Archiwum miesiąca: wrzesień 2010

Śmierć w Wenecji

Na weneckiej wyspie San Michele, Wyspie Cmentarnej, w kwaterze na cmentarzu greckim (spoczywają tu ludzie pochowani w obrządku prawosławnym), znajduje się grób Siergieja Diagilewa, znakomitego impresaria, teoretyka baletu, sybaryty, dandysa i znawcy wyszukanych smaków życia. Wśród baletmistrzów, choreografów, tancerzy istnieje tradycja, by na grobie Diagilewa zostawić baletki. Tradycja jest żywa do dziś (zob. zdjęcie w galerii).

Dziełem jego życia były Rosyjskie Balety (Les Ballets Russes) – założona w 1909 roku, działająca w Paryżu i Monte Carlo niezrównana trupa baletowa prezentująca napisane specjalnie dla niej utwory baletowe, skupiająca najwybitniejszych rosyjskich tancerzy tamtych czasów (Niżyński, Krzesińska, Pawłowa, Fokin, Balanchine, Lifar). Z inspiracji Diagilewa pisali dla Baletów wspaniali kompozytorzy – Debussy, Ravel, Prokofjew, Poulenc, scenografię i kostiumy tworzyli Bakst, Benoit, Picasso, Braque.

Według Sjenga Scheijena, holenderskiego historyka sztuki, badacza życia Diagilewa, autora książki „Diaghilev. The Life”, „Diagilew kontrolował cały proces powstawania spektaklu baletowego, inspirował kompozytorów, librecistów, scenografów, tancerzy, czuwał nad wszystkimi aspektami dzieła; ogniskował uwagę, przyciągał bogatych sponsorów […] Był jednocześnie demiurgiem i tyranem, którego woli podporządkowane było w zespole wszystko”. Po mistrzowsku inspirował, Debussy miał powiedzieć kiedyś, że Diagilew byłby w stanie ożywić nawet kamień.

Diagilew uwielbiał Wenecję, od młodości często ją odwiedzał, wiecznie zauroczony jej pięknem. Fascynowało go to, że Wenecji nie zeszpecono nowoczesnym budownictwem, że zachowała swój niepowtarzalny dawny charakter, była prawdziwa, a jednocześnie tak przypominała dekoracje teatralne. W jednym z napisanych na początku XX wieku listów wspomniał, że tak ukochał Wenecję, że chciałby tu umrzeć. Czy rzeczywiście miał zamiar umierać, kiedy w 1929 roku przyjechał do Wenecji, by odpocząć po wyczerpującym roku pracy i równie wyczerpującym związku z najnowszą fascynacją swego życia – kompozytorem Igorem Markiewiczem? Według świadków, Diagilew do ostatniej chwili snuł plany na przyszłość. Badacze twierdzą, że był przesądny i bardzo przejął się przepowiednią pewnej wróżki, która wieszczyła mu „śmierć na wodzie”, bał się więc pływać. Widocznie miłość do Wenecji – miasta położonego „na wodzie” – była w nim silniejsza niż strach przed wywróżoną lokalizacją śmierci. Wiedział, że jest chory, cukrzyca siała spustoszenie w jego organizmie. Diagilew pono obsesyjnie bał się zastrzyków i stanowczo odmawiał zabiegów łączących się z kłuciem, nie pozwalał więc na podawanie insuliny. Różni badacze wskazują też na inne przyczyny śmierci Diagilewa – cukrzyca jest głównym „podejrzanym”, niektórzy podają jednak, że bezpośrednią przyczyną zgonu było zakażenie krwi lub udar, jeszcze inni, że mógł to być AIDS. Diagilew przez ostatnie dni życia silnie gorączkował, lekarze rozkładali ręce, nie potrafili rozpoznać przyczyny tego stanu. W ostatnich chwilach, spędzonych w Grand Hotelu na Lido z zachwycającym widokiem na morze, towarzyszyli mu najbliżsi przyjaciele: Serge Lifar (tancerz, wielka miłość Diagilewa), Borys Kochno (sekretarz, wielka miłość Diagilewa), Misia Sert („jedyna kobieta, którą mógłbym poślubić”, jak mawiał Diagilew).  To ona sfinansowała zakup kwatery na prawosławnym cmentarzu na weneckiej Wyspie Umarłych.

