Archiwum miesiąca: marzec 2010

Imarat Kaukaz rośnie „na krwi”

Do poniedziałkowych zamachów w moskiewskim metrze przyznał się przywódca kaukaskich fundamentalistów islamskich Doka Umarow, kaukaski emir (wcześniej w Internecie rozmieszczono wypowiedź Umarowa, który nie przyznawał się do zamachów, a odpowiedzialność za nie zrzucał na służby specjalne i osobiście Władimira Putina). To oświadczenie, które znalazło się na stronie internetowej Kavkazcentr, potwierdzałoby główną wersję przedstawianą przez komentatorów i media co do autorstwa zamachów. Wyników śledztwa jednak nie znamy i zapewne nieprędko poznamy: w przypadku tak skomplikowanych i wielowątkowych śledztw jak w sprawie aktów terroru konieczne jest drobiazgowe sprawdzanie mnóstwa szczegółów. Przyznanie się znanego fundamentalisty do zamachu może być jedynie jego akcją autopromocyjną i nie przesądza o winie. Według Umarowa zamachy szachidek w moskiewskim metrze to w pełni uprawniony odwet za „akcję rosyjskich okupantów wobec niewinnych cywilów” z wioski Arszty (do ataku doszło 11 lutego 2010 roku). Zapowiedział, że to nie koniec: planowanych jest kilka takich zamachów odwetowych na terytorium całej Rosji. Umarow jest liderem tzw. Imaratu Kaukaz, deklarującego wywalczenie wyznaniowego państwa islamskiego na Kaukazie Północnym.

Dziś doszło do kolejnych zamachów terrorystycznych w północnokaukaskim Dagestanie, zginęło dwanaście osób, w tym dziewięciu milicjantów. To już dziesiąty zamach w tym roku w tej najbardziej niespokojnej dziś republice rosyjskiego Kaukazu Północnego. Przedstawiciele rosyjskich władz powiązali zamach w Moskwie i zamach w dagestańskim Kizlarze. „To ogniwa tego samego łańcucha” – powiedział premier Putin. Wykluczyć tego nie można, ale potwierdzić też się nie da. Zamachy w Dagestanie – i innych republikach Kaukazu Północnego – to zjawisko niestety nader częste. Wiadomości o wybuchach na kolei czy samochodach naszpikowanych ładunkami wybuchowymi, które rozjeżdżają dagestańskich milicjantów (to oni najczęściej są celem ataków terrorystów), nie przedostają się na czołówki światowych mediów – wydarzają się z daleka od stolicy, na ogół nie pociągają za sobą jednorazowo wielkiej liczby ofiar. Ale łączna liczba ofiar śmiertelnych tegorocznych zamachów w Dagestanie to kilkadziesiąt osób! Dzisiejszy zamach samobójczy w Kizlarze to na pewno kolejne ogniwo w tym łańcuchu miejscowych zamachów, o ich autorstwo podejrzewa się członków zbrojnego podziemia islamskiego, działającego w republikach Kaukazu Północnego. Ale czy za zamachy w Moskwie i Kizlarze odpowiada ten sam autor – tego nie wiemy.

Czarne wdowy w moskiewskim metrze

29 marca w Moskwie doszło do dwóch zamachów terrorystycznych na stacjach metra, zginęło co najmniej 37 osób, kilkadziesiąt odniosło rany. Ze wstępnych komunikatów wynika, że w godzinach porannego szczytu komunikacyjnego bomby zdetonowały pochodzące z Kaukazu samobójczynie.

Zawsze w takich razach na początku jest szok i pytanie, jak mogło do tego dojść. Dlaczego zginęli niewinni ludzie? I niezgoda na to, żeby przez to, że istnieją jakieś polityczne czy ideologiczne zatargi, obywatele w drodze do pracy wylatywali w powietrze. Zaraz potem powstają pytania, jak, w wyniku jakich procesów mogło dojść do takiego zezwierzęcenia i jak sobie z tym poradzić, jak temu zaradzić, co przeciwstawić terroryzmowi. Pytania te na ogół zawisają w powietrzu.

Dziesięć lat temu Władimir Putin obejmował władzę na Kremlu pod hasłem ścigania terrorystów „nawet w kiblu”, obiecywał, że da społeczeństwu poczucie bezpieczeństwa. Tymczasem Rosja pod jego rządami nie poradziła sobie z plagą terroryzmu. Głowy hydry stale odrastają, z różnych stron, na różnych tułowiach. Operacje antyterrorystyczne na Kaukazie Północnym, przede wszystkim w Czeczenii, nie przyniosły uspokojenia sytuacji, uzdrowienia nabrzmiałych problemów regionu – przemocy, bezrobocia, korupcji, nepotyzmu. W północnokaukaskich republikach stale dochodzi do zamachów, to straszna tamtejsza codzienność. Teraz terroryści uderzyli w Moskwie, spektakularnie, w metrze, a więc w miejscu, przez które przewijają się codziennie miliony ludzi. I nie mogą się nie przewijać – to główny środek transportu w olbrzymiej metropolii. Przez jakiś czas pasażerowie na pewno będą zjeżdżać w głąb przepastnego metra z zimnym dreszczem przelatującym przez plecy.

Kto dopuścił się tego bestialstwa? I po co?

Jako najbardziej prawdopodobnych autorów zamachu wskazuje się kaukaskich radykałów – fundamentalistów islamskich. Przez kilka ostatnich tygodni w górach Kaukazu Północnego trwała operacja sił specjalnych, mająca na celu likwidację przywódców islamskich radykałów – w jej wyniku zginęło czterech najważniejszych liderów ruchu, m.in. ideolodzy islamskiego podziemia Said Buriatski i Anzor Astiemirow (o czym rosyjskie służby specjalne za pośrednictwem mediów donosiły z wielką pompą). Jest więc prawdopodobne, że to odwet za ich śmierć.

Wśród licznych spekulacji rosyjskich mediów dotyczących tła zamachu można spotkać i teorie spiskowe: że zamach mógł być inspirowany przez siły niechętne lansowanej przez Miedwiediewa idei modernizacji, że to wyraz podskórnej walki kremlowskich klanów, że za zamachem mogą stać ludzie, chcący uderzyć w Miedwiediewa, a wedle innej wersji – wysadzić z siodła Putina. Niepodobna te teorie zweryfikować. Niezależnie od tego, kto stoi za zamachem, to uderzenie w wizerunek Rosji i rządzącego tandemu Miedwiediew-Putin.

Prezydent Miedwiediew podczas zwołanej błyskawicznie narady z ministrami odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo zapowiedział, że walka z terroryzmem musi być kontynuowana, „bez najmniejszych wahań i do końca”. Premier Putin, który przebywa w Krasnojarsku, zapowiedział, że „organizatorzy zamachu zostaną zlikwidowani”.

Co to będzie oznaczać w praktyce? Kolejne przykręcenie śruby? Zwalczanie opozycji, która w coraz szerszym zakresie eksploatuje niezadowolenie społeczne i na demonstracjach protestu rozsiewa hasło „Rosja bez Putina”? Czy może to tragiczne wydarzenie zostanie przez kogoś – kogo? – wykorzystane politycznie do przetasowań na górze? Czy zamach zmieni układ sił w rządzącym tandemie? Czy struktury bezpieczeństwa pozostaną bezradne wobec terrorystów? A może nic się nie zmieni? Na razie można tylko postawić te pytania, odpowiedzi na nie dziś nie znamy.

 

Spalony słońcem, zabity śmiechem

Niegdyś wybitny reżyser i wspaniały aktor Nikita Michałkow, od kilku lat pogrążony w gry komercyjno-polityczne działacz związku kinematografii, człowiek „blizok k tiełu” (zbliżony do najważniejszej osoby w państwie), zakończył wreszcie pracę nad drugą częścią filmu „Spaleni słońcem”. Część pierwsza – wybitne dzieło filmowe, opowieść o nieubłagalnych regułach rządzących epoką stalinowską, subtelne studium o relacjach międzyludzkich – podbiła publiczność na całym świecie. Obraz zasłużenie otrzymał Oscara i nagrodę festiwalu w Cannes w 1994 roku. „Spaleni słońcem-2” to dylogia: film pierwszy „Priedstajanije” za miesiąc na wejść na ekrany, film drugi „Cytadela” – pod koniec roku.

Dylogia powstawała od wielu, wielu lat, scenariusz wielokrotnie przerabiano. Po Moskwie krążyły słuchy, że film „Spaleni słońcem-2” nie przypomina części pierwszej, że Michałkow bezpłodnie przerabia kolejne wersje scenariusza, wpadając na coraz bardziej kuriozalne pomysły, odziera film z logiki i prawdy historycznej, coraz bardziej się zapętlając i niebezpiecznie balansując na granicy kiczu i bezsensu.

Teraz, w przededniu premiery wokół filmu wybuchł skandal, gdyż Michałkow poczuł się obrażony kolażami parodiującymi plakat filmu, sporządzonymi przez blogerów (niektóre przeróbki są faktycznie niezbyt finezyjne, a nawet niesmaczne, ale większość – zabawna; wybór można obejrzeć pod tym adresem: http://www.lifenews.ru/news/18522).

Oficjalny plakat filmu przedstawia Kotowa z karabinem w dłoni. Kotow to główny bohater filmu (w tę rolę wcielił się sam Michałkow). Film „Spaleni słońcem” kończy się aresztowaniem Kotowa, komdiwa, wysokiego dowódcy wojskowego, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że podzieli on los tysięcy oficerów – ofiar czystek 1937-1938. W części drugiej Kotow pojawia się jednak znów. Jakimś cudem przeżył czystki i jako szeregowiec na froncie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej ma zmyć przewiny wobec ukochanego wodza i jego systemu. Drugą wskrzeszoną w części drugiej postacią, która umiera samobójczą śmiercią w finale części pierwszej, jest Mitia – bohater grany przez Olega Mieńszykowa. Jednym słowem – cuda w scenariuszu i prowokacja do kpin jeszcze przed projekcją.

