Archiwum miesiąca: maj 2010

Śmierć w Domu Romanowów

W zeszłym tygodniu w szpitalu w Madrycie w wieku 96 lat zmarła wielka księżna Leonida Gieorgijewna Romanowa, wdowa po tytularnym imperatorze Rosji Włodzimierzu Kiriłłowiczu Romanowie.

Potomkowie rodu Romanowów, mieszkający od rewolucji za granicą, próbują nadal kultywować tradycję Domu Panującego. Głową Domu jest córka Włodzimierza Kiriłłowicza i Leonidy Gieorgijewny, Maria Władimirowna. Jej prawo do tytułu jest podważane przez niektórych członków rodu i znawców praw do dziedziczenia tronu (z uwagi na morganatyczny charakter związków małżeńskich jej dziada i ojca; w środowiskach monarchistycznych, szczególnie emigracyjnych, temat prawa do nieistniejącego od prawie stu lat rosyjskiego tronu rozgrzewa ciągle wiele głów). Drugim członkiem Domu Panującego jest jedyny syn Marii Władimirowny z małżeństwa z księciem Franciszkiem Wilhelmem Hohenzollernem, następca tronu Jerzy (Gieorgij) Michajłowicz urodzony w 1981 roku w Madrycie. Jerzy nauki pobierał w szkołach we Francji i Hiszpanii, ukończył Oksford, a w 2008 roku przytomnie przyjął posadę doradcy dyrektora generalnego firmy Nornikiel, Władimira Strżałkowskiego, znajomego Władimira Putina z czasów pracy w KGB. Signum temporis. Wiele mówiło się w latach 90. o tym, że następca tronu zamieszka w Rosji, ale jakoś się nie złożyło. I pewnie się na razie nie złoży.

Choć w ubiegłym roku rzecznik Domu Panującego oznajmił, że Romanowowie są gotowi powrócić do historycznej ojczyzny w dziewięćdziesiątą rocznicę przymusowego wygnania z Rosji i udowodnić, że są tu potrzebni. Powrót obwarowano wszakże warunkiem: wrócą, jeżeli państwo rosyjskie przyzna Romanowom status „historycznej instytucji”. Cokolwiek miałaby znaczyć ta magiczna formuła, nie spotkała się ona z zainteresowaniem władz i społeczeństwa.

Uczestnicy sondaży socjologicznych, badających nastawienie do restytucji monarchii w Rosji, w większości odnoszą się do przywrócenia władzy carów negatywnie (66%); popróbować dobrodziejstw starego-nowego ustroju chciałoby 19%, „o ile pretendent do objęcia tronu byłby godny”; 3% respondentów określiło swoje poglądy jako monarchistyczne.

Potomkowie dynastii Romanowów nie zamierzają przywracać w Rosji monarchii (kto by im na to pozwolił!), deklarują, że nie będą zajmować się działalnością polityczną – pisał w ubiegłym roku tygodnik „Ogoniok”. – Ale w tym wypadku nie o nich chodzi. Fenomen, który specjaliści nazywają „współczesną świadomością monarchiczną”, nie wymaga cara jako takiego. Sama istniejąca władza postrzegana jest dziś jak monarsza. Bo to władza patriarchalna, stojąca ponad wszelkimi organami i instytucjami władzy, dlatego jej koncentracja w rękach jednego człowieka nie wywołuje protestów. Do owego fenomenu „monarchicznej świadomości” odwołują się reanimowane periodycznie idee przywrócenia cara”.