Obok pochowano wielkiego rosyjskiego kompozytora Igora Strawińskiego – jednego z tych, który tak wiele zawdzięcza impresaryjnym talentom Siergieja Diagilewa.

W protestanckiej części cmentarza spoczywa noblista, wielki poeta, Josif Brodski (zmarł w Nowym Jorku, ale kazał pochować się w Wenecji – mieście, które kochał, które odwiedział od początku lat siedemdziesiątych każdej zimy, któremu poświęcił znakomity „Znak wodny”). Na jego skromnym grobie umieszczona jest skrzynka na listy. A na odwrocie tablicy sentencja: „Śmierć nie wszystko kończy”.

Milion pielmieni

Laureatem nagrody publiczności na mistrzostwach świata w karaoke, które odbywają się w Moskwie, został Amerykanin Edward Pimental. A nagrodę stanowi milion znamienitych rosyjskich pierożków – pielmieni. Organizatorzy konkursu już obliczyli, że gdyby cała rodzina Edwarda Pimentala jadła po sto pysznych pierożków dziennie, to takiego pożywienia wystarczyłoby jej na sto lat.

Pielmieni są niezrównanym tradycyjnym daniem rosyjskiej kuchni. Kiedyś można je było pochłaniać w specjalnych lokalach gastronomicznych pod nazwą pielmiennaja – serwowano w nich wyłącznie pielmieni. Z roztopionym masłem albo ze śmietaną. Śmietana – podawana w tak zwanych granionnych stakanach – była tak gęsta, że łyżka zapadała się w nią powoli albo i wcale nie zapadała. Moje pierwsze spotkanie z pielmieniami w dużej pielmiennej w Moskwie to było wspaniałe gargantuiczne obżarstwo. Zażywna kucharka sprzedająca parujące pyszności patrząc, jak stawiam przed sobą trzeci talerz, z zadowoleniem cmoknęła: „razjelis diewczata, prijatnogo appietita”. Teraz już wiele takich lokali – w każdym razie w Moskwie czy Petersburgu – nie zostało. Ale nadal w każdym sklepie spożywczym można kupić mrożone pierożki i w dziesięć minut ugotować w domu. No i można ugotować „od podstaw”.

W cienko rozwałkowane ciasto nakłada się farsz – surową wołowinę zmieszaną z wieprzowiną, cebulą lub czosnkiem – i zalepia wedle umiejętności. Niektóre „ściegi” – wykwintne zagięcia czy fantazyjne wzorki na brzegach pierożków to istne dzieła sztuki. Pielmieni gotuje się w wywarze z jarzyn lub po prostu w osolonej wodzie. Istnieje wielka mnogość odmian – w różnych regionach stosuje się wariacje, związane z dostępnością różnych innych ingrediencji (wyśmienite są pielmieni z rybnym farszem). W dawnych czasach były bardzo popularne na Syberii – na zimę zamrażano je. Ten syberyjski „hortex” z dawnych lat i dzisiaj pozostaje najpopularniejszą formą przygotowania pierożków na szybko. Przyjmuje się, że pielmieni przywędrowały do Rosji przez Azję Centralną z Chin w XIII wieku i tu zadomowiły się na dobre, przyjmując specyficzne kształty i smaki.

Życzę smacznego rodzinie pana Edwarda Pimentala i wszystkim smakoszom.

Pszczelarz na emeryturze

Coraz głośniej rosyjskie media trąbią o spodziewanej już w poniedziałek dymisji mera Moskwy Jurija Łużkowa. Dobrze poinformowane źródła wyrażają przypuszczenie na granicy pewności, że mer podczas urlopu w Austrii skruszał, zrozumiał błędy i wypaczenia i nie będzie wsadzał kija między szprychy jadącego zgodnie ku świetlanej przyszłości rządzącego tandemu. Odejdzie – być może na emeryturę, a być może zajmie jakąś synekurę „odpowiadającą jego statusowi”. Czy tak właśnie będzie – czas już niebawem pokaże.