Rosyjscy blogerzy przerobili plakat na dwieście sposobów – żartobliwych, śmiesznych, prześmiewczych, szyderczych. Bezlitośnie przekłuwają nadęty balon nadmuchany wokół przedsięwzięcia. W miejsce twarzy Michałkowa np. blogerzy wstawili twarz śpiewaka Nikołaja Baskowa, prezydenta Micheila Saakaszwili czy Leonidasa (a właściwie aktora grającego króla Sparty w filmie „300”) albo ukazali oblicze Michałkowa-Kotowa w serduszku wyciętym w drzwiach sławojki; na głowie zamiast hełmu Michałkow ma koronę carów lub przekrzywiony niemiecki hełm. Przerabiano też tytuł filmu (np. „Ja i ja” – kpina z galopującego egocentryzmu artysty; mania wielkości reżysera eksploatowana jest też ostatnio w satyrycznym programie telewizyjnym „Mult licznosti”, Michałkow jest jednym z ulubionych obiektów drwin).

Nikita Siergiejewicz zamierza podać żartownisiów do sądu – może to tylko taki „PR-chod”, czyli posunięcie obliczone na zrobienie medialnego szumu wokół premiery, a może świadectwo całkowitego braku poczucia humoru u zadufanego w sobie reżysera.

Wybiórcze gratulacje

Aleksiej German junior należy do młodego pokolenia rosyjskich reżyserów, którym zależy na niebanalnym przemawianiu własnym językiem i poruszaniu w filmach tematów trudnych. Jego obrazy „Garpastum”, „Ostatni pociąg” i „Papierowy żołnierz” są ważnym głosem pokolenia o przeszłości (wojna, lata 60.) i przyszłości.

German świadomie odrzuca panoszący się powszechnie styl blatowania się środowiska filmowego z władzami, nie idzie na schlebianie gustom żądnej glamouru lub hura-patriotyzmu publiczności, poszukuje oryginalnej stylistyki estetycznej i odpowiedzi na odwieczne pytania rosyjskiej inteligencji – rozrywanej pomiędzy głębokim humanitaryzmem a niemożnością spełnienia i przyziemnym bytem, a czasem wgniatanej w podłoże przez but dyktatury.

We wczorajszym wywiadzie w programie „Na nocz gladia” (Wpatrując się w noc) rosyjskiej stacji telewizyjnej „Pierwyj kanał” Aleksiej German mówił o swoich fascynacjach, o wpływie ojca na jego twórczość (Aleksiej German senior jest mistrzem kina autorskiego, reżyserem ważnych dla kultury rosyjskiej filmów, często bolesnych, zawsze wysublimowanych estetycznie), o stanie środowiska filmowego, które – jego zdaniem – stało się pośmiewiskiem z uwagi na ciągle wybuchające skandale we władzach Związku Filmowców i obsługiwanie miernych gustów, o wyborze pomiędzy komercją i wysoką sztuką.

Dwaj prowadzący dziennikarze (Borys Berman i Ildar Żandariow) w finale programu zadali następujące pytanie: Kiedy piosenkarz Dima Biłan zdobył pierwszą nagrodę na konkursie Eurowizji – prezydent złożył mu gratulacje, kiedy nasi olimpijczycy na igrzyskach zdobyli medale, może nie za wiele, ale jednak zdobyli, to prezydent również złożył im gratulacje. Reżyser Aleksiej Popogriebski otrzymał na festiwalu w Berlinie za swój film nagrodę, a nawet trzy Niedźwiedzie, a pan w Wenecji otrzymał dwa Lwy – tymczasem, jak sądzę, nikt do was nie dzwoni z gratulacjami. Dlaczego sukcesy rosyjskiego filmu są ignorowane przez tych, którzy powinni je zauważyć?

German: Rosja jest krajem bizantyjskim i w Rosji to, co nie jest polityką, często brane jest za politykę. Kino jest dziedziną nadzwyczaj ideologiczną, a cała ideologia powstaje długo. Popogriebskiemu nikt nie pogratulował pewnie dlatego, że nikt nie znał jego filmu: nie wiedzieli, czy jest on pożyteczny, czy niepożyteczny, pozytywny czy niepozytywny, chociaż ja uważam, że to absolutnie normalny obraz. A mnie nikt nie pogratulował, bo tak się złożyło, że główną rolę w moim filmie [„Papierowy żołnierz”] zagrał gruziński aktor, mało tego, że grał, to jeszcze mówił w filmie po gruzińsku. Prace nad filmem trwały długo, decyzja, że to on zagra, została podjęta na długo przed tragiczną wojną. Nie, nie byłem zdziwiony tym, że nikt mi nie złożył gratulacji z okazji nagród w Wenecji. Bardziej może zdziwiło mnie to, że na wszelki wypadek zostałem oskarżony o zdradę – że zatrudniłem gruzińskiego aktora. Chociaż uważam, że łączą nas z Gruzją głębokie kulturowe więzy, sam wychowywałem się na Joselianim. Tymczasem tu wkradła się ideologia.

German nie jest rozgoryczonym, niedopieszczonym i zagubionym twórcą, który wylewa żale na to, że go władcy Kremla nie dostrzegli. W programie jasno sformułował swoje credo twórcze: „Nie zajmuję się kinem masowym, nie zajmuję się kinem komercyjnym. Mógłbym wchodzić w komercyjne projekty, ale nie chcę. Mnie interesują najważniejsze pytania – człowiek i uniwersum, a nie zarabianie pieniędzy. Nie zależy mi na widzach, którzy nie przeczytali opowiadań Dowłatowa lub nie wiedzą, kim był Szwarc”.

Pobłogosławione odgórnie dzieła dostają dotacje, mają zapewnioną reklamę, mnóstwo kopii, a potem – bez względu na poziom artystyczny – lecą we wszystkich kinach w kraju, a czasem jeszcze powstaje serialowy odpowiednik dla telewizji (ostatni przykład – „Kołczak”). Natomiast kino autorskie, zwłaszcza jeśli mówi o Rosji nieszablonowo, pokazuje niełatwą rzeczywistość, stawia trudne pytania – jak czynią to właśnie w swoich filmach Popogriebski czy German junior albo Paweł Bardin – chodzi gdzieś opłotkami, nieopromienione gratulacjami najwyższych władz partyjnych i państwowych, choć obsypane nagrodami na festiwalach (za granicą). Co więcej: w mediach pojawiają się usłużne głosy, że tacy twórcy nie zasługują na uwagę, gdyż „oczerniają Rosję” (stąd zapewne w wywiadzie telewizyjnym Germana stwierdzenie, że został oskarżony o zdradę, gdyż zatrudnił gruzińskiego aktora). Jego „Papierowy żołnierz” – oryginalny, poruszający film o rozterkach inteligencji na progu ery kosmicznej – w ocenie „patriotycznych” recenzentów został również paranoicznie uznany za zdradę, bezsensownie przypisano mu chęć odebrania Rosji chwały podboju kosmosu. Cóż, trudno jest być prorokiem we własnym kraju.

Silikonowe noble Surkowa

Rosja ciągnie się w ogonie naukowego peletonu. Według sporządzonego przez Thompson Reuters zestawienia opublikowanych prac naukowych w latach 2004-2008 Rosję zostawiły w tyle nie tylko Chiny, ale również Indie. Rosyjskie władze uznały, że najwyższy czas gonić światową czołówkę. Prezydent forsuje pomysł stworzenia rosyjskiego odpowiednika Doliny Krzemowej pod Moskwą. Tempo prac nad projektem jest zaiste rekordowe: 31 grudnia ub.r. Dmitrij Miedwiediew rzucił pomysł, a już jest lokalizacja (Skołkowo niedaleko stolicy, z wygodnym dojazdem) i koordynator projektu (bogacz Wiktor Wekselberg, który wsławił się przed kilku laty tym, że zakupił na zagranicznej aukcji słynne jaja Faberge; Wekselbergowi pomagać będą z ramienia władz: szef korporacji państwowej Rosnano Anatolij Czubajs i szef kancelarii prezydenta Władisław Surkow).

Skołkowo ma być wzorcowym miastem mądrych głów, które będą pracować w ciszy, spokoju, bez zwyrodniałych skorumpowanych milicjantów na ulicach, kontroli Federalnej Służby Bezpieczeństwa, niegramotnych urzędników, nie umiejących obsłużyć komputera – jednym słowem bez wszystkich przyjemności codziennego życia, z którymi obywatele Federacji Rosyjskiej mają do czynienia w normalnym, niesilikonowym życiu. Skołkowo to utopijne idealne państwo na powierzchni czterystu hektarów – wyspa normalności w oceanie korupcji i niekompetencji. Państwo zapewni naukowcom – rosyjskim i zagranicznym – cieplarniane warunki pracy, zbuduje instytuty, laboratoria, całą niezbędną infrastrukturę, zagwarantuje przywileje finansowe. Czy będzie również wszystkim sterować i wszystko kontrolować? Przedstawiciele władz zapewniają, że w Skołkowie obowiązywać będzie całkowita swoboda myśli.

Specjaliści wątpią jednak w efektywność takiego systemu. „Miasto innowacji to nie ściany, nie budynki. To przede wszystkim ludzie. To specyficzne środowisko, które powstaje nie z woli urzędników, a samo z siebie – powiedział Wiktor Sidniew, mer naukogradu (w ZSRR istniały szczególne struktury, naukogrady: miasta naukowców, przeważnie zamknięte, w których pracowano nad najważniejszymi dla kraju odkryciami). – Nikt nie podejmował politycznej decyzji o utworzeniu Doliny Krzemowej w USA. Dziś dyskutowana jest idea założenia jej rosyjskiego odpowiednika, idea innowacyjnego miasta, wydaje mi się, że pęd do zbudowania instytucji, budynków, urządzeń zagłuszy rzecz najważniejszą: stworzenie środowiska. Takie środowisko w naukogradach tworzyło się przez dziesięciolecia. Teraz trzeba co najmniej 20-30 lat, aby nowe miasto, zbudowane na pustym miejscu, stało się środowiskiem, w którym powstają nowe idee, w którym pracuje się nad fundamentalną nauką”.  

Ale takie wątpliwości nie zniechęcają entuzjastów rosyjskiej „Doliny”. Miasto ma zostać zbudowane w ciągu 3-7 lat. Według planów Władisława Surkowa (autora pojęcia „suwerenna demokracja” na określenie ustroju panującego w Rosji), Skołkowo ma się dorobić co najmniej trzech-czterech noblistów.

Multimedialne pieczki-ławoczki

Pecha-Kucha (pogaduszki, mielenie ozorem), pomysł tokijskich architektów Astrid Klein i Marka Dythama, aby w trakcie kilkuminutowego pokazu dwudziestu slajdów zaprezentować jakiś temat, trafił na rosyjski grunt.

Klubowe spotkania w Petersburgu i Moskwie gromadzą tłumy chętnych. W czasie prezentacji można omówić metody zwalczania szkodników pól, szkołę falenicką zapisywania zapożyczeń z języka chińskiego, uniwersalny sposób na schudnięcie, projekt ekologicznego biurowca czy przepis na pierogi.  Na spotkania „intelektualnego karaoke” przychodzą fajni ludzie, którzy sami mają coś do powiedzenia i chcą łyknąć w krótkim czasie (cała prezentacja nie może trwać dłużej niż 6 minut 40 sekund) porcję nowości z różnych dziedzin. Po prezentacjach odbywają się również ograniczone w czasie (nie dłuższe niż sama prezentacja) dyskusje – autor pokazu odpowiada na pytania z sali. Dla ludzi ciekawych świata czasowe ograniczenie jest na ogół męczące, toteż wiele dyskusji przenosi się spontanicznie do kuluarów. W zagonionym stołecznym świecie krótka forma okazała się w sam raz – stąd zapewne popularność Pecha-Kucha w rosyjskich stolicach. A poza tym to znakomita możliwość nawiązania kontaktów środowiskowych – najwyraźniej nie wszyscy lubią dyskoteki, dragi i „światowe” życie a la glamour.

Wahadełko, czyli emigracja wewnętrzna po rosyjsku

Ostatni sondaż centrum badań socjologicznych Lewady przynosi ciekawe wyniki: 85% Rosjan nie widzi żadnej możliwości, aby wpływać na podejmowanie decyzji przez władze państwa, 77% nie czuje się gotowe do udziału w polityce, 62% zadeklarowało, że liczy wyłącznie na siebie i stara się unikać wszelkich kontaktów ze strukturami władzy. Tylko 3% oświadczyło, że zawsze stara się zrealizować postawione cele poprzez kontakt z władzami. Pod pojęciem „władze” w pytaniach ankiety rozumiano i władze centralne, i władze regionalne. Jednocześnie prawie 20% Rosjan zadeklarowało gotowość osobistego udziału w ewentualnych zmianach w sytuacji kraju.

Ogromna większość społeczeństwa nie chce mieć nic wspólnego z polityką, nie wierzy, że ma jakiekolwiek przełożenie na to, jak rządzą władze na różnych szczeblach. Przez uprzednią putinowską dekadę umowa społeczna polegała na tym, że władze odgrodziły się od społeczeństwa pod hasłem: „proszę się nie wtrącać, wy róbcie swoje, a my będziemy robić swoje, robimy pieniądze i żyjemy w zgodzie, choć z daleka”. Teraz przyszły inne czasy i władze zabiegają o poparcie społeczne, starają się zbliżyć do ludzi, przekonują, że wszystkie działania antykryzysowe nakierowane są na poprawę losu ludu pracującego miast i wsi, a także weteranów i emerytów. Dialogu jednak nie ma. Nadawane przez programy informacyjne reportaże z działań przedstawicieli władz na rzecz społeczeństwa i z kontaktów ze społeczeństwem wyglądają na ogół, jak ilustracja starego radzieckiego dowcipu: „Jak żyjecie?” – zagaił żartem sekretarz. „Dobrze” – odpowiedzieli żartem kołchoźnicy.

Jak napisał w komentarzu w internetowej „Gazietie” Siemion Nowoprudski, „skoro 85% społeczeństwa nie widzi możliwości wpływania na podejmowanie decyzji politycznych, to oznacza, że ci ludzie nie będą protestować przeciwko jakiemukolwiek przywódcy kraju, ale także palcem nie kiwną w obronie istniejącego porządku. Jeszcze ważniejszy jest ranking odmowy kontaktów z państwem. Prawie dwie trzecie Rosjan osobiście nie chce mieć żadnych kontaktów z organami władzy. To wskaźniki emigracji wewnętrznej. Naród i władza w Rosji żyją jak gdyby w dwóch oddzielnych krajach, nie tylko w dwóch różnych światach. […] Jednakże najważniejszy rezultat tego badania to, moim zdaniem, świadectwo tego, że rosyjskie władze nie mogą liczyć na wsparcie społeczeństwa”.

Ale jest jeszcze interesujące 20% tych, którzy zadeklarowali gotowość przełamania impasu. W Rosji w ostatnich tygodniach widać zdecydowany wzrost potencjału protestów. Tego oczywiście nie pokazuje się w telewizji – tu nadal panuje spokój i zgoda społeczna pod każdym względem, pan prezydent spotyka się z młodymi naukowcami, pan premier uruchamia kolejną elektrownię, żadnych zadrażnień, wszystko idzie jak po maśle. Ale wystarczy zajrzeć do rosyjskiego Internetu i przejrzeć choćby pobieżnie kilka poświęconych życiu społecznemu i politycznemu stron, aby przekonać się, że w państwie duńskim coś pęka powoli. Niemal we wszystkich opozycyjnych i choćby niezależnych stronach internetowych wiszą banery „Putin musi odejść”. To hasło wypisują na transparentach uczestnicy coraz liczniejszych demonstracji w prowincjonalnych miastach Rosji. Protesty odbywają się już nie tylko w Kaliningradzie czy Kraju Nadmorskim, ale także w mniejszych i większych miastach w tych częściach kraju, które na ogół smacznie śpią i z niczym się nie wychylają. Większość ma charakter upominania się o sprawy bytowe, o niesprawiedliwe postępowanie miejscowych władz, o likwidowane zakłady pracy itd. Skutki kryzysu są odczuwalne coraz mocniej, mimo zaklęć góry. Grupa publicystów, polityków, artystów napisała list do premiera Putina z sugestią, że powinien odejść, pod listem może się teraz podpisać każdy użytkownik Internetu. Wzrost nastrojów antyputinowskich w Rosji, ich wyraz artystyczny w postaci haseł na demonstracjach czy listów w Internecie nie oznaczają, że Władimir Władimirowicz posłucha vox populi i w te pędy poda się do dymisji – w jego rękach nadal pozostają realne instrumenty władzy. Kremlinolodzy twierdzą, że premiera bardzo drażnią te hasła, ale oficjalnie – nic się nie dzieje, Putin nie skomentował tego, wszak w oficjalnej przestrzeni medialnej, zapełnionej po brzegi imitacją życia, zwłaszcza politycznego, nie ma ciągle miejsca na szczerość. Na 20 marca wyznaczono „dzień gniewu” w Moskwie (protest przeciwko samowoli mera Jurija Łużkowa), tego dnia demonstracje w ramach obywatelskiego i społecznego protestu mają się odbyć także w Petersburgu, Irkucku, Nowosybirsku, Iżewsku, Astrachaniu i in.

Dwunaste krzesło

Wczorajsza wizyta Władimira Putina w Brześciu jest godna zauważenia nie ze względu na planowe posiedzenia i formalne rozmowy (te bez przełomów), ale ze względu na kontekst, otoczkę i oświadczenia rosyjskiego premiera.

Pikanterii wizycie premiera Putina dodało przede wszystkim to, że Alaksandr Łukaszenka nie zechciał się z nim spotkać. Według źródeł w administracji prezydenta Białorusi Łukaszenka specjalnie na ten czas wyznaczył datę swego wyjazdu do Wenezueli, aby uniknąć spotkania z Putinem; miał wyjechać we wtorek, tymczasem zdecydował, że poleci do Caracas już w poniedziałek. Bat’ka lubi podkreślać, że jego partnerem jest prezydent Miedwiediew, bo jest prezydentem, a premier jak premier, choćby i „naclider” – niech się spotyka z premierem. Więc partnerem brzeskich rozmów Putina był białoruski premier Sidorski. Podróż Władimira Władimirowicza do Brześcia była związana z posiedzeniem Rady Ministrów Państwa Związkowego. Wygląda na to, że panowie premierzy postanowili postawić grubą kreskę pod niedawnymi wojnami handlowymi. Miły gość nie omieszkał wprawdzie przy okazji wyliczyć z dokładnością do stu milionów dolarów tych słodyczy, których Białoruś doznaje ze strony Rosji: tani gaz, tania ropa faktycznie ratują niemrawą białoruską gospodarkę przed upadkiem. Dalszy ciąg wypowiedzi był jeszcze ciekawszy: „W Rosji oczekiwano, że Białoruś szybko, energicznie i efektywnie poprze nas w sprawie uznania niepodległości Abchazji i Osetii Południowej. Ale tak się nie dzieje. Widzimy to”. Po czym dodał z pewnym rozbawieniem, że Moskwa zawsze opowiadała się za „normalizacją stosunków Białorusi z zachodnimi sąsiadami, a USA. I jeśli to nastąpi choćby na tym gruncie, to jest to pozytywny rezultat. Chwała Bogu. Normalizacja stosunków Białorusi z zachodnimi sąsiadami jest tego warta […] Mamy kryzys, a kredyty MFW to ponad 3 mld dolarów”. Następnie premier błysnął erudycją i znajomością „12 krzeseł” Ilfa i Pietrowa, powołując się na bohatera znakomitej powieści Kisę Worobjaninowa, który twierdził, że istnieją problemy, wobec których „wszelki targ jest nie na miejscu”. „W pełni podzielam stanowisko Kisy, to ostatecznie taki właśnie problem, który leży w sferze suwerennych decyzji białoruskiego państwa i suwerennych decyzji legalnie wybranego prezydenta”.

Kilka pięter aluzji i wątpliwości. Z jednej strony kilka miliardów dolarów, które Białoruś zyskuje dzięki przychylności starszej siostry z Państwa Związkowego, z drugiej – kredyty MFW. Z jednej – smaczne pierniczki za uznanie niepodległości Osetii i Abchazji ze strony Rosji, i za to samo gorzkie migdały ze strony Zachodu albo na odwrót. Przechodząc na tak lubianą przez premiera Putina „fienię”, można podsumować: „A teraz, Kisa, sam decyduj, co jest ci droższe i co ci się bardziej opyla. Tyle że za bardzo nie kombinuj, bo i tak dwunaste krzesło ze słynnym garniturem brylantów stoi na Kremlu”.

I jeszcze jedno: Putin oznajmił, że sam nigdy nie poruszał kwestii uznania Abchazji i Osetii przez Mińsk, wskazując: „Nie wiem, o czym rozmawiali prezydenci Miedwiediew i Łukaszenka, trzeba by ich zapytać” (Łukaszenka kiedyś w porywie szczerości rzucił, że przyjeżdżają do niego „z Moskwy” i nakłaniają, żeby uznał Abchazję i Osetię).

Miliarderzy rosną w siłę

Szeregi rosyjskich miliarderów mimo kryzysu krzepną. Według ostatniego rankingu „Forbesa”, w porównaniu z poprzednim (bardzo słabym dla całej rosyjskiej gospodarki) rokiem liczba miliarderów w Rosji podwoiła się. Na tegoroczną listę wskoczyło aż 62 bogaczy z Rosji (na poprzedniej było ich 32).

Najbogatszym sklasyfikowanym przez Forbes Rosjaninem jest właściciel nowolipieckiego kombinatu metalurgicznego, Władimir Lisin (32. miejsce na liście) z majątkiem wycenianym na 15,8 mld dolarów. Z wykształcenia jest inżynierem, włada biegle językiem angielskim, zbiera przedrewolucyjne odlewane z brązu figurki (tzw. kaslinskoje litjo). Z myślą o trojgu swoich dzieciach sfinansował wydanie ekskluzywnego albumu, w którym zebrano charakterystyczne dla sowieckiego stylu obrazki, plakaty, rękodzieło, zabawki, przedmioty codziennego użytku. Album miał ocalić od zapomnienia sowieckiego ducha, który Lisin najwyraźniej darzy sentymentem.

„Sakiewka Kremla”, Roman Abramowicz, szczęśliwy posiadacz jednego z najdłuższych jachtów i najbardziej zawoalowanych powiązań z kolejnymi władcami Rosji, znalazł się na 50. miejscu (jedyne 11,2 mld dolarów). Ciekawa jest wysoka pozycja Olega Deripaski (57. miejsce z 10,7 mld dolarów) – w zeszłym roku, po kryzysie, który gwałtownie zjadł dużą część aktywów Deripaski, mówiono, że biedak sobie nie poradzi, za chwilę stanie się niewypłacalny i zejdzie ze sceny. A tu niespodzianka – jest i ma się nieźle. Może wyjaśnieniem dobrej kondycji biznesu Deripaski jest historia z Pikalowem, w którym premier Putin urządził publiczną chłostę potentata, kazał mu podpisać na oczach wszystkich zobowiązanie do ratowania miejscowej upadającej cementowni, potem go jeszcze upokorzył, nakazując oddać długopis, no, ale się opłacało – po tym przedstawieniu nastąpiły „wlewki” z państwowej kasy i miliarder jakoś znowu wiąże koniec z końcem.

536. miejsce zajmuje na liście miliarderów Giennadij Timczenko, właściciel firmy Gunvor, trader rosyjskiej ropy (1,9 mld dolarów). Tajemnicą poliszynela jest to, że znakomitą pozycję zawdzięcza nieformalnym powiązaniom z premierem. W wielu publikacjach na jego temat powtarza się teza, że jest wręcz przykrywką dla prywatnych biznesów samego Putina.

Zabrakło na tegorocznej liście figurującego na niej od wielu lat Borysa Bieriezowskiego, niegdyś wszechpotężnego magnata trzęsącego Rosją, dziś siedzącego na emigracji w Londynie, od czasu do czasu występującego z demaskatorskimi stwierdzeniami pod adresem „zbrodniczej kliki rządzącej Rosją” (ostatnio Bieriezowski wygrał przed londyńskim sądem sprawę przeciwko rosyjskiej telewizji, która – jak twierdzi Bieriezowski, bezpodstawnie – oskarżała oligarchę o współudział w zamordowaniu Aleksandra Litwinienki).

Zdaniem Steve’a Forbesa, prezesa Forbes Inc. i redaktora naczelnego pisma, „sinusoida rosyjskich krezusów zawsze związana jest z notowaniami cen na surowce, przede wszystkim ropę i metale. Spadek cen na surowce w 2008 roku spowodował wyparowanie z naszej listy aż pięćdziesięciu rosyjskich miliarderów. A teraz powrócili wraz ze wzrostem cen na surowce. W 2000 roku Rosja zmieniła kodeks podatkowy i przeprowadziła pewne reformy, jednak fala rosyjskich miliarderów napłynęła na naszą listę dopiero w 2003 roku, kiedy nastąpił znaczący wzrost cen na surowce”. Zdaniem Forbesa, państwo rosyjskie w znaczącym stopniu okazuje pomoc rodzimym biznesmenom. Dodajmy, wybiórczo.

Jeszcze jedną cechą charakterystyczną rosyjskiej wierchuszki bogaczy jest to, że znacznie chętniej inwestują oni za granicą (najchętniej na znienawidzonym Zachodzie) niż w kraju. Cóż, łaska pańska na pstrym koniu jeździ, lepiej się zabezpieczyć.

Broń nasza powszednia

Rosja plasuje się w pierwszej trójce – obok Stanów Zjednoczonych i Chin – światowych potentatów rynku broni. W ubiegłym roku zarobiła na sprzedaży za granicę broni i sprzętu wojskowego 8,6 mld dolarów.

Choć cała gospodarka rosyjska przeżywa od półtora roku ostry kryzys, zbrojeniówka ma się doskonale: portfel zamówień na produkcję zakładów zbrojeniowych, jak podaje tygodnik „The New Times”, opiewa na okrągłą sumkę 34 mld dolarów, czyli na kilka lat naprzód branża może się nie niepokoić o swój los.

Te dane odnoszą się do oficjalnego obrotu, a, jak twierdzą eksperci, pozostaje jeszcze w tej sferze długa smuga cienia. Kilka miesięcy temu świat pasjonował się pewnym statkiem o nazwie Arctic Sea, który wedle oficjalnych papierów wiózł drewno z Finlandii do Afryki, a na Bałtyku został rzekomo uprowadzony przez szpiegów w masce. Do prasy przeciekły domniemania, że statek wiózł rosyjskie rakiety do Iranu. Domniemań nie potwierdzono ani nie zdementowano. Atmosferę podgrzewały dziwne zabiegi wokół statku, wiadomości o udziale izraelskich tajnych służb w „przejęciu” ładunku, sekretna wizyta izraelskiego premiera w Moskwie, odcięcie od mediów wszystkich, którzy jakkolwiek brali udział w tej historii. Dziennikarz, który na konferencji prasowej powiedział o dziwnym rejsie Arctic Sea, wolał wyjechać z Rosji, kierując się względami bezpieczeństwa.

Od czasu do czasu światowe media przypominają o sprawie Rosjanina Wiktora Buta, zatrzymanego w Tajlandii w 2008 roku na podstawie listu gończego Interpolu. O jego ekstradycję zabiegają USA (chcą go sądzić m.in. za dostawy broni dla kolumbijskich rebeliantów; tajlandzki sąd odmówił ekstradycji, strona amerykańska przedstawiła nowe dowody). Wiktor But jest bardzo znaną postacią. Jego wyczyny w dziele obdarzania szerokiego spektrum wojującej części ludzkości wszelaką bronią, sposoby działania, brawurowe rajdy itd. stały się podstawą amerykańskiego filmu fabularnego „Pan życia i śmierci” (w rolę Buta wcielił się Nicolas Cage). Tytuły publikacji prasowych i książek na jego temat brzmią równie imponująco: „Uzbroił cały świat”, „Listonosz śmierci”, „Handlarz śmiercią”. W pierwszych latach po rozpadzie ZSRR zaopiekował się radziecką bronią, która pozostała bez kontroli. Broń trafiała m.in. do Sudanu, Afganistanu, Liberii, Sierra Leone. W rosyjskich mediach od momentu aresztowania Buta pojawiają się doniesienia o zakulisowych zabiegach rosyjskiej dyplomacji, aby „wyjąć” Buta z tajlandzkiego więzienia i spod obcej jurysdykcji, a pod koniec lutego br. oficjalny przedstawiciel rosyjskiego MSZ oznajmił, że Federacja Rosyjska będzie nadal podejmować wszelkie możliwe kroki na rzecz uwolnienia Buta. Ten były funkcjonariusz KGB i sprawny komiwojażer, wożący w walizce kontrakty na zakazany asortyment, na pewno dużo wie o tym segmencie czarnego rynku. W wielu publikacjach pojawiają się sugestie, że byli towarzysze z „Firmy”, również czerpiący zyski z nielegalnych operacji, byli dobrą „kryszą” Buta, który czuł się dzięki ich opiece bezkarny i bezpieczny.

W grudniu 2009 roku ekspert szwedzkiego instytutu SIPRI powiązał zatrzymanie w Bangkoku samolotu Ił-76, przewożącego 30 ton broni, z działalnością Wiktora Buta i Serba Tomislava Damjanovicia. But zareagował błyskawicznie: „nie mam z tym nic wspólnego”. O co chodziło z tym Iłem? Według szwedzkiego eksperta należał on do Damjanovicia, a przedtem firmy powiązanej z Butem i od dawna był używany do przewożenia broni według wypracowanego schematu. Samolot leciał z Phenianu do… no, właśnie, nie bardzo wiadomo – może do Pakistanu, a może na Sri Lankę, a może – jak sugerują komentatorzy – do Teheranu. Czy to jedyny samolot wożący nie objętą ewidencją broń do objętych embargiem krajów? Zapewne nie. Chociaż obecnie transportowanie takich „lewych” ładunków drogą powietrzną nie jest rozpowszechnione – 80 procent „szarych” i „czarnych” dostaw broni odbywa się bowiem drogą morską.

Rosyjska broń „zasila” wiele konfliktów na świecie. Broń z napisami cyrylicą walczy na Bliskim Wschodzie, w Afryce, w Ameryce Łacińskiej. Ta dostarczana legalnie, na podstawie oficjalnych kontraktów międzypaństwowych, i ta nielegalna.

Według danych rosyjskiego MSW, w 2009 roku intensywnie poszukiwano na terytorium Federacji Rosyjskiej 217 tysięcy jednostek broni, wśród nich 70 przenośnych kompleksów rakietowych i trzech tysięcy granatników. „A to tylko broń, której zaginięcie zostało zgłoszone” – pisze Anatolij Szatrow w „The New Times”.