Archiwum miesiąca: marzec 2009

Carska epopeja pośmiertna

Wokół zabitych przez bolszewików w domu Ipatjewa w Jekaterynburgu w lipcu 1918 roku Romanowów – cara Mikołaja, jego żony i dzieci – ciągle nie cichną emocje. Wydawać by się mogło, że wszystko już wyjaśniono i wyświetlono. W styczniu tego roku oficjalnie zamknięto śledztwo w sprawie potwierdzenia tożsamości szczątków znalezionych w 1991 i 2007 roku na Wielkiej Drodze Koptiakowskiej pod Jekaterynburgiem. Śledczy i naukowcy badający DNA ciał potwierdzili, że szczątki należą do Romanowów. W zeszłym tygodniu rezultaty prac nad identyfikacją ciał rodziny carskiej zostały opublikowane. Nad identyfikacją pracowały dwie niezależne grupy ekspertów i obie doszły do jednoznacznego, takiego samego wniosku: to Romanowowie.

Rosyjska Cerkiew Prawosławna, która w 2000 roku kanonizowała rozstrzelaną rodzinę Romanowów, dotychczas nie uznała autentyczności znalezionych pod Jekaterynburgiem ciał. Czy ekspertyzy rosyjskich i amerykańskich naukowców położą kres wahaniom Cerkwi?

 

To, że w pierwszym znalezionym miejscu prowizorycznego pochówku Romanowów, które odkryto w 1991 roku, nie było szczątków następcy tronu Aleksego i jednej z jego sióstr, dało asumpt do wskrzeszenia jakże popularnej w narodzie legendy o cudownym ocaleniu carskich dzieci. Od 1918 roku co kilka lat w różnych oddalonych zakątkach świata do tego, że są dziećmi Mikołaja, przyznawały się zastępy samozwańców. Niektórzy byli obdarzeni wyjątkowym tupetem, zyskali światową sławę.

Rezultaty badań dwóch szkieletów znalezionych w 2007 roku i należących, co potwierdzono w trakcie genetycznych ekspertyz, do Aleksego i wielkiej księżniczki Marii, powinny rozwiać wszelkie wątpliwości co do rzekomego cudu uratowania carskich dzieci. Ale czy zakończą jakże nośną medialnie i cieszącą się nieustającą popularnością w narodzie zabawę w ocalonych samozwańców?

Wszystkich rosyjskich, bułgarskich, niemieckich, gruzińskich i innych samozwańców zwalczali zawsze konsekwentnie przedstawiciele tzw. Domu Romanowów – potomkowie członków rodziny carskiej, dalszych krewnych Mikołaja II, którzy żyli poza ZSRR/Rosją. Zagraniczni Romanowowie są podzieleni i wewnętrznie skłóceni, zarzucają sobie nawzajem uzurpację tytułów, ale w sprawie uznania autentyczności ciał znalezionych pod Jekaterynburgiem są zgodni: w 2007 roku po znalezieniu szczątków Aleksego i jego siostry Marii oznajmili, że „nie ma żadnych dowodów, by uznać znalezione szczątki za ciała Romanowów”. Czy teraz uznają?

 

Przeciwnicy uznania autentyczności szczątków uważają, że badania są zafałszowane. Literatura poświęcona tej sprawie – i autorstwa tych, którzy uznają autentyczność, i tych, którzy autentyczności nie uznają – liczy wiele, wiele tomów.

Zadziwiająca jest też sprawa, ciągnąca się równolegle: przedstawiciele Domu Romanowów, przede wszystkim wielka księżna Maria Władimirowna (przez wielu uważana za uzurpatorkę, której tytuł wielkiej księżnej, a tym bardziej tytuł głowy Domu Panującego, się nie należy), domaga się od rosyjskiej prokuratury zrehabilitowania Romanowów zamordowanych przez bolszewików. Prokuratura i sąd trzykrotnie odmówiła rehabilitacji.

Sprawa zamordowania carskiej rodziny ciągle wywołuje dyskusje. Jak pisze Władimir Abarinow, autor wielu publikacji na temat zbrodni w Jekaterynburgu, „stosunek [rosyjskiego] społeczeństwa do ostatniego cara i rozprawy z jego rodziną – co mogę stwierdzić na podstawie wieloletniego doświadczenia prowadzenia blogu – jest daleki od pełnego zgody i miłości. W Rosji wiele osób nadal uważa zabójstwo Mikołaja II za zasłużoną zemstę”.

Burza nad stepem szerokim

Rosyjska delegacja nerwowo zareagowała na ukraińsko-unijną deklarację o modernizacji systemu ukraińskich gazociągów, która została wczoraj podpisana w Brukseli. Biorący udział w brukselskiej konferencji kredytodawców minister energetyki Siergiej Szmatko z kolegami demonstracyjnie opuścił salę obrad, osunął się na otomanę w holu i w tej półleżącej pozie udzielał zemdlonym głosem wywiadu telewizji. Wyrażał niezadowolenie z tego powodu, że interesy Rosji zostały zignorowane.

Jeszcze bardziej kategoryczny był na specjalnie zwołanej konferencji prasowej premier Władimir Putin (zawsze można liczyć na to, że jak tylko wydarzy się jakaś rzecz w dziedzinie gazownictwa, premier zawsze znajdzie czas, aby się nią zająć, w innych sprawach nie angażuje się tak szybko i tak chętnie). Z właściwą sobie brutalną ironią i plebejskim wzruszaniem ramionami, co jest u niego oznaką wielkiego zdenerwowania, zagroził, że Moskwa zrewiduje zasady współpracy z Unią.