Tymczasem zagraniczne media wałkują sprawę mera od innej strony. Francuska gazeta „L’Express” rozpisała się dziś o przedsiębiorczej pani merowej, najbogatszej Rosjance, Jelenie Baturinej (to ciekawe zjawisko w rosyjskich elitach: mąż polityk na eksponowanym stanowisku jest biedny jak mysz kościelna, za to jego żona kreci potężne biznesy i ma spory majątek). Według gazety, od jakiegoś czasu Baturina „przeprowadza” swój biznes do Austrii (założyła fundację Beneco w Wiedniu), gdzie płaci podatki, zasilając tym samym austriacki, a nie rosyjski budżet. Autor publikacji twierdzi, że Baturina za drobne 25 mln euro kupiła w Austrii kompleks hotelowo-sportowy, gdzie lubią odpoczywać rosyjscy oligarchowie, a także własną osobą premier. Rosyjski mer i jego żona wydają pokaźne kwoty na działalność kulturalną  i imprezy sportowe w Tyrolu, „żeby choć trochę ułagodzić miejscową prasę, krytycznie nastawioną do Rosjan” – pisze „L’Express”. Baturina natychmiast zapowiedziała, że poda francuską gazetę do sądu za szkalowanie jej dobrego imienia i rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji. Rzecznik prasowy firmy Inteco, należącej do Baturinej wyjaśniał, że kompania ma w Wiedniu nie więcej niż dziesięć procent ogólnej liczby projektów. Chyba teraz Łużkow i Baturina długo nie wyjdą z sądu, bo zamierzają się procesować ze wszystkimi autorami poświęconych im ostatnio opusów telewizyjnych i prasowych. Ciekawe, czy podadzą do sądu Władimira Żyrinowskiego, który składając życzenia urodzinowe merowi, zaczął go skłaniać do dobrowolnej dymisji. Zdaniem Żyrinowskiego, Łużkow obecnie „z trwogą oczekuje na sprawy karne, spodziewa się głośnych dymisji we władzach miasta i masowych finansowych kontroli w biznesach Jeleny Nikołajewny [Baturinej]”. Przyjęło się uważać, że Żyrinowski w swojej stałej manierze klauna zwykł wyrażać treści, które Kreml chciałby przekazać, ale woli nie mówić o tym otwarcie.

Niektóre media jako jedną z wersji rozwoju wydarzeń wokół gnębionego przez Kreml Łużkowa podawały możliwą emigrację – mer miałby zamieszkać w luksusowych posiadłościach w Tyrolu lub w rezydencji w pobliżu pałacu Buckingham w Londynie, którą Baturina miała nabyć dwa lata temu za sto milionów dolarów (choć sama Baturina dementowała słuchy o nabyciu tej nieruchomości).

Spekulacje na temat przyszłości Łużkowa nie milkną, nadal znajdują się w samym centrum zainteresowania mediów i opinii publicznej w Rosji. Codziennie dokładane są nowe atrakcje – dziś dobrze poinformowane wróble ćwierkały, że już wyznaczony jest następca mera, a może nim zostać obecny szef aparatu rządu Siergiej Sobianin – wielki niemowa, sprawny aparatczyk i zakulisowy gracz, szczerze oddany premierowi, zapewniający dobre wyniki jako szef sztabów wyborczych. Ale o innych potencjalnych przyszłych merach też ćwierkają. Może nie należy jeszcze na tym etapie zbytnio przywiązywać się do kandydatur. Wiadomo, że powinien to być ktoś zaufany, ktoś, komu pan Putin może spokojnie powierzyć najbardziej odpowiedzialny odcinek w okresie sezonu wyborczego.

Niektórzy gorliwi podpowiadacze przypominają Łużkowowi, że czas na emeryturę, a dla emeryta idealnym zajęciem jest pszczelarstwo, które mer tak kocha.

Kopać.mera.msk.ru

Jeżeli ktoś chciałby teraz coś przykrego powiedzieć o wieloletnim merze Moskwy, Juriju Łużkowie, to ma po temu znakomitą okazję. Zza murów Kremla słychać głośny pomruk niezadowolenia pod adresem nietykalnego i niezatapialnego do tej pory, cieszącego się szacunkiem najwyższych władz partyjnych i państwowych hospodara rosyjskiej stolicy. A ten pomruk jest jak wezwanie do egzekucji. Centralne media rzuciły się na łakomy kąsek (nareszcie coś się dzieje!) z niespotykanym animuszem – w każdej gazecie, na każdej stronie internetowej poświęconej polityce: Łużkow, Łużkow, Łużkow. Czytelnicy już się chyba boją otworzyć lodówkę, by nie okazało się, że tam też siedzi człowiek w skórzanej kiepce, jak nazywa się po rosyjsku specyficzna czapka z daszkiem, noszona przez mera, lubiącego swojskie klimaty.

Wazeliniarskie federalne stacje telewizyjne, które żadnych przedsięwzięć władz nie krytykują i działają pod uważne dyktando wydziału agitacji i propagandy, od zeszłego tygodnia wylewają na Łużkowa cebrzyki nieczystości. Powstały filmy o brzydkich czynach mera. Twórcy filmów zarzucają mu brak dbałości o mieszkańców (latem, gdy Moskwa dusiła się w smogu, mer inhalował płuca w Austrii i zatroszczył się tylko o swoją pasiekę, którą polecił przenieść w bezpieczne miejsce, jak twierdzili autorzy filmu – za pieniądze miasta), wspomaganie biznesów budowlanych żony, Jeleny Baturinej, najbogatszej kobiety Rosji (jej majątek „Forbes” wycenił na 3 mld dolarów; na dzisiaj zapowiedziano na kanale NTW film o plugawych grzechach biznesowych pani merowej), posiadanie daczy na 80-hektarowej działce, skandale wokół wyrębu głośnego lasu w Chimkach (mer popierał przebieg trasy przez las, który wywołał rezonans społeczny i falę protestów, pojechał pod prąd opinii wypowiedzianej głośno przez prezydenta) itd. itp.

Można zapytać: dlaczego teraz? Przecież o tym, że Baturina kręci cudowne lody na budownictwie, cieszy się preferencyjnymi lokalizacjami w piekielnie drogiej Moskwie, wygrywa w cuglach wszystkie przetargi na budowy, jakie tylko jej budowlana dusza zapragnie, wiadomo było od wielu, wielu lat. O nieetycznej stronie wspomagania żony przez mera opozycyjne gazety i strony internetowe napisały tomy. O korupcji wśród stołecznych urzędników – jeszcze więcej. A prezydent i premier mimo wszystko przecież spotykali się z merem, obejmowali, klepali po ramieniu. Pełne zaufanie, żadnych nieprzyjemnych pytań. Putin wielkodusznie wybaczył Łużkowowi nawet to, że ten na przełomie lat 90. i 2000. był w obozie przeciwnym wyniesieniu jego, Putina, na kremlowski tron. Łużkow znalazł jednak po zmianie władzy swoje miejsce w szeregu (a właściwie w pionie władzy) i nie było to miejsce ostatnie. Podporządkował się nowym trendom w polityce. Nieodmiennie zapewniał władzy odpowiednie wyniki wyborcze w moskiewskich okręgach (w niektórych nawet 102 procent, jeśli komisja skrutacyjna była zbyt gorliwa).

I oto nagle rosyjska wierchuszka przeżywa olśnienie: Jurij Michajłowicz jest grzeszny. Można rzucić w niego kamieniem. Co się nagle stało?

Hasło do „uwalenia” mera rzucił Kreml, czyli ośrodek prezydencki. Miedwiediew od jakiegoś czasu firmuje wymianę gubernatorów i prezydentów federalnych republik, którzy zajmowali stanowiska od zarania dziejów: Szajmijewa w Tatarstanie, Rachimowa w Baszkirii czy Ilumżynowa w Kałmucji. Czy jest też inicjatorem wymiany na stanowisku szefa najważniejszego podmiotu Federacji Rosyjskiej, jakim jest Moskwa? Spekulacje słychać różne. Niektórzy z komentatorów twierdzą, że Miedwiediew chce wygnać Łużkowa, a Putin jednak tego nie chce i że jest to poważny test trwałości tandemu (choć Miedwiediew może formalnie odwołać mera, jakoś się nie kwapi). To ciekawa łamigłówka w obliczu ciągle nierozwiązanego „problemu 2012” (to znaczy określenia i podania ludowi do wiadomości, który z dwóch panów tworzących dziś tandem zostanie wyznaczony do kandydowania w tak zwanych wyborach prezydenckich w roku 2012). I sprawa Łużkowa miałaby być sprawdzianem, kto jest w tandemie silniejszy, kto ma więcej szans. To na razie tylko spekulacje. Putin się nie wypowiedział publicznie w sprawie Łużkowa. A to zapewne jego decyzja będzie wiążąca. Ciekawe, jak zostanie przez biurokrację i elity przyjęta decyzja o „zamoczeniu” Łużkowa (o ile zostanie on „zamoczony”) – jako sygnał ostrzegawczy dla regionalnych kacyków i ich klienteli w okresie przedwyborczym, jako sygnał słabości Miedwiediewa, który nie potrafi podjąć ani decyzji, ani walki o realizację swoich pomysłów? Jeszcze ciekawsze jest to, jakie konsekwencje dla systemu będzie miało złamanie zasad obowiązujących do tej pory wewnątrz rządzącej korporacji. Konflikty wewnątrz korporacji zdarzają się, owszem, gremium decyzyjne załatwia je jednak zakulisowo, publicznie podając jakąś zawoalowaną przyczynę łatwą do przełknięcia dla tak zwanej opinii publicznej. Ale spory wewnątrzkorporacyjne nie były dotychczas rozwiązywane poprzez rozpętywanie wojny informacyjnej przeciwko jednemu z członków korporacji. A tu mamy do czynienia z publicznym obrzucaniem błotkiem jednego z ważnych przedstawicieli klasy rządzącej. Niezwykłe w tej historii jest to, że odwoływani i wysyłani na zieloną trawkę członkowie korporacji, którzy popadli w niełaskę, odchodzili bez awantur. Natomiast Łużkow powiedział, że nie ma zamiaru podać się do dymisji (a jego kadencja kończy się w 2011 roku, a więc tuż przed wyborami do Dumy). Wystąpił z pozwami przeciwko stacjom telewizyjnym, które wyemitowały szkalujące go filmy, nazwał te publikacje paszkwilami, kłamstwem i oszczerstwem. Dziś zapowiedział, że od 21 września będzie na urlopie – swoje 74. urodziny zamierza spędzić w Austrii w kręgu rodziny. Podobno na urlopie „ma się zastanowić”, co dalej…

Mokra robota – zapowiedź pierwsza

Tajemniczy blondyn w czarnym bucie czy też brunet wieczorową porą w czerwonym kapeluszu, a właściwie w czarnej kominiarce zasłaniającej całą twarz ponurym głosem recytuje: „Ja, były funkcjonariusz jednej ze służb specjalnych Federacji Rosyjskiej, chciałbym oświadczyć, że szef rosyjskiego rządu Putin chce zabić prezydenta Białorusi, Łukaszenkę […] Łukaszenka mi się nie podoba, on chce zapewnić dobrobyt swemu krajowi kosztem mojej ojczyzny – Rosji. Na Białorusi niebawem odbędą się wybory prezydenckie. Rosja dysponuje szerokim wachlarzem możliwości, aby pozbyć się Łukaszenki – media mogą z niego zrobić chorego na umyśle, możemy rzucić go na kolana wykorzystując naciski gospodarcze, możemy wreszcie dogadać się z Europą, USA i Łukaszenka padnie”. Według tajemniczego blondyna w czarnej kominiarce, w korporacji państwowej Rostiechnołogii, którą zawiaduje wierny druh Putina, Czemiezow, na osobiste polecenie premiera została powołana specjalna grupa byłych funkcjonariuszy Federalnej Służby Bezpieczeństwa, wywiadu i innych służb specjalnych, która ma zlikwidować Alaksandra Łukaszenkę. Białoruski prezydent ma, według nosiciela kominiarki, zginąć podczas wypadku samochodowego lub samolotowego, zatruć się śmiertelnie poprzez zatruty podarunek lub strzelać ma do niego Szakal. Może też zginąć podczas zamachu terrorystycznego na Dożynkach lub na innej masowej imprezie.

Filmik z przestrogą od zamaskowanego agenta można obejrzeć na youtube (http://www.youtube.com/watch?v=ML-0v9Ii8TQod wczoraj obejrzało go kilkadziesiąt tysięcy użytkowników).

Po co ta maskarada? Wojna informacyjna pomiędzy Białorusią i Rosją trwa już od wielu tygodni, kolejne jej odsłony świadczą o narastaniu napięcia między Mińskiem a Moskwą. Ale specjalna grupa? Zamach? To brzmi niepoważnie.