Zmarła wielka księżna Leonida Gieorgijewna urodziła się w 1914 roku w Tyflisie  w rodzinie gruzińskich książąt Bagration-Muchrańskich, matka miała polskie korzenie – wywodziła się ze szlacheckiego rodu Złotnickich. Według rzecznika Domu Panującego, do lat 20. Leonida Gieorgijewna mieszkała w Gruzji i mogła przeżyć w opanowanym przez bolszewików kraju „tylko dzięki pomocy pisarza Maksyma Gorkiego”. Wyjechała z ZSRR w 1931 r. W 1934 r. Leonida Gieorgijewna wyszła za mąż za amerykańskiego biznesmena żydowskiego pochodzenia Sumnera Moore’a Kirby’ego, po trzech latach małżeństwo rozpadło się (samo jego zawarcie z osobą spoza „sfery” jest po dziś dzień rozpatrywane przez monarchistów legalistów jako powód do podważenie prawa do tytułu członka Domu Panującego dla Leonidy Gieorgijewny, drugim powodem miałoby być to, że gruziński ród Bagrationów, z którego wywodziła się Leonida Gieorgijewna, nie był uznawany przez rosyjski Dom Panujący za równy). Na początku II wojny przeniosła się do Hiszpanii. Zawarła tam znajomość z generałem Franco, który – jak głosi oficjalna strona internetowa Domu Panującego Romanowów – „odnosił się do rosyjskiego i gruzińskiego Domu Panującego z wielkim szacunkiem”. W 1948 roku w Lozannie zawarła związek małżeński z wielkim księciem Włodzimierzem Kiriłłowiczem Romanowem. W 1953 r. urodziła córkę, Marię.

Wielka księżna Leonida Gieorgijewna ma spocząć 3 czerwca w soborze Piotra i Pawła w Petersburgu u boku małżonka.

„Mahatma” skończył głodówkę

W procesie Michaiła Chodorkowskiego coś drgnęło. Na razie trudno powiedzieć, czy to przełom – może na razie tylko pewna nowa jakość, ale zauważalna. I zauważona przez komentatorów i w Rosji, i na Zachodzie.

Od 2004 roku Chodorkowski, były magnat naftowy, odsiaduje ośmioletni wyrok za przestępstwa skarbowe. Od kilku miesięcy toczy się przeciwko niemu drugi proces – o zagarnięcie ropy naftowej należącej do firmy Chodorkowskiego Jukos przez samego Chodorkowskiego. Proces toczy się i toczy, przyjmując coraz bardziej groteskowe formy. Oskarżony wielokrotnie – i na łamach prasy, i poprzez swoich obrońców – oznajmiał, że oskarżenie jest spreparowane, absurdalne, bezpodstawne, a ma na celu głównie jego nękanie i wydłużenie jego pobytu za kratkami na polityczne zamówienie.

Pod koniec zeszłego tygodnia sąd rejonowy w Chamownikach (Moskwa), przed którym toczy się rozprawa, przedłużył areszt wobec „zeka numer jeden” o kolejne trzy miesiące. Chodorkowski wniósł apelację od tej decyzji. Na tym jednak nie poprzestał: wystosował jeszcze list do prezesa Sądu Najwyższego, wskazując, że decyzja o przedłużeniu aresztu stoi w sprzeczności z przyjętą przez parlament i podpisaną przez prezydenta ustawą o zmianach w kodeksie postępowania karnego. Ustawa zakazuje stosowania aresztu wobec podejrzanych o przestępstwa gospodarcze. Chodorkowski wskazał, że przedłużenie aresztu świadczy o tym, że sąd lekceważy zmiany w kodeksie, a ponadto – co szczególnie interesujące – sabotuje decyzje prezydenta-prawnika.

I Michaił Borysowicz Mahatma, jak zdążyli już nazwać Chodorkowskiego rosyjscy blogerzy, w ramach protestu przeciwko łamaniu prawa ogłosił 17 maja głodówkę. Zapowiedział, że będzie głodował do czasu, aż uzyska potwierdzenie, że prezydent dowiedział się o sabotowaniu prawa. Kreml zareagował bardzo szybko: sekretarz prasowa Miedwiediewa ogłosiła, że owszem, prezydent „jest w kursie”. Dziś Chodorkowski ogłosił w związku z tym, że przerywa głodówkę, skoro prezydent wie o wszystkim.

I co dalej? Wariant pierwszy: prezydent wie i zareaguje? Powiedzmy, że zareaguje. I tym samym da sygnał, że nie jest malowanym prezydentem, wyznaczonym przez pana Putina do zadań bardzo specjalnych, a może samodzielnie coś zrobić w tak delikatnej i symbolicznej sprawie jak proces Chodorkowskiego. Może. W takim razie ważnym pytaniem pozostaje: a jak zareaguje? Wariant drugi: wie i nie zareaguje. Czyli zademonstruje „słabinę”, pełne podporządkowanie ekipie Putina, który od początku sprawy Jukosu był osobiście zaangażowany w jej przebieg i wielokrotnie pokazywał, jak wrogo jest nastawiony do Chodorkowskiego.

Już sama odpowiedź na wyzwanie Chodorkowskiego, udzielona przez Miedwiediewa za pośrednictwem sekretarz prasowej, świadczy o tym, że waga sprawy została na górze dostrzeżona.

A teraz jeszcze wisienka na torcie: sąd wezwał na rozprawę w charakterze świadków dwóch ważnych urzędników z ekipy rządzącej: b. ministra rozwoju gospodarczego, obecnie szefa Sbierbanku (jednego z największych rosyjskich banków), a i wtedy, i dzisiaj – największego dandysa wśród przedstawicieli władzy Germana Grefa oraz ministra przemysłu i handlu Wiktora Christienkę. Obrona Chodorkowskiego domagała się wezwania na świadków m.in. także wicepremiera Igora Sieczina (szefa firmy Rosnieft’, największego beneficjenta przejętych aktywów Jukosu), kluczowej postaci całej sprawy Jukosu oraz samego Władimira Putina.

Obecnie, według sondaży centrum badania opinii społecznej imienia Lewady, 57 procent respondentów uznaje oskarżenia wobec Chodorkowskiego za nieuzasadnione, 46 procent pytanych uważa przy tym, że „zek numer jeden” nie wyjdzie na wolność.

Na razie faktycznie się na to nie zanosi. Nawet jeśli piramidalne oskarżenia w drugim procesie zostaną po długich i ciężkich proceduralnych cierpieniach zamiecione dyskretnie pod dywan – Chodorkowskiemu pozostanie do odsiedzenia reszta wyroku, zasądzonego w pierwszym procesie. Miałby wtedy szansę wyjść w 2012 roku, a więc w roku wyborów Putina – albo wyborów Miedwiediewa. Czyje to będą wybory, jeszcze na Kremlu nie zdecydowano.

Starzy znajomi, nowe prądy

W czasie wizyty prezydenta Dmitrija Miedwiediewa na Bliskim Wschodzie doszło do jego poufnego spotkania z liderem Hamasu, Khaledem Mashalem. Przebywający w Damaszku Miedwiediew wyraził zgodę na to spotkanie na prośbę prezydenta Syrii, Bashara Asada, który był obecny podczas rozmów przy herbacie. Co było tematem rozmowy – nie wiadomo. Sekretarz prasowa Miedwiediewa oznajmiła tylko, że rosyjski prezydent upomniał się o uwolnienie izraelskiego kaprala Gilada Szalita, uprowadzonego przez hamasowców.

Hamas jest w Europie, Ameryce i w Izraelu jednoznacznie uważany za organizację terrorystyczną, popierają go Iran i Syria, Hamas nie uznaje państwa Izrael, żadnych porozumień pokojowych, a co szczególnie ważne – nie wyrzeka się stosowania przemocy dla osiągnięcia celów politycznych.

Tymczasem Rosjanie uważają, że powinni podtrzymywać kontakty ze wszystkimi ugrupowaniami palestyńskimi. Dotychczas podczas dość częstych wizyt w Moskwie Khaled Mashal zawsze dopominał się spotkania z prezydentem, ale honory dyplomatycznego domu nieodmiennie pełnił minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow i do rozmów na najwyższym szczeblu nie dochodziło. Dlaczego teraz mogło dojść? Rosja od dawna stara się „nabrać wagi” jako negocjator, pośrednik, wreszcie – szczególnie ważny gracz w procesie uregulowania bliskowschodniego. Rezultaty na razie są mizerne. Choć z drugiej strony – ten cieniutki włosek, jakim są kontakty Moskwy z palestyńskimi radykałami, może się kiedyś przydać pozostałym graczom, którzy odżegnują się od wszelkich kontaktów z terrorystami. Ale wobec kontaktów Moskwy z Hamasem nie podnoszą larum.

Może to spotkanie było jakimś symbolicznym aktem podzięki za uznanie przez Hamas niepodległości Abchazji i Osetii Południowej. W końcu w obliczu uznania tych bytów przez takie światowe potęgi jak Nauru, Wenezuela i Nikaragua słowo Hamasu w tej sprawie ma swoją wagę.

Za prezydentury Putina Rosja wyraźnie obrała taktykę rozwijania kontaktów z państwami bandyckimi. Kokietowanie Kim Dzong Ila (który zresztą koncertowo wystawił Putina do wiatru na oczach całego świata), gry z Iranem, „obnimki” z Kadafim, broń dla Wenezueli. „Goły merkantylizm w stylu chińskim Rosji jednak jakoś nie wychodzi – pisze w komentarzu na „Gazieta.ru” rosyjski politolog Fiodor Łukjanow. – Dlatego że Moskwa zawsze pretenduje do odgrywania roli politycznej. Wychodzi więc na to, że <<gry z pariasami>>, które od czasu do czasu próbuje prowadzić Rosja, mogą przynosić krótkoterminowe taktyczne korzyści, ale strategicznie są nieefektywne”.

A jaka strategia i taktyka w polityce zagranicznej może Rosji przynieść efekty? O tym mówi poufny dokument rosyjskiego MSZ, opublikowany przez tygodnik „Russkij Newsweek” („Uwielbiam takie poufne dokumenty, które publikuje prasa” – napisał ironicznie jeden z blogerów). Koncepcja rozwoju Rosji zakłada nawiązanie bliższych kontaktów z Europą i USA. Stąd celowe ocieplanie kontaktów ze wszystkimi, z którymi da się cokolwiek ocieplić (realizację tego postulatu już zresztą widzimy). Główny powód zwrotu w rosyjskiej polityce zagranicznej to niedobór środków dla zapowiedzianej przez prezydenta modernizacji.

Czysty pragmatyzm, nic osobistego. „Obecnie władze rosyjskie przystąpiły do wypracowywania koncepcji, która pozwoli Rosji zmniejszyć uzależnienie od polityki surowcowej – komentuje Aleksiej Makarkin z Centrum Technologii Politycznych. – Ale modernizacji kraju nie da się przeprowadzić w warunkach izolacji od najbardziej rozwiniętych gospodarczo – i na ogół demokratycznych – państw. Rosja nie pozyska inwestycji od Korei Północnej, a innowacyjnych technologii nie dostanie od Wenezueli. Indie nie pomogą Moskwie w dziedzinie programowania, bo nie zamierzają hodować sobie konkurenta. Utworzenie centrum badań naukowych czy międzynarodowego finansowego ośrodka w Moskwie jest niemożliwe bez pomocy Zachodu – zarówno organizacyjnej, jak intelektualnej”.

Rosyjski sposób na piratów

Piraci porwali 5 maja w Zatoce Adeńskiej rosyjski tankowiec „Moskowskij Uniwiersitiet”, przewożący paliwa z Sudanu do Chin. Już następnego dnia w sukurs porwanym przybył okręt wojenny „Marszał Szaposznikow”. Akcja uwalniania porwanych – uznana jednoznacznie za majstersztyk (przeprowadzona błyskawicznie, bez strat własnych) – była w rosyjskich mediach wiadomością dnia. Zachwytom i radości nie było końca. Między wierszami powiedziano, że „piraci zostali spuszczeni na wodę” ni to w łodzi, ni to w szalupce. Dziś opinii publicznej udało się poznać dalszy ciąg tej pasjonującej historii: piraci „spuszczeni na wodę” najprawdopodobniej nie dopłynęli do brzegu, skutecznie zaginęli.

Nowe rosyjskie know how uwalniania statków uprowadzonych przez piratów spotkało się z zainteresowaniem na całym świecie, szczególnie w krajach, które bezskutecznie próbują zwalczać piractwo w Rogu Afryki. W związku z luką w prawie międzynarodowym postawienie piratów przez sądem jest – jak się okazało już kilka razy w niedalekiej przeszłości – niemożliwe, a w każdym razie niełatwe. A jeśli chodzi o Somalię – państwo upadłe – to sądownictwo właściwie tam nie istnieje.

Rosyjski sposób – zaczerpnięty chyba od siedemnastowiecznych flibustierów, którzy litościwie spławiali załogi uprowadzonych okrętów na łódkach – wydaje się zadowalać wszystkich. Poza piratami – dotąd bezkarnymi, a dziś poważnie nastraszonymi.

Ekspert ds. morskich Michaił Wojtenko (swego czasu zajmował się intensywnie wyjaśnieniem sprawy tajemniczego rejsu „Artic Sea”) wyraził przypuszczenie, że piraci zostali zastrzeleni podczas akcji odbijania statku przez specnaz. „Dyżury okrętów wojskowych u wybrzeży Somalii od dawna stały się specyficznym safari dla wojskowych. Właściwie to nieustające manewry, w warunkach zbliżonych do bojowych – niebezpieczeństwo jest niewielkie, a powód do sławy i awansów – duży”.

Ambasador Somalii w Moskwie oświadczył dziś na konferencji prasowej, że Rosjanie mieli prawo przeprowadzić akcję uwalniania swego statku. Ponadto sam ambasador nie ma cienia pretensji do Rosjan, że wsadzili somalijskich piratów do łodzi i kazali płynąć do brzegu.

Ulubione.wojna.ru

Z okazji rocznicy zwycięstwa nad niemieckim faszyzmem w mediach rosyjskich temat wojny jest dominujący. Gazeta internetowa Grani.ru zainicjowała wśród swoich współpracowników bliższych i dalszych cykl krótkich tekstów o ulubionych utworach dotyczących wojny – ulubiony film, ulubiona książka, ulubiony wiersz, ulubiona pieśń-piosenka.

Jeden z komentatorów, Maksim Burmicki zareagował bardzo emocjonalnie. Powiedział, że to jakiś absurd – nie może być czegoś „ulubionego” o wojnie, bo wojna to koszmar. Może zatem plebiscyt należałoby zatytułować – utwór o wojnie, który zrobił największe wrażenie, który najwięcej powiedział o wojnie, był najbardziej poruszający. Takie utwory na pewno każdy wskaże, każdy miał z nimi kiedyś do czynienia, na każdym odcisnęły piętno.

Burmicki w swoim komentarzu idzie pod prąd dalej: przeciwstawia się i temu, że Rosja w ogóle świętuje Dzień Zwycięstwa. „Trzeba świętować koniec wojny, koniec koszmaru. I jeszcze jedno: kto tak naprawdę zwyciężył w tej wojnie – popatrzcie, jak żyją pokonani, a jak zwycięzcy”. To faktycznie trudny temat. Z okazji rocznicy najwyższe władze państwowe osobiście zaangażowały się w wielką, rozkręconą przez telewizję i inne media kampanię „mieszkanie dla weteranów”, niemal codziennie w głównym wydaniu dziennika telewizyjnego pokazywano reportaż z przekazywania kluczy do nowych mieszkań weteranom, przy okazji uszczęśliwieni lokatorzy nowych czy odnowionych lokali opisywali, jak mieszkali przedtem – bez wody, ogrzewania, w lichym kącie w komórce. Przez 65 lat tak mieszkali. Po pewnym czasie reportaże zaczęto pokazywać jakoś mniej ochoczo – weteranów oczekujących na poprawę warunków mieszkaniowych okazało się zbyt wielu. I widocznie kremlowscy inżynierowie dusz doszli do wniosku, że po pierwsze nie ma się czym chwalić, że weterani po tylu latach ciągle nie mają godziwych warunków do życia, a po drugie należy trochę wyhamować z opowiadaniem, że „każdy weteran dostanie mieszkanie niezależnie od tego, czy zapisał się do kolejki oczekujących czy nie”. Znajoma moich znajomych w Moskwie poszła do odpowiedniej instancji, żeby zgłosić zapotrzebowanie na lokum dla swego niedołężnego ojca weterana. „Oj, co też pani. Nie mamy mieszkań. Nasłuchała się pani telewizji” – usłyszała.

 

Znakomity pisarz Andriej Bitow w podobnym, choć mniej kategorycznym tonie niż Burmicki, zwrócił uwagę: „słowo <<ulubione>> w stosunku do wojny dla mnie – człowieka, który od pierwszych chwil wojny, choć był dzieckiem, dokładnie przeczuł, co to oznacza – jakoś nie pasuje. O tej wojnie można tylko dobrze albo wcale. Kiedy słyszę pieśń <<Wstawaj, strana ogromnaja>>, nie ma rady: natychmiast płaczę. <<Tiomnaja nocz” – tak samo”.

 

Najczęściej wymieniane wśród wielkich filmów o wojnie są przez komentatorów „Lecą żurawie” – bezapelacyjne arcydzieło Michaiła Kałatozowa z genialną rolą Tatiany Samojłowej oraz „Tak tu cicho o zmierzchu” i „Dworzec białoruski”; wśród książek – do bólu prawdziwą, wielką powieść Wasilija Grossmana „Życie i los” (Żyzń i sudba), a także „W okopach Stalingradu” Wiktora Niekrasowa i „Sotnikow” Wasyla Bykowa; wśród wierszy – poemat Twardowskiego „Wasilij Tiorkin”, wśród pieśni – „Tiomnaja nocz”, „Wragi sożgli rodnuju chatu”.

Większość pytanych wskazywała rosyjskie (radzieckie) dzieła, tylko niektórzy zagraniczne, wśród nich kilkakrotnie wymieniono „Popiół i diament” Andrzeja Wajdy.

Nieznana wojna

Trzydzieści lat temu powstał film – koprodukcja radziecko-amerykańska – „Nieznana wojna” (ze strony rosyjskiej pracami kierował znakomity Roman Karmen; dokument był w roku 1980 wyemitowany również przez polską telewizję). Narratorem opowiadającym o najważniejszych wydarzeniach II wojny światowej był amerykański aktor Burt Lancaster.

W ZSRR mówiono, że to „nieznana wojna” dla Amerykanów, którzy wylądowali w Normandii dopiero w 1944 roku i w ogóle nic nie wiedzą o tym największym wydarzeniu w XX-wiecznych dziejach ludzkości. Wojna pozostawała jednak nieznana i dla obywateli ZSRR, którzy kultywowali wyłącznie własne zwycięstwo nad faszystowskim najeźdźcą, nie pokazując innych teatrów wojennych, nie wspominając o wysiłku „sojuznikow” z Zachodu. W filmie zaprezentowano wiele niepublikowanych wcześniej dokumentów i kronik, wydarzenia potraktowano jednak wybiórczo zgodnie z ówczesnymi dyrektywami najwyższych władz partyjnych i państwowych. Kanon interpretacji pozostawał ograniczony do schematu czarno-białego: „My – zwycięzcy – mamy monopol na rację, wojna była święta, a nasze działania jedynie słuszne; oni – najeźdźcy – byli jednoznacznie źli”. Ci, którzy myślą inaczej, są Goebbelsami.

Pewną modyfikacją w filmie było dopuszczenie do głosu aliantów i ukazanie, że istniał drugi front. Ale na indeksie ciągle pozostawało wiele wydarzeń tej wojny, które nie mieściły się w uznanym odgórnie kanonie i o których w filmie „Nieznana wojna” nie powiedziano nic lub powiedziano na opak.

Potem w ZSRR była pierestrojka, kiedy w przestrzeni publicznej zaczęły się pojawiać trudne pytania o niechwalebne stronice wojennej historii. Potem ZSRR już nie było, a mit Wielkiego Zwycięstwa stał się stopniowo dla Nowej Rosji jedynym niekwestionowanym spinaczem jedności narodowej. A jak mit, no to zamiatanie pod dywan niewygodnych kwestii. Nawet dziś, kiedy widać wyraźnie zmianę kursu władz Rosji w sferze pamięci (potępienie zbrodni Stalina, w tym zbrodni katyńskiej, jednoznaczne wskazanie jej sprawców), publicyści – jak np. Anatolij Bersztejn – ciągle uważają za zasadne zadać kilka pytań: „Jakiej przeszłości potrzebujemy? Czy tylko takiej, z której można być dumnym czy również takiej, za którą przyjdzie się wstydzić? Czy pamięć może być wybiórcza, a patriotyzm może być wyłącznie pozytywny? Co jest ważniejsze – mit czy prawda? Czy każdy mit jest szkodliwy, a prawda zawsze pożyteczna? Czy państwa i narody ponoszą odpowiedzialność za zbrodnie swoich poprzedników i jaka powinna być ta odpowiedzialność?”.

Bardzo ważne pytania. Być może bez odpowiedzi na nie ta wojna pozostanie „nieznaną wojną”.

W wielu rosyjskich publikacjach towarzyszących zbliżającej się 65. rocznicy zwycięstwa pojawił się pewien ważny nurt: indywidualizacja losów uczestników tej strasznej wojny. W telewizyjnym cyklu, pokazywanym codziennie w głównym wydaniu dziennika emitowanym przez stację „Pierwyj Kanał” i prezentującym działania na frontach dzień po dniu, obok wykreślonych na mapach czerwonych strzałek obrazujących kierunek natarcia Armii Czerwonej, decyzji podejmowanych na najwyższym szczeblu, pokazuje się bohaterstwo zwykłych ludzi – od szeregowych po oficerów, konkretnych ludzi w konkretnych sytuacjach. Armia zaczyna mieć twarz, przestaje być w takim ujęciu bezkształtną masą. Próbuje się ofiary wyciągnąć z bezmiaru anonimowości. Wskrzeszono też w ten sposób ważny pierwiastek z „Losu człowieka” Szołochowa – hymnu na cześć zwykłego człowieka, okrutnie doświadczonego przez wojnę.

Choć z drugiej strony rosyjscy historycy nadal toczą zacięte spory co do liczby strat, jakie ZSRR poniósł w wyniku wojny. Trochę to wynika z tego, że chyboczą się kryteria klasyfikacji ofiar, ale głównie z tego, że spływające od dowódców z frontu raporty zawierały często nieprawdziwe dane (przeważnie zaniżone), a później – również ze względów propagandowych – danych nie weryfikowano. Od kilku lat w ministerstwie obrony Rosji działa specjalna jaczejka ds. ewidencji strat wojennych, powstały grupy operujące w terenie, odnajdujące w miejscach bitew i potyczek szczątki żołnierzy, zajmujące się ich pochówkiem, a także porządkowaniem zapuszczonych żołnierskich cmentarzy.

Na łamach „Nowej Gaziety” Aleksiej Polikowski publikuje zdjęcia z lat wojny, komentuje je, a przy okazji próbuje znaleźć kogoś, kto pomógłby w identyfikacji osób figurujących na zdjęciach. Piękne opowieści przy tych zdjęciach wychodzą. Zapamiętałam fotografię zrobioną gdzieś w białoruskiej puszczy – oddział partyzantów: rosły młodzian w amerykańskim białym kapeluszu i swojskim półkożuszku, obok dziewczyna w berecie, z pepeszą przewieszoną przez ramię, za nimi – reszta oddziału, piękne, młode twarze. Nie wiadomo, kim byli, czy przeżyli wojnę, czy wzięli udział w zapomnianej defiladzie białoruskich partyzantów. Podobnie jak Aleksiej Polikowski mam nadzieję, że tak.

W internecie istnieje kilka portali i stron, na których zbierane są relacje uczestników wojny, które pomagają w poszukiwaniu osób zaginionych (m.in. Pobediteli.ru), to przecież też bardzo ważny segment – ludzki, a nie wysoce państwowy – przywracania pamięci. Aby ta wojna przestała być „nieznaną wojną”, trzeba jeszcze dużo pracy. I na niwie oddzielania mitów od prawdy, i na niwie przywracania pamięci o tych, którzy polegli.

Kuj żelazo, łap gaz

W stosunkach rosyjsko-ukraińskich kolejna sensacja: premier Putin na piątkowych rozmowach z delegacją ukraińską zaproponował swemu ukraińskiemu koledze połączenie Naftohaz Ukrajina z Gazpromem.

Czym są dramatis personae kolejnego aktu modnej postmodernistycznej sztuki o przełomie w stosunkach rosyjsko-ukraińskich? Naftohaz Ukrajina to przedsiębiorstwo zajmujące się na Ukrainie wydobyciem, transportem i sprzedażą nośników energii, w stu procentach należy do państwa, jest operatorem systemu ukraińskich gazociągów (łączna długość sieci 39 tysięcy kilometrów; w ubiegłym roku gazociągami Naftohazu przetransportowano z Rosji na Zachód około stu miliardów metrów sześc. gazu). Gazprom – rosyjski gigant gazowy (18% światowego wydobycia gazu), 50%+1 akcja należy do państwa, monopolista w zakresie eksportu gazu z Rosji.

Według źródeł w rosyjskim rządzie transakcja może polegać na wymianie wszystkich akcji Naftohazu na 5% (wedle innych szacunków 7-8,5%) akcji Gazpromu.

Zarządzanie ukraińskim systemem gazociągowym od lat było dla strony rosyjskiej mrocznym przedmiotem pożądania, a dla strony ukraińskiej – symbolem niezależności od wschodniego partnera.

Pierwsze reakcje w zaskoczonym nagłą propozycją rosyjskiego premiera (w programie rozmów nie było tematu gazowego – przedmiotem negocjacji była atomistyka) obozie ukraińskim były na razie więcej niż powściągliwe.

Czy można się jednak dziwić tej propozycji Putina? To logiczna konsekwencja propozycji prezydenta Janukowycza sprzed tygodnia: rezygnacja przez Rosję z budowy gazociągu South Stream w zamian za „współpracę w modernizacji” konsorcjum zarządzającego ukraińskimi gazociągami. Jaki rodzaj współpracy Janukowycz miał na myśli – tego nie wiedzą najstarsi gazownicy. No i logiczna konsekwencja przełomu, rozpoczętego podpisaniem porozumienia „flota za gaz”.

Rosyjscy eksperci zgodnie twierdzą, że Moskwa jest zainteresowana podziałem w konsorcjum 50 na 50, bez udziału partnerów z Europy. Zresztą obecnie Rosja może się targować nawet o lepsze warunki. „Ukraina jest pod ścianą – mówi moskiewski politolog Konstantin Simonow. – Jeśli Rosja zbuduje i Nord Stream, i South Stream, a to może stać się faktem za 7-8 lat, to Ukraina bezpowrotnie straci swoje znaczenie państwa tranzytowego dla rosyjskich surowców”. No właśnie, więc to może ostatni moment, kiedy Ukraina może rzucić na szalę swoje gazociągi: za kilka lat nie będą one już atrakcyjnym kąskiem, nic się za nie z Rosją nie wytarguje. Moskwie z kolei też liczy pieniądze. Na zbudowanie South Stream trzeba by przeznaczyć 25 mld dolarów, na modernizację gazociągów na Ukrainie – 4 miliardy – twierdzą eksperci. Ponadto zarządzanie konsorcjum pozwoli Gazpromowi kontrolować dostawy gazu do Europy.

Czy strona ukraińska przyjmie propozycję premiera Putina? Opozycja ukraińska zapewnia, że będzie się sprzeciwiać zawarciu porozumienia z Rosją. Ołeksandr Hudyma z partii Julii Tymoszenko twierdzi, że oponować będą także te grupy biznesowe na Ukrainie, które obecnie kontrolują tranzyt rosyjskiego gazu. „Po dwóch ważnych sukcesach – przedłużeniu dzierżawy Krymu jako miejsca stacjonowania Floty Czarnomorskiej oraz nieuznaniu Hołodomoru za ludobójstwo na narodzie ukraińskim – premier Putin zrozumiał, że obecne ukraińskie władze można brać gołymi rękami i postanowił trochę poszarżować” – mówi Hudyma.

Skoro tak dobrze idzie – dlaczegóż nie spróbować? Jest jeszcze parę rzeczy, o które można poprosić Ukrainę w zamian za nie do końca określone dywidendy. Na przykład uznanie niepodległości Abchazji i Osetii Południowej czy specjalny status Sewastopola. Rosja czuje się coraz mocniejsza w dyktowaniu warunków.