„Dyskusja o zwiększeniu ilości przesyłanego tranzytem gazu przez terytorium Ukrainy bez głównego dostawcy jest po prostu… po prostu… niepoważna [w deklaracji znalazł się punkt o zwiększeniu przesyłu gazu o 60 mld metrów sześciennych]. A skąd wezmą gaz?” – ironizował. Dzień później z Moskwy napłynęły depesze, że rozmowy rosyjsko-ukraińskie na temat udzielenia przez Moskwę tak potrzebnego Ukrainie w dobie kryzysu kredytu w wysokości 5 mld dolarów zostały zawieszone.

Czemu to ukraińsko-unijne porozumienie tak ubodło Moskwę i premiera Putina osobiście? Naiwnie można powiedzieć, że Rosja powinna być zadowolona z tego, że Europejczycy za swoje pieniądze będą remontować ukraińskie rurociągi, że wreszcie zostanie wyłoniony niezależny operator gazociągów, co znacznie zmniejszy ryzyko zakręcania kurka. Tymczasem rosyjscy politycy gniewnie fukają, konstatując, że Ukraina w ten sposób zbliży się do europejskiego systemu energetycznego.

O co chodzi? Z punktu widzenia Moskwy – o dwie straty: o pieniądze i o tak lubianą przez rosyjskich polityków strefę wpływów.

Jeśli chodzi o pieniądze, to zarabiać na tranzycie gazu z Rosji do Europy może zacząć europejski operator. „Jeśli tak się stanie, strona rosyjska może stracić prawie 4 mld dolarów rocznie” – napisała internetowa „Gazeta.ru”.

Wróćmy na początek stycznia tego roku. Jednym z naczelnych celów rosyjsko-ukraińskiej wojny gazowej, jakie stawiała sobie Moskwa, była dyskredytacja Ukrainy i ukraińskiej klasy rządzącej jako wiarygodnego partnera Europy, ponadto przejęcie kontroli nad ukraińskim systemem gazociągów i wzmocnienie pozycji lansowanych przez Rosję projektów gazociągów Nord Stream i South Stream jako rewelacyjnej alternatywy dla niepewnych ukraińskich szlaków. Podpisanie deklaracji w Brukseli oddala Rosję od realizacji wszystkich tych celów. A trzeba podkreślić, że wypracowanie deklaracji było logicznym rezultatem właśnie styczniowej wojny gazowej.

Moskwa odebrała to, co podpisano w Brukseli, jako policzek. Zareagowała bardzo ostro – tak reaguje wtedy, kiedy jest przekonana, że dzieje się coś poważnie zagrażającego jej interesom. Dokument podpisany w Brukseli ma deklaratywny charakter, do jego realizacji – bardzo daleka droga. I wszystko się może zdarzyć.

W ostatnich dniach doszło do porażki rosyjskich sportowców w boju z ukraińskimi sportowcami: Szachtar Donieck wygrał 21 marca z CSKA Moskwa i wyeliminował rosyjską drużynę z dalszych rozgrywek o puchar UEFA. Premier Ukrainy Julia Tymoszenko stwierdziła po konferencji w Brukseli: „Wiemy, że Moskwie nie wszystko się spodobało. Ale być może Rosji nie spodobało się także to, że Szachtar wygrał z CSKA. To nie jest zdrada rosyjskich interesów narodowych, tylko po prostu zwycięstwo”.

CSKA już wypadło z gry o puchar, Moskwa jednak z całą pewnością nie złoży broni w grze o ukraińskie rury i wpływy na Ukrainie. I można się spodziewać, że rosyjskie władze zrobią wszystko, by brukselskie porozumienie udaremnić, zagrodzić Ukrainie drogę do porozumienia z Unią i włączyć się do gry.

Tygrys dalekowschodni

Dziwne gry zaczęły się wokół organizacji TIGR (Towariszczestwo inicyatiwnych grażdan Rossii – Stowarzyszenie Obywateli Rosji z Inicjatywą; ros. tigr = tygrys).

Po raz pierwszy TIGR pojawił się w związku z grudniowymi manifestacjami we Władywostoku na rosyjskim Dalekim Wschodzie (a potem również w innych miastach). Protestowali wtedy głównie ludzie zarabiający na sprowadzaniu do Rosji używanych samochodów z Japonii. Rząd postanowił od stycznia wprowadzić zaporowe cła na te samochody, by – wedle oficjalnego wyjaśnienia – chronić w ten sposób rodzimy przemysł motoryzacyjny (wedle nieoficjalnego wyjaśnienia, chodziło o to, by wesprzeć zakłady AwtoWAZ należące do państwowej korporacji Rostiechnołogii, na czele której stoi człowiek bliski Władimirowi Putinowi, Siergiej Czemiezow). A zaporowe cła zostawiły bez pracy tych, którzy trudnili się sprowadzaniem do Rosji „japonek”. Protesty były organizowane spontanicznie, ludzie skrzykiwali się na demonstracje w gronie znajomych, przesyłali sms-y, wymieniali się opiniami na forach internetowych (wiadomości o demonstracjach i ostrej ingerencji milicji rozpowszechniono właśnie w Internecie – inne media początkowo milczały).

Protestami nie kierowała żadna organizacja. W pewnym momencie okazało się, że jednak powstało na tej bazie protestu stowarzyszenie o wdzięcznej i drapieżnej nazwie. Pierwsze wzmianki o stowarzyszeniu TIGR w mediach pojawiły się pod koniec grudnia. W czasie największej demonstracji we Władywostoku 21 grudnia, spałowanej przez przywieziony z centrum Rosji OMON, dokonano zatrzymań uczestników, którzy mieli zapłacić grzywnę za naruszanie porządku publicznego i udział w nielegalnym zgromadzeniu. TIGR ogłosił, że będzie pomagał tym, którzy mają zapłacić kary. 29 grudnia odbyło się zebranie założycielskie. Organizacja postawiła sobie za cel nie tylko obronę praw uczestników antyrządowych protestów, ale – jak można przeczytać na stronie internetowej ruchu – obronę praw obywatelskich w ogóle poprzez rozwijanie systemu kontroli społecznej nad poczynaniami władz.

Zwraca uwagę to, że podczas kolejnych demonstracji w styczniu pojawiły się już obok haseł „samochodowych” i socjalnych również hasła czysto polityczne – żądania dymisji rządu z premierem „Putlerem” na czele.

Kolejna fala zainteresowania stowarzyszeniem TIGR podniosła się w marcu. Dziennik „Kommiersant” napisał, że TIGR ledwie powstał (a właściwie to nawet formalnie jeszcze nie powstał), a już wydzieliły się dwie zwalczające się grupy, które oskarżają się wzajem o poszukiwanie ugody z władzami. Regionalne, a także federalne władze faktycznie były zaniepokojone prężną organizacją, która poza kontrolą zwołuje kilkutysięczne demonstracje. Jeden z liderów putinowskiej partii „Jedinaja Rossija” wyraził nawet przypuszczenie, że za TIGR-em stoją zachodnie służby specjalne, które chcą zdestabilizować sytuację w Rosji. Próbowano zdyskredytować organizację. Powstała notatka, w której analitycy zatrudnieni przez Dumę Państwową twierdzili, że na czele TIGR-a stoją kryminaliści.

Siedmioosobowa rada koordynacyjna, złożona z aktywistów ruchu, zaczęła ostatnio blisko współpracować z partią komunistyczną. Demonstracje 15 marca we Władywostoku przeprowadzono ręka w rękę z komunistami (wzięło w nich udział około czterystu osób), znowu na plakatach pojawiły się antyrządowe hasła i wezwania do odwołania władz regionu. Malowniczym elementem wiecu był udział miejscowych monarchistów, którzy oznajmili, że to oni są „PRAWDZIWYM TIGR-em” i demonstrowali pod logiem żółty tygrys na czarnym tle (TIGR posługuje się pięknym profesjonalnym logotypem przedstawiającym tygrysa na tle rosyjskiej trójkolorowej flagi).

Dziś jeden z członków rady koordynacyjnej TIGR-a, Maksim Wiedieniew, oznajmił, że złożył w Ministerstwie Sprawiedliwości wniosek o zarejestrowanie TIGR-a jako organizacji społecznej. Pozostający wobec niego w opozycji zwolennicy luźnej formy istnienia ruchu skrytykowali ten pomysł. „TIGR zostanie poddany naciskom prokuratury i Federalnej Służby Bezpieczeństwa, straci niezależność” – twierdzą.

Natomiast deputowani z partii rządzącej wezwali do zbadania źródeł finansowania TIGR-a, komitet bezpieczeństwa Dumy Państwowej ma prześledzić sprawę. Czy dalekowschodniego tygrysa uda się władzom złapać za ogon?

Jeżeli TIGR pozostanie organizacją sieciową, która nie ma formalnych liderów – być może pozostanie poza kontrolą, ale nie zbuduje struktur niezbędnych do prowadzenia działalności stricte politycznej (te faktycznie są poddane ścisłej kontroli). Podziały w nieformalnym ruchu są na rękę władzom, które zyskują możliwość kontrolowania organizacji.

Dziś poinformowano także, że w gabinecie przewodniczącego pozostającej formalnie w opozycji wobec rządu partii komunistycznej Giennadija Ziuganowa ma stanąć wiertuszka (telefon łączności rządowej, bezpośrednie połączenie z prezydentem, a także z premierem). Zdaniem anonimowych źródeł na Kremlu ma to być świadectwo zawarcia nowego układu: komuniści wyrzekają się organizowania antyrządowych protestów, w zamian zyskują możliwość występowania w telewizji.

Widocznie w trudnych czasach władze wolą nawet za cenę utraty monopolu w polityce informacyjnej mieć systemową opozycję po swojej stronie. Zwłaszcza że ta opozycja jest tak pełna zrozumienia dla poczynań władz.

Biznes – państwo. Dogrywka

Próbę odpowiedzi na jedno z pytań, które zadałam we wczorajszym poście na temat nowego rozdania w rozgrywce na linii biznes – państwo (czy władza kontroluje biznes? czy jest nadal rozdającym w grze o latyfundia?), znalazłam w dzisiejszym wydaniu „Nowej Gaziety”.

Anna Owian pisze: „Państwo dzięki federalnej agencji monitorującej przepływy finansowe oraz Centralnemu Bankowi Rosji doskonale orientuje się, kto, dokąd i ile [pieniędzy] wyprowadził z kraju. Ta wiedza tajemna jest wykorzystywana w charakterze krótkiej smyczy dla biznesmenów, którzy w tym schemacie pełnią rolę specyficznego „pieniądzociągu”, wyprowadzającego środki z wielkiego państwowego funduszu stabilizacyjnego do mnogich prywatnych struktur w rajach podatkowych. Pytanie brzmi: kto trzyma rękę na kurku?

Według ministra finansów Aleksieja Kudrin, od października do końca stycznia z Rosji wyprowadzono 200 mld dolarów”.

Autorka przedstawia schematy, sumy i nazwy zarejestrowanych w strefach off-shore firm, obsługujących „pieniądzociąg”.

Jednym z potentatów na tej liście jest Alfa-group Michaiła Fridmana i Piotra Awena.

A tak się złożyło, że akurat wczoraj prezydent Dmitrij Miedwiediew znalazł czas, by spotkać się z Michaiłem Fridmanem. Od pewnego czasu uwagę opinii publicznej zaprząta rozgrywka pomiędzy Alfa-group i najbogatszym do niedawna rosyjskim oligarchą, cieszącym się jeszcze od czasów jelcynowskich przychylnością Kremla, Olegiem Deripaską. Deripaska wpadł w tarapaty, nie ma pieniędzy na spłatę kredytów, zbiedniał, a Alfa-group nie ukrywa, że chce za długi przejąć tanie w tej chwili jak barszcz atrakcyjne aktywa Deripaski. Deripaska wierzga, szuka pomocy w wysokich gabinetach.

Co na to prezydent-prawnik, który jeszcze rok temu i nawet parę miesięcy temu twierdził, że wszelkie spory podmiotów gospodarczych powinny być rozstrzygane przez niezawisłe sądy?

Wczoraj Dmitrij Anatoljewicz godził Fridmana z Deripaską, zgodnie z ogłoszoną dzień wcześniej zasadą „korporacyjnej solidarności” wśród biznesmenów. Według komentatora internetowej „Gazety.ru”, Miedwiediew wystąpił wczoraj „w putinowskiej roli rozgrywającego wewnątrz korporacji Rosja, a to potwierdza, że państwo nadal bezwstydnie miesza się w sprawy biznesu, a spory biznesowe są rozstrzygane poza polem prawnym. […] Jako prawnik Miedwiediew nie może nie rozumieć, że jeśli Alfa-group chce przejąć za długi aktywa Deripaski, to jako wierzyciel ma pełne prawo sądzić się z Deripaską, niezależnie od tego, czy za oknem jest kryzys czy nie. W Rosji ta kolizja przyjęła zupełnie inny obrót. Trudno wyobrazić sobie prezydenta kraju o gospodarce rynkowej, który uznałby roszczenia wierzycieli za „korporacyjny egoizm”, czyli usankcjonowałby prawo do niespłacania długów. Tymczasem dla obserwatorów historii pomiędzy Alfa-group i firmami Deripaski jest jasne jak słońce, że Miedwiediew próbował wczoraj odwieść Fridmana od wstępowania na drogę sądową. I że mu się to udało. Po spotkaniu z prezydentem obie strony zakomunikowały, że nie potrzebują sądów – przedsiębiorcy sami się dogadają”.

Dmitrij Miedwiediew zademonstrował wczoraj, że – podobnie jak poprzednik na prezydenckim stolcu – stosuje wypróbowane ręczne sterowanie wewnątrz polityczno-biznesowej korporacji.

Biznes – państwo. Nowe rozdanie?

Kryzys weryfikuje wewnętrzne umowy społeczne, zawarte formalnie i nieformalnie w ostatnich latach w Rosji. W latach prezydentury Władimira Putina obowiązywała niepisana zasada regulująca stosunki władza – społeczeństwo: władza zajmuje się polityką, dzieli i rządzi, ludność do polityki się nie zbliża, za to może żyć własnym życiem spokojniej i dostatniej, wyrzekając się funkcji kontrolnych i rezygnując w imię spokoju z pewnych swobód obywatelskich. Zasada ta w warunkach kryzysu przestaje być aktualna. Nowe kształty umowy społecznej jeszcze się nie wykrystalizowały, ale coraz wyraźniej widać, że pan kryzys budzi ducha społecznych protestów, władze zaś chciałyby jak najdłużej utrzymać dotychczasowe ramy. Dynamika zmian najwyraźniej zaskakuje wszystkich. Rząd i prezydent niemal codziennie zapewniają, że zobowiązania socjalne państwa wobec społeczeństwa zostaną dotrzymane pomimo kryzysowych ograniczeń. Sięgają do zgromadzonych rezerw. Tylko czy to wystarczy na długo? Na ile?

Ciekawe przemiany następują na linii władze – biznes. W niedzielnej pogadance telewizyjnej „przy kominku” prezydent Dmitrij Miedwiediew wezwał przedstawicieli biznesu do „społecznej odpowiedzialności”, a w przeprowadzonej dzień później rozmowie z wicepremierem odpowiedzialnym za program antykryzysowy nawoływał przedstawicieli biznesu do „korporacyjnej solidarności”.

Apel o finansowanie przez wielki biznes ważnych społecznych zamierzeń jest bezpośrednim nawiązaniem do znanego hasła z drugiej połowy lat 90., stosowanego również w czasach prezydentury Putina – dielitsia nado (trzeba się dzielić). Zgodnie z tą regułą biznesmeni płacili coś w rodzaju podatku – dawali pieniądze na przedsięwzięcia, których nie było w stanie sfinansować państwo, w zamian za możliwość spokojnego robienia interesów. Obowiązywała też zasada niewtrącania się w politykę, a jeśli już – to finansowania przedsięwzięć politycznych zgodnie z odgórnymi wytycznymi (np. kampanii wyborczych wskazanych partii czy kandydatów). Jednocześnie w społeczeństwie podtrzymywano opinię, że rosyjscy przedsiębiorcy zawdzięczają swoje fortuny szemranym interesom. Ponadto na samym początku prezydentury Putina rzucono chwytliwe hasło rawnoudalenija (równego oddalenia) wszystkich oligarchów od Kremla, choć już wkrótce miało się okazać, że „równo oddalono” niektórych oligarchów (zwłaszcza poprzedniej epoki), natomiast „nierówno przybliżono” biznesmenów własnego chowu.

Miedwiediew w pierwszych miesiącach swojej kadencji próbował łagodzić klimat, wzywał, by nie koszmarit’ biznes, to znaczy dać spokojnie pracować wielkim i pomniejszym przedsiębiorcom, nie nękać ich nadmiernie kontrolami etc. Teraz zaś znów nastąpił widocznie nawrót do putinowskiej formuły „dzielenia się”. Co więcej: władze oczekują od biznesu, że biznes będzie odpowiedzialnie prowadził działalność socjalną, że np. nie będzie masowych zwolnień z pracy. Chodzi o zachowanie spokoju społecznego.

