To on, Ediczka

Właśnie skończył siedemdziesiąt lat. Nadal czuje się młody, pełen werwy i pomysłów na dobre urządzenie kraju. Eduard Limonow, perwersyjny literat i niespełniony wódz rewolty, głosi konieczność obalenia złodziejskiego reżimu i odbudowy wielkiego imperium, przed którym miałby drżeć ze strachu cały świat, któremu miałyby lizać sołdackie buciory podbite karły. Plwa z wysokości na zachodnią cywilizację. Na sztandarach wypisuje hasła rewolucyjnej lewicy: sprawiedliwości społecznej, chleba, pracy. W jego imperium ma być jednocześnie czerwono i brunatnie. „Wszystko zabrać i podzielić na nowo” – to hasło dnia. Rzucając się z jednej skrajności w drugą, deklaruje, że pozostaje wierny swoim ideałom i że tylko on potrafi połączyć sobą te skrajności. Ponadto zachowuje monopol na rację, własną rację: jednako gromi i Putina, „człowieka o leniwym i powolnym myśleniu” (choć tego ostatnio coraz słabiej), i żałosne środowisko pozbawionych ikry inteligencików z opozycji. Bo w ogóle nienawiść do inteligencji i burżuazji, tych wszystkich ludzi, którym się cokolwiek w życiu udało, Limonow ma w swojej proletariackiej krwi zrodzonej w nędznym charkowskim osiedlu. Bez wdzięku pozuje na jedynego sprawiedliwego w politycznej Sodomie współczesnej Rosji. Nieodmiennie upaja się tym, że zadziera z całym światem. Prowokuje i drażni – z całą premedytacją pokazując, że jest draniem, bo tak lubi. A jak się to komuś nie podoba, to on ma to w głębokim poważaniu.
Z doświadczeń wyniesionych z poniewierki w Ameryce w latach osiemdziesiątych napisał świetną książkę, „To ja, Ediczka”, pulsującą nienasyceniem, żądzą odniesienia sukcesu, odegrania się na sytych mieszczuchach, chęcią zniszczenia poukładanego zachodniego świata i jednocześnie tęsknotą do tego ichniego lepszego życia. Potem uwiódł na chwilę francuską bohemę, która zakochała się w jego bezkompromisowości i chamskim sposobie formułowania prostackich myśli. Stracił pozycję pieszczoszka paryskich salonów, gdy podczas wojny w Jugosławii pojechał tam i bawił się zapachem krwi.
Wrócił do Rosji, założył kontrowersyjną partię Narodowo-Bolszewicka Partia Rosji, wzywał do zaprowadzenia porządku, pozbycia się uzurpatorów, okradających naród, hołubił pamięć Stalina. Partia działała nielegalnie. Limonow poszedł siedzieć (za nielegalne posiadanie broni). W więzieniu przechodził resocjalizację, w ramach działalności artystycznej śpiewał w więziennym chórze. Po wyjściu na wolność intensywnie szukał miejsca dla siebie na politycznym Olimpie, bez specjalnych sukcesów. Założył którąś z kolei rodzinę, z dumą mówi o kilkuletnich dzieciach, które mu się w tym związku urodziły.
Ostatnimi czasy flirtował nawet chwilowo z inteligentami z antyputinowskiej opozycji, z Garrim Kasparowem wspólnie szedł na barykady w ramach „Strategii-31” (obrony prawa do zgromadzeń). Ale w zeszłym roku ich drogi się rozeszły: inteligenci poszli swoją drogą na plac Błotny, a Limonow swoim zwyczajem się na nich obraził (bo go ze sobą nie zabrali). Teraz wszędzie gdzie może wiesza na liberałach i innych opozycyjnych swołoczach wyleniałe psy swoich inwektyw. Wiesza je między innymi na łamach prokremlowskiej gazety „Izwiestia”. Mówi, że będzie obrzucał swoimi „limonkami”, jak nazywa jadowite felietony, działaczy opozycji. Ostatnio rzucał nie tylko „limonkami”, bo na lidera lewaków, Siergieja Udalcowa rzucił się z pięściami.
W okolicznościowym wywiadzie dla internetowego portalu „Lenta.ru” oznajmił, że teraz dla odmiany chciałby być ajatollahem. Ale takim kierującym się leninowskimi zasadami. Ciekawe połączenie. Tylko czy to ma sens?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *