Archiwum miesiąca: lipiec 2009

Ugoda buduje, niedyskrecja rujnuje

Współwłaściciel szwajcarskiej firmy Gunvor specjalizującej się w eksporcie ropy naftowej i paliw z Rosji, Giennadij Timczenko zawarł wczoraj w sądzie w Londynie ugodę z czasopismem „The Economist”, przeciwko któremu w styczniu tego roku wystąpił z pozwem, zarzucając oszczerstwa i kalanie dobrego imienia w publikacji pisma na temat korupcji w Rosji.

Ugoda jak ugoda. Zresztą czego to gazety nie piszą. Porządni ludzie często występują z pozwami do sądów o sprostowania, jeśli zamieszczone o nich informacje są wyssane z palca.

29 listopada 2008 roku „The Economist” opublikował materiał o korupcji w Rosji pod tytułem „Grease my palm” (Daj mi w łapę), w którym wskazywano, że sukces firmy Timczenki Gunvor International dziwnie zbiegł się w czasie ze sprawą Jukosu. W krótkim czasie nikomu nieznana firma Gunvor znalazła się na trzeciej pozycji w rankingu kompanii eksportujących rosyjską ropę. „The Economist” przypomniał też, że Timczenko sponsorował klub dżudo, którego honorowym prezesem był Putin i pracował w firmie naftowej, która [na początku lat 90.] otrzymała przydział dużej kwoty w ramach schematu dostaw żywność za ropę w czasach, kiedy w merostwie Petersburga pracował Putin, który był autorem tego schematu”.

Timczenko wystąpił do sądu, domagając się rekompensaty za szkody moralne i zakazu publikacji na swój temat. Jak wynika z oświadczeń bliskich współpracowników Timczenki, biznesmen zrezygnował z sądzenia się i poszedł na ugodę z pismem, kiedy okazało się, że rozprawa będzie jawna i że trzeba będzie ujawnić pewne dane dotyczące biznesu i partnerów – pisze we wczorajszym wydaniu moskiewska gazeta „Wiedomosti”.

Nazwisko Timczenki wypłynęło w 2004 r., kiedy Iwan Rybkin [wówczas kandydat na prezydenta, a za czasów Jelcyna przewodniczący parlamentu] wskazał go jako człowieka, odpowiadającego za biznes Putina – przypomina gazeta „Wiedomosti”. Ale mimo obietnic żadnych dokumentów na potwierdzenie swych tez nie przedstawił.

Dyskrecja wydaje się najwyższą cnotą pana Timczenki i jego firmy, schowanej za siedmioma górami i siedmioma rzekami. Wszelkie publikacje w prasie na ten temat (rzadkość) spotykają się z reakcją zainteresowanego. W maju zeszłego roku Timczenko napisał do „Financial Times” list w sprawie publikacji gazety o firmie Gunvor (to norweskie imię żeńskie, które znaczy „roztropna w walce”). List zawierał trzy tezy: Timczenko nigdy nie prowadził wspólnego biznesu z Putinem, określanie jego znajomości z Putinem jako bliskiej jest przesadą, sukces Gunvor nigdy od tej znajomości nie zależał.

„The Economist” wykazał się roztropnością w walce i przeprosił Giennadija Timczenkę. Zamieścił też sprostowanie: „Przyjmujemy zapewnienia Gunvor, że ani Władimir Putin, ani żaden inny wysoko postawiony rosyjski polityk, zajmujący oficjalne stanowisko, nie mają udziałów w firmie Gunvor. Wyrażamy żal, jeśli mogło powstać mylne wrażenie w związku z tą sprawą”.

W ubiegłym roku pismo „Forbes” oceniało majątek pana Timczenki na 2,5 mld dolarów. Na liście najbogatszych Rosjan zajmował 43. miejsce. Timczenko, jak przypomina internetowa gazeta Newsru.com, nie jest obywatelem Rosji, lecz Finlandii. Ale mieszka w Rosji.

Iczkeria wraca do Czeczenii?

Premier rządu Iczkerii na uchodźstwie Ahmed Zakajew przeprowadził dwudniowe konsultacje z wysłannikiem prezydenta Czeczenii Ramzana Kadyrowa w sprawie „konsolidacji społeczeństwa czeczeńskiego”. Głównym elementem owej konsolidacji miałby być – wedle wszelkiego prawdopodobieństwa – powrót Zakajewa do Groznego (sam Zakajew zdementował te informacje). Jego powrót byłby symbolicznym zakończeniem wojny czeczeńskiej. Spotykając się z przedstawicielem Kadyrowa, Zakajew faktycznie uznał obecne władze Czeczenii.

Mający od Kremla placet na szaleństwo według własnej metody Kadyrow zaprowadził w Czeczenii brutalny reżim (zwany przezeń porządkiem), rządzi republiką po swojemu, coraz rzadziej i niechętnie oglądając się na Moskwę. Owszem, stamtąd potrzebne mu są subsydia, w związku z tym – w przeciwieństwie do separatystów epoki Dudajewa i Maschadowa – nie mówi o niepodległości Czeczenii. Mówi, że Czeczenia jest lojalną częścią Federacji Rosyjskiej, choć de facto republika stopniowo oddala się i wymyka metropolii. „Czeczenia nigdy nie była tak niepodległa, jak za Kadyrowa” – powtarza wielu obserwatorów.

Kadyrow jedzie po bandzie, lekceważąc prawo federalne. Ostatnio publicznie rzucono mu w twarz oskarżenie o zabójstwo obrończyni praw człowieka Natalii Estemirowej, odparł, że zajmie się zabójcami „tradycyjnymi metodami”. W Czeczenii, Moskwie, Dubaju i innych miejscach zginęło lub zostało ciężko rannych w ostatnich miesiącach kilku przeciwników politycznych Kadyrowa („tradycyjne metody”?), z jego nazwiskiem łączono też zabójstwo dziennikarki Anny Politkowskiej. Od wszystkiego Kadyrow się odżegnał. Swoim krytykom powtarza, że mogą sobie mówić, co chcą, ale to za jego czasów w Groznym odbudowuje się dzielnicę za dzielnicą.

Od dawna Kadyrow zabiega różnymi sposobami – po dobroci, po złości, szantażem – o powrót do Czeczenii różnych ważnych osobistości z emigracji. Powracający otrzymują gwarancje bezpieczeństwa w zamian za lojalność wobec Kadyrowa. Wrócili m.in. Umar Chanbijew (minister zdrowia w rządzie Maschadowa, obecnie naczelny chirurg republiki) czy jego brat Magomed (eksminister obrony, obecnie deputowany). W miejscowej telewizji odbywają się pokazowe debaty w udziałem Kadyrowa i „nawróconych” przedstawicieli władz Iczkerii, bojowników walczących niegdyś i całkiem do niedawna o wolną Iczkerię. Telewizyjne seanse mają pokazać, że Kadyrow dąży do pokoju i scalenia społeczeństwa czeczeńskiego rozbitego wojną. Do zwolenników „islamskiej” linii prezydenta Doku Umarowa, którzy walczą o kaukaski emirat (Umarow w 2007 roku „rozwiązał” Czeczeńską Republikę Iczkeria i zorganizował „Emirat Kaukaz”), Kadyrow strzela w ramach operacji antyterrorystycznych. Z Zakajewem, jak widać, woli się dogadać. Powrót Zakajewa byłby symbolicznym zakończeniem wojny. Kadyrow mógłby wtedy głosić, że czeczeńska/iczkeryjska emigracja jest po jego stronie. To dałoby mu pewne wzmocnienie w rozmowach z Kremlem. Natomiast powrót Zakajewa nie zmieniłby jakoś znacząco rozkładu sił w samej Czeczenii – Zakajew przede wszystkim nie ma wpływu na to podziemie, które działa teraz w Czeczenii i innych północnokaukaskich republikach.

Aleksandr Czerkasow z „Memoriału” porównuje falę czeczeńskich powrotów do sytuacji rosyjskiej emigracji w latach 20. „Wojna domowa się skończyła. Emigracja. Życie w zamkniętych wspólnotach, jako że integracji z miejscowymi praktycznie brak. Ciężko żyć moralnie. Oderwanie od narodowej kultury, języka. A tu propaganda z ojczyzny przekonuje, by wracać. Wtedy to była sowiecka propaganda, teraz – za pośrednictwem anten satelitarnych – propaganda [Kadyrowa] wyjaśnia, jak powinien żyć każdy Czeczen. Pokazują odbudowany Grozny. Emigrant z Czeczenii widzi więc to, co w latach 20. pokazywano rosyjskiemu emigrantowi: to jest ojczyzna naszych marzeń. Bolszewicka Rosja jest reinkarnacją wielkiego Cesarstwa Rosyjskiego. […] A Ramzan Kadyrow ma teraz więcej sił i środków niż Dudajew i Maschadow razem wzięci. I to prawda. Emisariusze z Czeczenii, działający w emigracyjnych wspólnotach rozsianych po całej Europie, namawiają byłych separatystów, zwłaszcza członków władz, do powrotu”.

Rzecz jednak w tym, że Zakajew jest ścigany federalnym listem gończym za terroryzm. Rosja wystąpiła swego czasu do Wielkiej Brytanii o ekstradycję Zakajewa (Londyn nie tylko nie wydał Zakajewa, ale przyznał mu azyl polityczny). Czyżby Kadyrow w ramach specjalnych chodów u Kremla zdołał wydębić sankcję na powrót Zakajewa? Czy rosyjska prokuratura przyzna, że oskarżenia wobec Zakajewa były lipne? A może Zakajew jednak nie wróci.

Spada, a nawet rośnie

Rosjanie nadal popierają swego szeryfa. Aż 78 procent pytanych w ostatnim sondażu ośrodka badania opinii społecznej Centrum Lewady powiedziało, że popiera działalność premiera Putina (nie popiera 19%), 72 procent – popiera prezydenta Dmitrija Miedwiediewa (nie popiera – 23%). W porównaniu z majowym sondażem zmiany są niewielkie (wtedy Putin cieszył się 80-procentowym poparciem, Miedwiediew – 70-procentowym).

Kolejne pytanie, na jakie mieli odpowiedzieć uczestnicy badania: kto sprawuje realną władzę w Rosji. 32 procent odpowiedziało, że Putin, zaledwie 9 procent – że Miedwiediew, 51 procent było zdania, że krajem rządzi tandem.

Od zeszłorocznej operacji „Priejemnik” (następca) analitycy z uwagą przyglądają się nieznanemu fenomenowi na szczytach władzy w Rosji – tandemowi premier Putin – prezydent Miedwiediew – i zastanawiają, kto rządzi naprawdę oraz kto kogo i kiedy „wystawi”. Jak za czasów ZSRR wedle tego, jak kto stoi na trybunie mauzoleum, wróży się, kto ma jaką pozycję na dworze. Nominalnie głową państwa jest prezydent. Obecnie urząd ten sprawuje Dmitrij Miedwiediew. Czy to oznacza, że sprawuje również władzę?

Za czasów Jelcyna i Putina premier był drugoplanową postacią, odpowiedzialną za wykonanie poleceń z Kremla, usuwanie skutków powodzi czy kampanię siewną. Jeśli miał zbyt wiele własnych ambicji, nie zagrzewał zbyt długo miejsca. Teraz premier faktycznie gra pierwsze skrzypce. W „jaszcziku” (jak Rosjanie nazywają telewizję) skrupulatnie zachowywany jest parytet: tyle samo obrazków z prezydentem, tyle samo z premierem. Na ogół obrazek jest nudny jak flaki z olejem: premier za stołem prezydialnym, wianuszek urzędników wokół. Ale czasem premier błyśnie po staremu inwencją i ucieszy oko widzów – a to sponiewiera oligarchę i każe mu oddać długopis (jak w sławnym mieście Pikalowie), a to spotka się z miłośnikami szybkich motocykli sam przyodziany w dobrze skrojoną kurtkę w stylu członków klubu. Prezydent Miedwiediew jest jako bohater codziennej telenoweli serwowanej w programie „Wriemia” dość bezbarwną postacią – przemawia, uśmiecha się, odsłaniając dyskretnie górną szczękę, akuratny, zadbany. Czasem tylko w stylu Putina wypali mocniej – np. ostatnio dwukrotnie nazwał działania Gruzji w sierpniu ub.roku „chamską agresją”, to mocne słowa jak na kreującego się na liberalny ideał wstrzemięźliwego Miedwiediewa.

Każdy rozdźwięk w rządzącej parze, o jakim zaćwierka najmniejszy wróbel na dachu Kremla, rozwałkowywany jest zaraz przez pilnych obserwatorów, którzy starają się dociec, czy to już koniec Putina, a może koniec Miedwiediewa. Po wizycie Baracka Obamy w Moskwie, podczas której Miedwiediew spędził z gościem więcej czasu niż Putin, nastąpiły dwa wydarzenia. Po pierwsze – rosyjski internet z dużym upodobaniem rozpowszechniał fragment kroniki ze spotkania G8 we Włoszech, na którym Miedwiediewowi plątały się nóżki, a uśmiech do wspólnej fotografii był nienaturalnie rozciągnięty i nie wskazywał na wysokie IQ wykonawcy, do kompletu brakowało jedynie pijackiej czkawki. Zaraz zaczęły się dywagacje, czy to, że dopuszczono ten materiał do oglądu, świadczy, iż Putin przywołuje Miedwiediewa do porządku i pokazuje mu miejsce w szeregu, czy to czysty przypadek. Po drugie – zaraz po szczycie G8 Miedwiediew złożył niezapowiedzianą wizytę w Osetii Płd. I znowu komentatorzy odczytali to jako próbę upokorzenia Miedwiediewa, obniżenie jego wzrastającego rankingu po rozmowach z Obamą.

Na żadne z tych pytań nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Po wierzchu wszystko pozostało bez zmian. Miedwiediew nadal nie wychylił się – to znaczy nie zrobił nic, co można byłoby uznać za nielojalność wobec poprzednika i patrona. Od czasu, kiedy operacja „Priejemnik” weszła w decydującą fazę i Putin zdecydował, że prezydentem zostanie Miedwiediew, wiele się zmieniło i być może umowa, jaką panowie wtenczas, jak wiele na to wskazuje, zawarli, traci na aktualności w związku z galopującym kryzysem i coraz gwałtowniejszymi przegrupowaniami w obozie rządzącym. Być może. Główna gra odbywa się za kulisami – więc nie wiemy, jaki jest układ sił wewnątrz elity. Można przypuszczać, że na monolicie powstają rysy, może nawet pęknięcia, ale ekipa na zewnątrz prezentuje zgodę.

Respondenci biorący udział w sondażu Centrum Lewady powiedzieli, że niezależnie od tego, kto jest główny, a kto główniejszy w rządzącym tandemie, są za, a nawet za. W każdym razie na razie i oficjalnie.

Ludzie listy piszą…

…a odpowiednie organy czytają. Od dziś tajemnica korespondencji w Rosji staje się sprawą względną. Wchodzi w życie przepis ministerstwa łączności o udostępnianiu zawartości prywatnej korespondencji funkcjonariuszom służb specjalnych. Ci ostatni zyskują także prawo rekwirowania podejrzanych przesyłek. Obrońcy praw człowieka w Rosji zwracają uwagę, że w dokumencie nie zostały określone warunki zaglądania do listów, nie jest np. wymagana zgoda sądu. Przepis stoi w sprzeczności z art. 23 konstytucji, który gwarantuje tajemnicę korespondencji i rozmów telefonicznych. „Prawozaszczitniki” zamierzają oprotestować przepis.

Władze Rosji wysłały ostatnio kilka sygnałów, że pilnie śledzą nastroje w społeczeństwie. Minister spraw wewnętrznych oznajmił, że w regionach powstaną specjalne grupy monitorujące sytuację. Mają być powołane w celu zapobiegania protestom w warunkach kryzysu ekonomicznego. Jeśli grupy wykryją jakieś nadzwyczajne podniesienie poziomu niezadowolenia społecznego – mają informować odpowiednie czynniki. Samo wyczuwanie nastrojów nie wystarczy – na ulicach ma stanąć 73 tysiące kamer, które będą rejestrować wszelkie przejawy aktywności społecznej – informuje gazeta „Nowyje Izwiestia”.

Zagrożenia dla wolności jednostki w rozrastającej się sieci kontroli nie widzi szef parlamentarnej komisji ds. bezpieczeństwa Giennadij Gudkow (w przeszłości pracujący w KGB): „Nie idziemy w stronę totalnej kontroli, chociaż w ten czy inny sposób wszystko jest kontrolowane. Nasza rozmowa przez telefon też jest nagrywana. Sto procent rozmów przez sieć komórkową jest rejestrowana, te dane są gdzieś gromadzone i przechowywane przez jakiś czas. Ale kontrola może być tylko wybiórcza”.

Ale pytanie – kto wybiera obiekt do kontroli i w jakim celu. „Nasze państwo stara się nam przez cały czas odebrać nasze prawa, i tak się będzie działo dopóty, dopóki społeczeństwo nie zacznie protestować” – mówi Ludmiła Aleksiejewa z moskiewskiego biura Grupy Helsińskiej. Ale do protestów przecież nie może dojść – i one są pod kontrolą specjalnych grup. 

Zginęła Natalia Estemirowa

Mówiła, że po śmierci Anny Politkowskiej musi kontynuować jej dzieło – przebić mur milczenia wokół zbrodni i przypadków łamania praw człowieka, jakie widziała wokół siebie w Groznym i całej Czeczenii. Kiedy Anna Politkowska czy inni dziennikarze zajmujący się Kaukazem, przyjeżdżali do Groznego, pierwsze kroki kierowali do Natalii Estemirowej – po relacje, po kontakty. Natalia uparcie drążyła tematy, które w przestrzeni publicznej nie istniały od dawna, skrzętnie zamiatane pod dywan. Oficjalnie przecież w Czeczenii nastał już dawno pokój, operację antyterrorystyczną też kilka miesięcy temu zakończono. Nie można więc było mówić o porwaniach, zbrodniach popełnianych przez siły federalne czy ludzi prezydenta Czeczenii Ramzana Kadyrowa. A Natalia Estemirowa niezmordowanie tropiła ślady tych przestępstw. W raporcie o stanie praw człowieka w Federacji Rosyjskiej napisała rozdział o Czeczenii.

Wczoraj została uprowadzona spod swego domu w Groznym, dziś jej ciało znaleziono na terytorium sąsiadującej z Czeczenią Inguszetii.

Wielokrotnie jej grożono, nakłaniano, by przestała „wtykać nos w nie swoje sprawy”. Współpracownicy Estemirowej z czeczeńskiego oddziału „Memoriału” winą za morderstwo obarczają prezydenta Czeczenii Ramzana Kadyrowa, którego Estemirowa krytykowała za brutalizację życia w republice. Kadyrow kategorycznie zaprzeczył, obiecał śledztwo.

Zabójstwo Estemirowej nie jest pierwszym głośnym zabójstwem dziennikarza i obrońcy praw człowieka w Rosji. Władze jak zwykle w takich wypadkach wyrażają oficjalnie oburzenie, zapewniają, że dołożą wszelkich starań, by wykryć sprawców, po czym sprawa przycicha. Na ogół zabójców nie udaje się złapać. A nawet jeśli sprawa dociera do sądu, to wyrok skazujący nie zapada albo zapada, ale wszystko grzęźnie w apelacjach, gdyż w toku prac sąd, obrona, prokuratura dopuszczają taką masę pomyłek, że nie ma podstaw do ferowania wyroków. Czy tym razem państwo rosyjskie okaże się znów bezsilne czy znowu okaże się, że nikt nie może czuć się bezpieczny. Zwłaszcza ktoś, kto z bliska patrzy władzy na ręce.

Z kuriozalnym oświadczeniem wystąpił prezydent Ramzan Kadyrow, którego współpracownicy zamordowanej wskazali jako zleceniodawcę zabójstwa. Zapowiedział, że będzie ścigać sprawców „tradycyjnymi metodami”. Czy to znaczy, że wyjdzie poza ramy prawa?

Prezydent Miedwiediew, zapytany dziś podczas wspólnej z Angelą Merkel konferencji prasowej w Niemczech przez zachodniego dziennikarza o powiązanie zabójstwa Estemirowej z Kadyrowem, złożył okrągłe oświadczenie, że jest wstrząśnięty i dołoży wszelkich starań, by sprawę wyjaśnić, a działalność obrońców praw człowieka uważa za wielce pożyteczną, choć czasami dla władz niewygodną.

Od odpowiedzi na pytanie faktycznie więc się uchylił. Sytuacja na rosyjskim Kaukazie Północnym jest cały czas napięta. Blokada informacyjna wokół Czeczenii zrobiła swoje: ten temat spadł ostatnio z pierwszych stron gazet. A przecież dzieje się tam nadal wiele zatrważających rzeczy.

Kadyrow został przez Kreml wyposażony w nieograniczone pełnomocnictwa. Jedynym jego zadaniem jest zdjęcie problemu czeczeńskiego z porządku dziennego, żeby był spokój. I cisza. Kadyrow wykorzystuje tę złotą wolność „po połnoj programmie”, robi, co mu się żywnie podoba. „Kadyrow ma prywatną gwardię, prywatne struktury śledcze, sam rozstrzyga, co jest prawem. On może przez telewizję zapowiedzieć, że zgodnie z tradycją zemsty rodowej będzie się mścił na swoich wrogach Jamadajewach, może rozstrzeliwać swoich przeciwników na ulicach Moskwy. Zabójstwo Estemirowej to normalny przejaw „uspokojenia ludzi” wedle czekistowskich metod” – napisał w komentarzu politolog Dmitrij Orieszkin.

A zdaniem Andrieja Babickiego, dziennikarza specjalizującego się w tematyce czeczeńskiej, „to zabójstwo zmienia sytuację. Obrońcy praw człowieka byli ostatnim źródłem informacji o tym, co dzieje się w Czeczenii. To sygnał, by przestali mówić, by przestali upominać się o prawa ludzi, pozbawionych na czeczeńskiej ziemi elementarnych praw”.

A może jednak zabójstwo Estemirowej zmieni ten chory układ?

Wizyta przyjaźni

Po raz pierwszy rosyjski prezydent odwiedził republikę, której niepodległości nie uznało ani jedno państwo na świecie. Dmitrij Miedwiediew niespodziewanie przybył dziś do stolicy Osetii Południowej z wizytą przyjaźni. Niepodległość Osetii Płd. Moskwa uznała w sierpniu zeszłego roku po pięciodniowej wojnie w Gruzji. Potem o uznaniu nowego tworu państwowego uroczyście powiadomił Moskwę prezydent Nikaragui, ale do tej pory parlament tego kraju nie rozpatrywał ratyfikacji dokumentów uznających terytorium wyszarpane przez Rosję Gruzji za niepodległe państwo. Kwestia uznania/nieuznania niepodległości Osetii Południowej i Abchazji (drugiej separatystycznej gruzińskiej prowincji, której niepodległość Rosja uznała w podobnych okolicznościach w ubiegłym roku) jest od wielu miesięcy przedmiotem targu Moskwy z przywódcą bratniej Białorusi, który co jakiś czas głośno obiecuje uznanie, a potem udaje, że nie wie, o co chodzi.

Podczas ostatniej wizyty w stolicy Rosji prezydent USA Barack Obama kilkakrotnie powtórzył, że Waszyngton i Moskwa mają różne stanowisko w sprawie granic Gruzji – Moskwa uznaje dwie gruzińskie prowincje za oddzielne, niepodległe państwa, Waszyngton – jak i reszta świata – trwają na stanowisku integralności terytorialnej Gruzji, z Abchazją i Osetią w składzie tego kraju.

Na terytorium Osetii odbywają się ważne ćwiczenia armii rosyjskiej, stacjonują wojska rosyjskie, granicy strzegą rosyjscy pogranicznicy, ostatnio Moskwa nie przedłużyła mandatu międzynarodowej misji obserwacyjnej w Osetii. Po rosyjskim internecie przetoczyła się ostatnio szeroka dyskusja, czy możliwa jest nowa wojna kaukaska, mająca na celu doduszenie znienawidzonego przez rządzący Rosją tandem „reżimu Saakaszwili” i umocnienie się wypłukiwanych wpływów Rosji w regionie.

Oprawa wizyty Miedwiediewa przypominała gospodarską wizytę przywódcy w przodującym gospodarstwie rolnym, a nie w partnerskim państwie. „Pokażecie mi na przykład, co trzeba zrobić, co jest najbardziej potrzebne, gdzie trzeba akcentować wysiłki (tak, akcentować wysiłki) przede wszystkim” – zagaił prezydent międzypaństwowe rozmowy na najwyższym szczeblu. Miedwiediew zapowiedział, że planowane jest podpisanie kilku porozumień zacieśniających doskonale się układającą dwustronną współpracę wojskową.

Władze Gruzji uznały wizytę Miedwiediewa za prowokację, prezydent Micheil Saakaszwili wysunął przypuszczenie, że wizyta prezydenta Rosji w Cchinwali to swego rodzaju odpowiedź na porozumienie, jakie dzisiaj podpisano w Europie w sprawie gazociągu Nabucco, który – jeśli powstanie – może przełamać monopol na rosyjskie dostawy gazu (Nabucco byłby przedłużeniem już istniejącego gazociągu Baku-Tbilisi-Erzurum do Europy; popłynąłby nim gaz azerski i turkmeński).

Czy kolejne zawirowania i niepokoje na Kaukazie mogłyby udaremnić, a w każdym razie utrudnić ten projekt?

Śniadanie z butem

Prezydent Obama w drugim dniu wizyty zjadł śniadanie w „rosyjskim stylu” w towarzystwie premiera Władimira Putina.

W okresie poprzedzającym wizytę amerykański prezydent Obama dawał do zrozumienia, że widzi pewną różnicę pomiędzy liberalnym prezydentem Miedwiediewem a Putinem, który – jak powiedział nawet w jednym z wywiadów – „jedną nogą tkwi w przeszłości”. Niektórzy rosyjscy komentatorzy zaraz na to odpowiedzieli, że najwyraźniej prezydent Obama tkwi jedną nogą w starych stereotypach, a sam premier w dosadnym, charakterystycznym stylu skomentował, że „my w Rosji nie mamy zwyczaju stać wraskoriaczku [okrakiem]”.

Stojący twardo na nogach premier przyjął prezydenta USA w wyćwiczonej pozie – rozwalony na fotelu (nie sposób się uwolnić od wrażenia, że właśnie „wraskoriaczku”) z miną „możecie mi wszyscy skoczyć”. Panowie wymienili przed kamerami kilka uprzejmości i okrągłych formułek o historii stosunków amerykańsko-rosyjskich, po czym premier Putin wyjrzał przez okno i pokazał pięknie nakryty na tarasie stół i stojący obok samowar, rozpalany właśnie wielkim butem z cholewą przez ubranego w szkarłatną koszulę mołodca. Pozostała część rozmowy odbyła się już bez kamer.

Służby prasowe stawały na rzęsach, żeby pokazać, iż rozmowa dotyczyła zagadnień współpracy handlowej, ale z późniejszych skąpych przecieków wynikało, że panowie Obama i Putin nie ograniczyli się do wymiany zdań o poprawce Jacksona-Vanika, hamującej wymianę towarową między obu państwami. Jak pisze dzisiejsza „Niezawisimaja Gazieta”, obaj liderzy rozmawiali o problemach strategicznych. Tymczasem wedle konstytucji i protokołu, kwestie strategiczne Obama powinien był omawiać jedynie z prezydentem, a nie z premierem; uznając realny układ władzy, Obama zlekceważył protokół i dał wyraz temu, że zdaje sobie sprawę, kto tu rządzi. „Och, pan myśli tak samo jak Miedwiediew” – zauważył po spotkaniu, jak gdyby komentując swoje wcześniejsze stwierdzenie o jednej nodze tkwiącej w przeszłości. Przy innej sposobności dodał jeszcze, że uważa „tandem” za działający efektywnie.

Obecny podczas rozmowy na tarasie Jurij Uszakow, zaufany Putina, zastępca szefa aparatu rządu, wytrawny dyplomata, uchylił rąbka tajemnicy: tematem rozmowy była kwestia irańska. USA miały zadeklarować, że chcą ścisłej współpracy z Rosją w tej sprawie. Podobnie w kwestii północnokoreańskiego programu jądrowego. „Jeśli chodzi o zderzenie interesów obu krajów na obszarze postsowieckim, spór z powodu tarczy w Europie – to tu komentarze Uszakowa stały się jeszcze bardziej skąpe. Najwidoczniej żadnych konkretnych porozumień nie osiągnięto” – konstatuje gazeta.

Ale liczy się przetarcie szlaków. Bokserzy mówią, że pierwsza runda pojedynku jest po to, aby „obwąchać” przeciwnika. Wydaje się, że założeniem wizyty było zrobienie remanentu, znalezienie sfer, w których można się dogadać (rozbrojenie, tranzyt do Afganistanu), zaznaczenie różnic w kwestiach, w których dogadać się (na razie) nie można, ale bez zadrażniania. No i ogólne ocieplenie atmosfery.

Wracając do skąpego komunikatu o tematyce rozmów, a konkretnie do sprawy Iranu. Obamie zależy na włączeniu Rosji do gry o Iran. Rosja buduje Iranowi siłownie jądrowe, sprzedaje reaktory i paliwo, ma dobre stosunki z władzami, od czasu do czasu pisze się, że zamierza sprzedawać niebezpieczną broń, a w Radzie Bezpieczeństwa skutecznie blokuje rezolucje wprowadzające sankcje. Jednym słowem – wydaje się, że ma wpływy i możliwość prowadzenia dialogu z Teheranem. Czy i jak się do tego zabierze? Czy chce, a przede wszystkim – czy może wpływać na Iran? To może się okazać ważny test.

A co do innych kwestii, jeszcze bardziej spornych, to raczej nie wystarczy buta z cholewą, by rozpalić węgielki w samowarze. „Cholernie mokre drzewo, pani baronowo”.

 

Tandemokracja klepnięta

W wielu rosyjskich komentarzach na temat pierwszej wizyty Baracka Obamy w Moskwie czerwoną nicią przewijają się porównania do przełomowych spotkań przywódców USA i ZSRR – Chruszczowa z Kennedym, Nixona z Breżniewem, Reagana z Gorbaczowem. Przypominane są uzgodnione wówczas historyczne porozumienia – po rozmowie z Kennedym Chruszczow doszedł do wniosku, że przystojny amerykański inteligencik jest słabeuszem i ZSRR może sobie pozwolić na awanturę w Zatoce Świń, po spotkaniu Nixona z Breżniewem nastąpiło odprężenie i zapoczątkowano proces rozbrojenia, a Reagan z Gorbaczowem mimo formuły „Dowieriaj, no prowieriaj” (Ufaj, ale sprawdzaj) wpuścili do dwustronnego dialogu dużo świeżego powietrza, które ogrzało kończącą się właśnie krachem ZSRR zimną wojnę. Spotkanie Reagan-Gorbaczow było w tej serii ostatnim spotkaniem równych liderów dwóch supermocarstw. Tego dwubiegunowego świata już dawno nie ma – Rosja nie jest „tym jedynym” partnerem Stanów Zjednoczonych, od którego zależą losy świata. Jest jednym z ważnych partnerów, od którego zależy wariant rozwiązania kilku problemów – jeśli Rosja zechce współpracować, to warianty rozwiązania problemu będą dla Waszyngtonu łatwiejsze do zrealizowania, jeśli zechce bruździć (a potencjał szkodzenia ma wielki) – to problem rozwiązać będzie trudno. Mimo osłabienia kryzysem Stany nadal pozostają największym supermocarstwem świata, Rosja walczy o utrzymanie statusu mocarstwa (już nie supermocarstwa). A zatem, jak mówią w Odessie, tamte spotkania na szczycie i obecna wizyta prezydenta Obamy w Moskwie eto dwie bolszych raznicy.

Po wczorajszych rozmowach Obama i Miedwiediew wygłosili ogólnikowe komunikaty (miejscami sprzeczne ze sobą) i podpisali deklarację intencji zawarcia traktatu rozbrojeniowego, który zastąpi wygasający w grudniu 2009 roku START. Obu politykom bardzo zależy na podkreśleniu, że osiągnięto sukces. Ich sukces. Polityczną decyzję w sprawie obniżenia pułapów głowic i środków ich przenoszenia podjęto zatem w atmosferze wzajemnego zrozumienia. I bardzo dobrze. Eksperci się tylko trochę pogubili w tych optymistycznych oparach – tekst deklaracji udało się stronom uzgodnić w jedenaście dni. „Ale cudów nie ma i nie będzie mimo najlepszej woli prezydentów – rokowania nad START 1 trwały dziewięć lat, teraz wszystkie szczegóły trzeba dopiąć w pół roku. Jak?” – mówi jeden z obserwatorów. Stronie rosyjskiej nie udało się formalnie powiązać kwestii rozbrojenia ze sprawą elementów tarczy przeciwrakietowej w Polsce i w Czechach.

Bardzo ważna dla obu stron jest kwestia tranzytu zaopatrzenia dla natowskiej misji w Afganistanie. Rosja wyraziła zgodę na tranzyt ładunków wojskowych (drogą powietrzną i lądową). Obecność Amerykanów i spółki w Afganistanie daje względny spokój Rosji. Obie strony są więc zadowolone.

Powołano komisję Obama-Miedwiediew do spraw wszelkich, ma ją tworzyć trzynaście grup roboczych, wałkujących najważniejsze tematy (w skład komisji ds. społeczeństwa obywatelskiego ma wejść główny ideolog „suwerennej demokracji” Władisław Surkow, sprawnym cięciem skalpela wycinający rosyjską opozycję; niezły spec od wolności społeczeństwa, trzeba przyznać).

Nadal nie wiadomo, jakie uzgodnienia (czy w ogóle jakieś uzgodnienia) zapadły w kwestii tarczy przeciwrakietowej. Pozycja Stanów Zjednoczonych nadal obwarowana jest szeregiem warunków. W wystąpieniu na moskiewskiej uczelni ekonomicznej Obama zapewnił po raz kolejny, że tarcza nie jest wymierzona w Rosję (o czym władcy Rosji, mam wrażenie, doskonale wiedzą) i że USA będą współpracować z Rosją nad nową architekturą bezpieczeństwa.

Tyle Obama i Miedwiediew. Dzisiaj rano śniadaniem podjął amerykańskiego prezydenta premier Putin. Pogryzając przepiórki i jaja z czarnym kawiorem, panowie rozmawiali dwie godziny. Wczorajsze wypowiedzi Obamy na temat rządzącego tandemu i dzisiejsze jego spotkanie z premierem są faktycznie „klepnięciem” rosyjskiej tandemokracji, uznaniem przez Waszyngton specyficznego układu władzy w Rosji. (Niewątpliwie warto przyjrzeć się uważniej tej konwersacji prezydenta z premierem przy samowarze – może w następnym wpisie).

Obserwatorzy zgodni są co do tego, że atmosfera w stosunkach dwustronnych została „ocieplona”. Choć o przełomie mówić trudno – zbyt wiele różnic dzieli, zbyt mało pozytywów łączy. Jeżeli uda się zrobić coś konkretnego w dziele rozbrojenia, to może w przyszłości stanie się to podstawą do budowy zaufania, którego w stosunkach dwóch państw ciągle jest jak na lekarstwo. A może jeszcze w ogóle nic z tego nie wyjdzie.

Spojrzenie w oczy

Dzisiaj prezydent Barack Obama zje obiad w towarzystwie prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, jutro rano – śniadanie z premierem Władimirem Putinem. Który z posiłków okaże się ważniejszy?

Prezydent Obama omówi z prezydentem Miedwiediewem (którego jawnie faworyzował w wywiadach poprzedzających wizytę) kwestie rozbrojenia i plany zbudowania tarczy przeciwrakietowej, kwestie programu jądrowego Iranu i zaopatrzenia misji w Afganistanie dzięki tranzytowi przez Rosję i kraje postsowieckiej Azji Centralnej. Tematy te zostały rozwałkowane na cieniutkie plasterki przez wszystkie media, obserwatorów i astrologów. Każda ze stron wyłożyła swoje racje. Mniej więcej wiadomo, czego można się spodziewać: zapewne umiarkowanego sukcesu w sprawie postępu w rokowaniach rozbrojeniowych, może nawet podpisania jakiegoś ważnego dokumentu, zapewne umiarkowanego sukcesu w kwestii tranzytu ładunków wojskowych do Afganistanu, zapewne utrzymywania się mgławicy w kwestii perspektyw budowy tarczy w Europie Środkowej i w związku z tym drugiej mgławicy w sprawie irańskiego programu nuklearnego i możliwości/niemożności wpływania nań Moskwy. Czy będą jakieś konkrety – zobaczymy już niebawem, oficjalna konferencja prasowa prezydentów już za godzinę. Choć niekoniecznie wszystkie kwestie sporne i wątpliwości zostaną rozwiązane i wyjaśnione. Wiele znaków zapytania może nadal pozostać. I zapewne pozostanie.

A jakie będzie spotkanie Obamy z Putinem? Poprzednik Obamy na początku swej kadencji po lekturze Dostojewskiego zajrzał Putinowi w oczy i zobaczył w nich pełnego dobrej woli demokratę. Jakie wrażenia wyniesie po spojrzeniu w oczy Putina nowy amerykański lider? O czym będą rozmawiać?

Putin jest promotorem doktryny pełnego uzależnienia Europy od dostaw rosyjskich nośników energii, Ameryka jest promotorem doktryny dywersyfikacji dostaw. Rywalizacja odbywa się między innymi na terytorium byłych republik sowieckich, mających ropę i gaz (przede wszystkim Turkmenii i Azerbejdżanu). Aktywność Zachodu, w tym USA, na tym obszarze są bodaj najbardziej drażliwym tematem dla Moskwy. Czy Obama uzna wyższość doktryny Putina nad amerykańską? To jedno z najważniejszych pytań.

I jest jeszcze jedno „drażniątko”, równie gorące, jeśli nie gorętsze. Mianowicie sprawa rozszerzenia Sojuszu Północnoatlantyckiego i aspiracji państw postsowieckich do członkostwa. Niektórzy rosyjscy komentatorzy utrzymują, że Rosja może w celu powstrzymania marszu NATO na wschód jeszcze mocniej tupnąć nogą i sprowokować kolejną wojnę w Gruzji. Decyzja jeszcze nie zapadła i wiele zależy od tego, co z kolei Putin odczyta z oczu – a może słów – Obamy: czy Waszyngton przymknie oko na kolejne rosyjskie uderzenie na Gruzję i „reżim Saakaszwilego” (Putin w charakterystyczny dla siebie sposób sformułował, co jest celem polityki Moskwy wobec tego polityka: powiesić go za jedno miejsce), czy militarny sposób „uregulowania sytuacji” na Kaukazie zgodnie z interesami Rosji pozostanie bezkarny.

Guzik Obamy

W przyszłym tygodniu do Moskwy przyjedzie prezydent USA Barack Obama. Przygotowanie ogniowe w mediach już się zaczęło. I prezydent Miedwiediew, i prezydent Obama w wypowiedziach dla blogosfery, gazet i agencji zapewnili, że mają jak najlepsze zamiary (choć w wideo-poście zamieszczonym w prezydenckim blogu gospodarz Kremla ocenił obecny stan stosunków amerykańsko-rosyjskich jako „bliski zimnej wojnie”, zaraz jednakowoż dodał, że spotkanie z kolegą Obamą powinno ten chłód ocieplić).

Obama chce w Moskwie zademonstrować dobre chęci i umiejętność osiągania porozumienia w najtrudniejszych kwestiach. Już kilka miesięcy temu wysocy przedstawiciele jego administracji zapewniali, że Biały Dom chce nacisnąć na guzik z napisem „reset” w złych stosunkach z Rosją i zacząć „wsio s naczała”.

Na liście najważniejszych spraw do omówienia figuruje wynegocjowanie nowego traktatu rozbrojeniowego. Można by z przekąsem dodać: jak za starych dobrych czasów. Politolog z moskiewskiego ośrodka Carnegie, Lilia Szewcowa pisze wręcz wprost, że wskrzeszenie tematyki rozbrojeniowej w dialogu rosyjsko-amerykańskim to świadectwo tradycyjnego braku zaufania pomiędzy Moskwą i Waszyngtonem. Stany nie prowadzą analogicznych negocjacji z Francją czy Wielką Brytanią – w stosunkach z tymi krajami panuje w sprawie zbrojeń zgoda: to sojusznicy, którzy stosują się do tych samych zasad. „Kilka lat temu naiwni Amerykanie uważali, że w stosunkach z Rosją osiągnęli taki poziom zaufania, że nie muszą już liczyć sobie nawzajem głowic ani debatować na temat pułapów ich liczebności. Jakże Amerykanie się omylili. Przez ostatnie lata rosyjska elita z powodzeniem dowodziła, że tak nie jest. Dzisiaj Amerykanie dostrzegli swój błąd i zasiedli z Rosjanami do liczenia głowic. Co to oznacza? Że dialog jądrowy okazał się znów – jak w czasach radzieckich – głównym daniem w menu dwustronnych stosunków, to oznacza także, że obie strony są nadal przeciwnikami strategicznymi, którzy nie potrafili podnieść swoich stosunków do rangi partnerstwa. Dlaczego? Ano, dlatego że nie mogą być partnerami państwa, z których jedno wrogość w stosunku do tego drugiego ustanawia czynnikiem swojej konsolidacji”.

Dla Moskwy możliwość prowadzenia dialogu jądrowego z Waszyngtonem na oczach świata jest ważna ze względów prestiżowych – arsenał jądrowy to jedyny bodaj atrybut supermocarstwa, jaki pozostał w rękach Kremla. A więc możliwość odświeżenia wizerunku najważniejszego partnera USA, a w każdym razie jeśli nawet nie najważniejszego, to takiego, z którym Waszyngton musi się liczyć.

Ale poza tymi tematami „z wyższej półki” przywódcy USA i Rosji mają do omówienia jeszcze pragmatyczne sprawy bieżące. Od stanowiska Moskwy w znacznej mierze zależy rozwiązanie problemu zaopatrzenia operacji w Afganistanie. Jeśli prezydentom uda się wypracować porozumienie o tranzycie ładunków do Afganistanu, to może to wpłynąć na poprawę chłodnego klimatu w stosunkach dwustronnych. Trzeba przy tym pamiętać, że obecność sił sojuszniczych w Afganistanie leży jak najbardziej w interesach Rosji. Klapa Amerykanów w Afganistanie byłaby oczywiście nie lada gratką dla antyzachodniej, przede wszystkim antyamerykańskiej rosyjskiej propagandy, ale w perspektywie byłaby również klapą Rosji, która nie byłaby w stanie ani utrzymać pod kontrolą swoich południowych granic, ani coraz bardziej nadwątlanych wpływów w postsowieckiej Azji Centralnej.

Komentatorzy zwracają uwagę na pewien „alergen”, który kryje się w programie drugiego dnia wizyty Obamy w Moskwie. Przewidziane jest natenczas spotkanie z przedstawicielami kręgów „pozakremlowskich”, z organizacjami społecznymi, biznesmenami, studentami, opozycją pozasystemową (m.in. w spotkaniu weźmie udział Garri Kasparow, lider antykremlowskiej opozycji).

No i jeszcze jedno: Obama de facto będzie rozmawiał nie z samym Miedwiediewem, a z tandemem Miedwiediew-Putin. Czy będzie to jedna rozmowa czy dwie różne rozmowy i co z tego wyniknie?