Novum w prezydenckiej pogadance stanowi wezwanie do spokoju w łonie oligarchii, do zachowania „korporacyjnej solidarności”. W warunkach kryzysu rekiny rosyjskiego biznesu zaczęły wyrywać sobie nawzajem kawałki gospodarczego tortu. Kto słabnie, temu z przyjemnością zabiera słodkości ktoś, kto przed kryzysem – przypadkiem bądź planowo – dokonał udanych transakcji, ma gotówkę i nie boi się komorników. Litości nie ma. Puchnące przez ostatnie lata fortuny wielu rosyjskich bogaczy dramatycznie straciły na wartości, tegoroczne zobowiązania kredytowe mogą ostatecznie dobić niektórych z nich. Czy władze są w stanie nadal rozdawać karty w tych rozgrywkach o latyfundia? Czy najwyżsi urzędnicy mogą komukolwiek z przedsiębiorców udzielić gwarancji, że jego biznes nie utonie? Czy mogą kogokolwiek powstrzymać przed dokonaniem inwazji na imperium konkurenta? Czy władza ma jeszcze taką moc? Czy kontroluje sytuację? Czy ktokolwiek posłucha apeli prezydenta i powodowany korporacyjną solidarnością nie skorzysta z nowego okna możliwości, jakie daje kryzys i nie odbierze upadającemu koledze aktywów po atrakcyjnej cenie? „Władza i biznes – pisze w komentarzu w internetowej „Gazecie” rosyjski politolog Andriej Kolesnikow – są związane ze sobą łańcuchem wzajemnych zobowiązań, to krugowaja poruka [solidarność w obrębie grupy, odpowiedzialność wszystkich członków grupy za pozostałych; termin powstał w Rosji w XIX wieku w odniesieniu do systemu odpowiedzialności wspólnot wiejskich, obecnie stosowany jako określenie nieformalnych związków przedstawicieli władzy i biznesu]. Kto komu jest winien i jak ma się wypłacić – trudno już dziś dociec”.

Mer subtropików

26 kwietnia w pięknym mieście Soczi na południu Rosji odbędą się wybory mera. Wydarzenie, jakich wiele w tak wielkim kraju jak Rosja, można by rzec: rutyna. Poprzedni mer, Wiktor Kołodiażny, w zeszłym roku został szefem korporacji państwowej Olimpstroj, więc ustąpił ze stanowiska, jego następca królował niedługo – po kilku miesiącach złożył urząd ze względu na stan zdrowia.

Soczi od pewnego czasu nie jest już miastem takich jak wiele w Rosji, toteż i intryga wokół wyborów mera miasta wywiązała się nietuzinkowa.

Dwa lata temu wysiłkiem działaczy sportowych i polityków z Władimirem Putinem na czele MKOl przyznał Soczi prawo organizacji XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich. Dlaczego Soczi, leżące w subtropikach? Komentatorzy twierdzą, że taką dziwną lokalizację dla zimowych zawodów wybrano dlatego, że Władimir Władimirowicz lubi Soczi. Tu znajduje się jego ukochana rezydencja, tu odpoczywa zimą i latem, tu przyjmuje gości. W górach powyżej rezydencji – ośnieżony stok, z którego można pysznie szusować, poniżej rezydencji – ciepłe morze i jachty (po dżudo i nartach kolejna słabość pana premiera).

Mieszkańcy Soczi nie poczuli się wyróżnieni ani tym, że Władimir Władimirowicz umiłował ich miasto, ani tym, że w ich mieście odbędą się igrzyska olimpijskie (poparcie dla idei przeprowadzenia igrzysk jest w Soczi dwukrotnie mniejsze niż w pozostałej części kraju). „Czlenowozy”, jak pieszczotliwie nazywano w radzieckich czasach samochody wożące dygnitarzy, skutecznie korkują miasto, ludzie klną na czym świat stoi. Drugi, poważniejszy powód masowego niezadowolenia mieszkańców to wywłaszczania – pod obiekty olimpijskie i hotele potrzebna jest ziemia, a na tej ziemi stoją jakieś nikomu poza właścicielami niepotrzebne domy. Od czasu do czasu nawet w zakneblowanych centralnych mediach podnosi się krzyk protestujących przeciwko nadużyciom przy wysiedlaniu. Ludzie klną jeszcze bardziej niż z powodu korków. Władze miasta naciskane przez władze Kraju Krasnodarskiego, które z kolei są naciskane przez Moskwę, nadal przeprowadzają wywłaszczenia, choć nie tak szybko, jak zakładano w harmonogramach. Wywłaszczenia to pole do nadużyć, jak twierdzą pokrzywdzeni, gigantyczne.

Obecnie drogą do Krasnej Polany (to ten pyszny stok), gdzie mają się odbywać olimpijskie zawody narciarskie, pomykają rządowe merce i do tych celów droga wystarcza. Ale jak dostarczyć tędy tysiące kibiców? Trzeba wszystko przebudować. Żeby móc dowieźć materiały budowlane do miasta (w samym Soczi mają powstać cztery wielkie obiekty, m.in. hala do gry w hokeja jednorazowego użytku) i we wszystkie miejsca poza miastem, trzeba zbudować port towarowy, co z kolei zabije przemysł turystyczny, z którego żyje miasto.

Sytuacja wygląda dość absurdalnie. Wielu ludzi zadaje sobie pytanie, dlaczego władze uparły się akurat na Soczi, skoro logistycznie jest to dużo trudniejsza lokalizacja niż wiele innych miejsc w Rosji, położonych bardziej na północ, nie w subtropikach, gdzie w hokeja poza igrzyskami raczej nikt nie będzie grał.

Tak więc w sytuacji, kiedy „w domu Obłońskich zapanował nieład” (bo nie dość że MKOl zaczyna poganiać, to jeszcze pieniędzy zaczyna na wszystko brakować, ludzie krzyczą, ekolodzy protestują), jeszcze wybory mera.

A w tych wyborach postanowiło wystartować między innymi dwóch interesujących kandydatów. Inicjatywna grupa mieszkańców Soczi zwróciła się z prośbą do współprzewodniczącego ruchu Solidarność Borysa Niemcowa, by wystartował i bronił ich przed samowolą władz. Niemcow był w latach 90. merem Niżnego Nowogrodu – ówczesnej wizytówki demokratyzującej się Rosji, potem bliskim współpracownikiem Borysa Jelcyna, wicepremierem. W czasach Putina był liderem opozycyjnego Sojuszu Sił Prawicowych, w ostrej kontrze wobec rządzących. Pozostaje na marginesie życia politycznego, pisze ciekawe raporty, wytykajace reżimowi błędy. Chętnie się zgodził na inicjatywę obywateli, ale zaraz dodał, że władze pewnie nie dopuszczą do tego, by mógł wystartować, wymyślą jakiś pretekst, by „zdjąć” go na wstępnym etapie przygotowań, nie pozwolą nawet na prowadzenie kampanii. Niemcow ma wystąpić pod hasłem „uratowania Soczi od zimowych igrzysk olimpijskich” (swoją drogą, w obliczu obecnej klapy finansowej może by to było niezłe wyjście).

Następnego dnia o zamiarze wystawienia swojej kandydatury powiadomił publiczność Andriej Ługowoj, oficer służb specjalnych, deputowany partii Żyrinowskiego, bardziej znany szerszym kręgom jako skuteczny roznosiciel radioaktywnego polonu po Europie. Od dwóch lat brytyjska prokuratura chciałaby z nim porozmawiać o zabójstwie podpułkownika FSB Aleksandra Litwinienki, ale Ługowoj nie zdradza analogicznej ochoty, powtarza, że jest niewinny, a Brytyjczycy są politycznie uprzedzeni (Rosja odmówiła ekstradycji Ługowoja do Wielkiej Brytanii). Kolega Ługowoja z parlamentarnej frakcji, wspierając swojego kandydata, lekceważąco wyraża się o Niemcowie: „Najlepiej do niego pasuje słowo były – były mer, były wicepremier, nawet były członek byłego Sojuszu Sił Prawicowych. To, że kiedyś na plaży ogrywał rywali w karty, nie znaczy, że może stanąć na czele miasta. Niemcow to zgrana karta”.

Obu rywali może „pogodzić” obecnie pełniący obowiązki mera Anatolij Pachomow, którego popiera gubernator Kraju Krasnodarskiego. Gubernator – jak piszą internetowe media – „jest znany ze stosowania ostrych metod pracy z opozycją podczas kampanii wyborczych”, u niego w regionie wyniki wyborów są zawsze jak trzeba.

RIP: trzyletni plan budżetowy

Wczoraj rosyjski rząd pożegnał się bez fanfar z trzyletnim planowaniem budżetowym. To reakcja wymuszona pogarszającymi się wskaźnikami gospodarczymi. Zmiany wprowadzane są w biegu również w tegorocznym budżecie, opartym na nierealnym założeniu zbyt optymistycznych cen na ropę (95 dolarów za baryłkę), natomiast przyjęte już przez Dumę założenia budżetowe na lata 2010 i 2011 w ogóle mają wylądować w koszu. Premier Putin zapowiedział optymistycznie, że Rosja planuje powrót do uchwalania trzyletnich planów budżetowych nie wcześniej niż w 2013 roku.

Trzyletnie plany budżetowe były jeszcze w ubiegłym roku, kiedy kryzys już dawał mocno znać o sobie, przedstawiane przez oficjalną propagandę jako jeden z naczelnych dowodów na stabilizację rosyjskiej gospodarki pod rządami Putina, były symbolem tej stabilizacji. Choć w istocie ani razu tego „planu trzyletniego” nie udało się wdrożyć (pierwszy był obliczony na lata 2008-2011). Przyznając niemożność realizacji długoterminowych planów, władze tym samym dają sygnał, że budowanie jakichkolwiek prognoz dłuższych niż miesiąc, najwyżej kilka miesięcy, jest zajęciem jałowym – wskaźniki spadają, wymuszając ciągłe zmiany.

Obecnie weryfikacja założeń budżetowych jest niezbędna – wielu ekspertów twierdzi, że przychodzi zbyt późno i że nie będzie zapewne ostatnią w tym roku. Głównym referentem na wczorajszym posiedzeniu rządu był minister finansów Aleksiej Kudrin, który wypowiadał na głos hiobowe wieści: budżet federalny w tym roku nie zbierze co najmniej 25-30 procent planowanych dochodów. Deficyt (zakładany na poziomie 8%, choć jeszcze pod koniec stycznia, zgłaszając w Dumie projekt poprawek do budżetu, przewidywano deficyt w wysokości „tylko” 6% PKB) zostanie pokryty z funduszu rezerwowego. Ponadto po raz pierwszy zapowiedziano z wysokiej trybuny, że mają zostać ścięte pewne kategorie wydatków budżetowych (m.in. wydatki na niektóre inwestycje, na transport, na telekomunikację). Odnowiony, a właściwie nowy, projekt budżetu na bieżący rok zostanie przepuszczony przez Dumę w przyszłym tygodniu. Minister Kudrin zaznaczył, że funduszu rezerwowego na pokrycie deficytu budżetowego (przewidywanego również w kolejnych latach) wystarczy na dwa i pół roku, w połowie 2011 roku Rosja może zacząć pożyczać za granicą. Tyle oficjalne, stonowane czynniki. Mniej stonowani, piszący w alternatywnych wobec władz internetowych mediach analitycy, zajmujący się gospodarką, twierdzą, że wydawanie rezerw (i to głównie gdzieś pod stołem, najbliższym ludziom z otoczenia) idzie w takim tempie, że i deficyt będzie większy, i pieniądze skończą się dużo szybciej.

Premier Putin zobowiązał rząd, aby w żadnym razie nie ciąć w budżecie wydatków socjalnych. Ale gdzieś trzeba ciąć. Zapewne nie wszyscy krewni i znajomi Królika zdołają się wykarmić przy „karmuszce” jak za tłustych lat. I może im się to nie spodobać. Rękę po rezerwowe pieniądze w trudnych czasach wyciąga wielu chętnych. Już widać, że dla wszystkich chętnych nie wystarczy. Władimir Władimirowicz będzie musiał podejmować niełatwe decyzje – komu dać, komu odmówić. Czy ofiarą koniecznych cięć okaże się więc monolit obozu rządzącego?

Widzę jasność, jasność widzę…

Po marcowym święcie – Międzynarodowym Dniu Kobiet – Rosja dziś jeszcze odpoczywa, większość gazet nie wyszła, politycy też odpoczywają, więc może to dobry czas, żeby z dystansem spojrzeć w przyszłość.

Ostatni numer tygodnika „Itogi” przynosi krótkie wywiady z jasnowidzącymi na temat prognoz dla pogrążającej się w kryzysie Rosji. W latach 90., kiedy Rosja po rozpadzie ZSRR poszukiwała nowych dróg, wielkim wzięciem cieszyli się wszelkiej maści wróżbici, parapsycholodzy, astrolodzy. W państwowej telewizji co najmniej raz w tygodniu w specjalnej audycji występowała jakaś astrologiczno-parapsychologiczna sława, która z gwiazdami i czarnymi kotami była za pan brat, i oznajmiała nawiedzonym głosem, że układ ciał niebieskich jest przyjazny albo nieprzyjazny i że będzie susza, a może powódź. W gazetach największą poczytnością cieszyły się horoskopy i testy, których rozwiązanie gwarantować miało rozpoznanie sygnałów z przyszłości i skierować zabłąkaną jednostkę na właściwą drogę ku światłości. Półki księgarskie uginały się od poradników, jak wedle znaków Zodiaku albo rysunku linii na dłoni znaleźć odpowiednie życiowe rozwiązania. Zastępy niezliczonych jasnowidzów i czarnoksiężników oferowały swe usługi w niezliczonych gabinetach i naciągały zagubionych nieszczęśników na grubą forsę. Z ust do ust powtarzano przepowiednie o tym, że władzę w Rosji obejmie młody, ambitny przywódca, który przywróci Rosji utraconą potęgę i chwałę. Nawet Borys Jelcyn pono w swej kancelarii zatrudniał oprócz analityków również zawodowego astrologa. Jednym słowem – „inny wymiar” był wszechobecny w realnym życiu postradzieckiej Rosji.

W ostatniej dekadzie zawsze popularne wróżbiarstwo nie cieszyło się aż tak obłędnym zainteresowaniem, choć i horoskopy w gazetach, i mnóstwo stron internetowych poświęconych astrologii, horoskopom i tarotowi nadal miały klientelę.

 

Ale wróćmy do prognoz przedstawionych w tygodniku „Itogi”. Dziś, gdy kryzys coraz częściej zagląda w oczy, a przyszłość skrywa się w mgławicy, wzmożone zapotrzebowanie na przepowiednie najwyraźniej powróciło. Rekordy oglądalności bije program telewizyjny „Bitwa jasnowidzów”. Zwycięzca pierwszej edycji show Mehdi Ebratimi-Wafa (już samo nazwisko budzi podziw) twierdzi, że w Rosji kryzys zakończy się już za pięć miesięcy, natomiast reszta świata z najostrzejszą fazą będzie walczyć jeszcze półtora roku. Największe straty poniosą Europa i Ameryka, najgorsza sytuacja przez długi czas utrzymywać się będzie w Grecji i na Ukrainie.

Aleksiej Fad, pochodzący z rodziny od pokoleń zajmującej się pogańskim kapłaństwem, uważa, że w 2021 roku najsilniejszym państwem na ziemskim globie będą Chiny, drugie miejsce zajmie Rosja, która przekształci się w kraj „państwowego socjalizmu”, rubel będzie drugą walutą świata, po chińskim juanie. Jedność Europy rozleci się, USA ledwie wyżyją po wielkim kryzysie z 2018 roku, który zatopi dolara na wiek wieków, w Ameryce Południowej zapanuje komunizm. W skład Rosji wejdą Białoruś oraz wschodnia Ukraina z Krymem. Obecny lider polityczny pozostanie u władzy do 2021 roku, potem rządy obejmie młody, ambitny polityk (stary motyw trzyma się mocno). Kraje bałtyckie pogrążą się w wiecznotrwałym kryzysie bez wyjścia. Mołdawia połączy się z Rumunią.

Astrolog Swietłana Proskuriakowa przewiduje, że w połowie wieku ludzkość będzie budować wspólne państwo totalitarne, polityka w obecnym kształcie przestanie istnieć. Po 2012 roku wielka liczba klęsk żywiołowych zmieni oblicze Ziemi, USA podzielą los ZSRR, a Rosja połączy się z krajami europejskimi, miejsce dolara zajmie inna – wspólna dla wszystkich – waluta.

A jasnowidzący Aleksandr Agapit wróży, że kapitalizm przestanie funkcjonować do roku 2040, nastanie era regionalnego neokapitalizmu, zawiążą się nowe sojusze.

Tyle przepowiednie. O metodologii dochodzenia do tak dalekosiężnych prognoz żaden z cudotwórców nie powiedział ani słowa. Rosyjscy wróżbici zgodnie przewidują kataklizmy dla Stanów Zjednoczonych i Europy, bliższych i dalszych nieprzyjaciół Moskwy, natomiast dla Rosji – rozkwit. To widocznie taki miły narodowy Nostradamus dla pokrzepienia serc. Prognozy rosyjskich i światowych analityków nie są tak optymistyczne.

A was? Awas, czyli urodziny faceta z teczką

Jutro 75. urodziny obchodzi Michaił Żwaniecki, znakomity satyryk, autor nieskończonej liczby skeczy, felietonów i monologów, które doprowadzały i doprowadzają do łez ze śmiechu i skłaniają do refleksji miliony miłujących go szczerą miłością widzów. Papiery z notatkami nosi w nieśmiertelnej skórzanej teczuszce. W Polsce znany jest jego wspaniały skecz, wykonywany swego czasu przez Piotra Fronczewskiego i Wojciecha Pszoniaka w Kabarecie Pod Egidą „Studiuje u nas taki Gruzin, Goridze…”

Urodzony w Odessie, czerpie garściami z tradycji tamtejszego humoru, łączącego szmonces, cudowne możliwości wyginania wielkiego rosyjskiego języka literackiego i ironiczny dystans. „Ja nie wyjechałem z Odessy, ja ukończyłem Odessę, tak jak potem ukończyłem Leningrad, a obecnie studiuję w Moskwie, jestem na czwartym roku” – mówił Żwaniecki w jednym z wywiadów.

Zdania z jego monologów są powtarzane w całej Rosji jak aforyzmy. To esencja życiowej mądrości, miłości do ludzi światłych, dobrych, oddanych, przygany w stosunku do nieprzemijającej głupoty, pobłażliwości dla zwykłych ludzkich ułomności. Żwaniecki jest sarkastyczny, ale ciepły.

Pod koniec 2004 roku, kiedy gwiazda Putina umacniała się na politycznym firmamencie, a wraz z nim hipokryzja i wszechwładza urzędników, Żwaniecki miał odwagę powiedzieć głośno: „Wszechwładna kasta skorumpowanych urzędników, sprzedajnych milicjantów, sędziów i zwykłych kryminalistów u koryta może być zbyt ciężkim balastem, by zreformować kraj. […] Władimir Władimirowicz zamienił się w znak firmowy, markę. Wszyscy chcą mieć z nim coś wspólnego, wykorzystują tę markę we własnych merkantylnych celach. Politycy, artyści, humoryści, dziennikarze, filmowcy. Wszyscy. Nie chce mi się przepychać. Nasze małżeństwo się nie udało. Nikt mnie nie swatał, a ja sam się nie wpraszałem. Nasza nowa góra stwierdziła, że najlepiej będzie stworzyć wizerunek władzy silnej ręki, a ja jestem zwolennikiem silnej głowy. A najważniejsze dla mnie jest to, żeby mówili prawdę. Tymczasem całe to polityczne bractwo znowu schowało się pod dywan, nawet żaden dźwięk się stamtąd nie wydobywa. Ale gdybym spotkał się z prezydentem, zapytałbym go: „Władimirze Władimirowiczu, mówi nam pan o wzroście gospodarczym. Ja się na tym nie znam, na ludziach znam się lepiej. Czy w ostatnim czasie mniej mamy w Rosji łapówek, śmierci, głodówek, protestów?”. Władza ma zasadę „rób, co mówisz, ale nie mów, co robisz”.

Przez jakiś czas Żwaniecki prowadził program telewizyjny „Dyżurny satyryk kraju”. Potem program jakoś zniknął z ekranów, teraz znowu się pojawił. W Moskwie ludzie opowiadają sobie, że w związku z tym przeklętym kryzysem musi coś się zmienić, bo w telewizji Żwanieckiemu pozwolili powiedzieć pod adresem pozbawionej poczucia władzy humoru władzy coś takiego, o czym przez ostatnie lata nie mogło być mowy.

W monologu o wyższości „mania mózgu nad niemaniem mózgu i odwrotnie” Żwaniecki powiedział głośno o wielkim murze zbudowanym przez siłowików, by odgrodzić się od mózgowców (mozgowików), aby im nie przeszkadzali ze swoimi wątpliwościami i pytaniami, żeby siłowicy mogli sobie spokojnie rządzić bez wątpliwości i utrapień. A w wywiadzie dla rządowego dziennika „Rossijskaja Gazieta” jubilat zauważył, że władze nie mają innego wyjścia – muszą w warunkach kryzysu poluzować śrubę i pozwolić satyrykom mówić głośno rzeczy, które się władzom mogą nie podobać, a nawet nie mogą podobać. „Trzeba wypuszczać parę. Satyra jest takim wentylem, przez który wypuszcza się parę, gromadzącą się w niezadowolonych ludziach”.

Michaił Żwaniecki jest wielkim znawcą i wielbicielem mocnych trunków. Kiedyś wspominał: „Pewnego razu po występie na statku oceanicznym kapitan zaprosił mnie do kajuty: „Razwiedionnyj?” – spytał. „Nie, żonaty”. „Ja nie pytam o pana stan cywilny, tylko czy mam rozcieńczyć spirytus” (razwiedionnyj – ros. rozwiedziony lub rozcieńczony). A fizycy pili spirytus z ciekłym azotem. To niesamowita rzecz. Azot momentalnie paruje. Pozostaje gliceryna bez smaku i mocy. Ale chwilę potem… Rany boskie, daje pod czapkę aż miło”.

Sto lat, Drogi Jubilacie!