Białoruscy komentatorzy upatrują w tej prowokacyjnej wypowiedzi tajemniczego blondyna raczej świadectwo gry klanów i grup wpływu wokół samego Łukaszenki niż „niewidoczną rękę Kremla”. Łukaszenka od zarania swoich rządów wiecznie uruchamiał karuzelę ze stanowiskami – jeśli jakiś jego pretorianin za bardzo wyrastał i obrastał własnymi zausznikami, Batia zdejmował go ze stanowiska i albo odsuwał na dobre, albo przydzielał do resortu przemysłu terenowego. Teraz jeden z takich odsuniętych klanów miałby pokazywać, że prezydent przy obecnym kierownictwie służb specjalnych nie jest bezpieczny i być może powinien przypomnieć sobie o starych wiernych towarzyszach walki i pracy i przywrócić ich do łask.

Na Białorusi doszło ostatnio do kilku głośnych wydarzeń o niepokojącym i niewyjaśnionym charakterze: m.in. ambasadę rosyjską w Mińsku obrzucono butelkami z koktajlem Mołotowa, kilka dni później w tajemniczych okolicznościach doszło do śmierci znanego dziennikarza Aleha Biabienina.  Teraz ten dziwny filmik. Nie ma na razie jasnego wytłumaczenia tych wydarzeń.

Dzisiaj ogłoszono, że wybory prezydenckie na Białorusi odbędą się już 19 grudnia. Chociaż mogłyby się odbyć dopiero w lutym. Łukaszenka włączył przyspieszenie, być może obawiając się jeszcze większego napędzenia konfliktu z Moskwą, a taki konflikt nie ułatwi mu reelekcji (na przełomie roku zwykle dochodzi do mocnego zwarcia w konflikcie gazowym czy naftowym, a rozdmuchanie tego konfliktu Łukaszence nie pomoże w kampanii – stąd zapewne ucieczka do przodu i wyznaczenie wyborów przed końcem roku). Po raz pierwszy od szesnastu lat rankingi Łukaszenki w przededniu wyborów nie tylko nie rosną, ale wręcz spadają. Trzeba coś przedsięwziąć. Może ten filmik z zamaskowanym funkcjonariuszem grożącym Łukaszence śmiercią pomoże wzbudzić w elektoracie sympatię do prezydenta tak poważnie zagrożonego przez zawziętych patronów-skrytobójców? Można się spodziewać, że nie jest to ostatni akord – ani w rosyjsko-białoruskiej wojnie informacyjnej, ani w walce Łukaszenki o ponowny wybór na kolejną kadencję.

Zamach we Władykaukazie – wieczne kaukaskie deja vu?

Dziś w północnokaukaskiej Osetii Północnej dzień żałoby. We wczorajszym zamachu terrorystycznym w stolicy republiki Władykaukazie zginęło 18 osób, ponad sto zostało rannych. Prowadzony przez terrorystę samobójcę samochód wypełniony materiałami wybuchowymi eksplodował w pobliżu bramy największego bazaru w mieście.

Odpowiedzialność za zorganizowanie zamachu wziął na siebie „emir” Kaukazu Dokka Umarow – przywódca islamskiego radykalnego podziemia zbrojnego, które walczy o ustanowienie na Kaukazie Północnym islamskiego państwa wyznaniowego. Islamiści oświadczyli, że zemścili się w ten sposób za marcową akcję służb specjalnych, podczas której zginęli przywódcy podziemia – Said Buriacki i Anzor Astiemirow. Umarow bierze na siebie wszystkie wybuchy i awarie w Federacji Rosyjskiej, więc jego deklaracja nie jest wiarygodna. Federalna Służba Bezpieczeństwa, która podjęła intensywne śledztwo na polecenie politycznej góry, zatrzymała już trzech podejrzanych we współorganizowaniu zamachu – to pono mieszkańcy inguskiej wioski Ekażewo. Na razie na wcześnie, by formułować końcowe wnioski na temat autorów zamachu i celów, jakie chcieli osiągnąć. Warto wskazać na kilka okoliczności. (1) Osetia Północna różni się od sąsiednich republik rosyjskiego Kaukazu Północnego składem wyznaniowym: większość stanowią wyznawcy prawosławia, radykalizm islamski nie ma się tu szczególnie gdzie zagnieździć. (2) Komentatorzy wskazują, że zapewne zamachu dokonali „przyjezdni”, śledztwo już mówi o śladzie inguskim. Przedmieścia Władykaukazu (tzw. rejon prigorodny) były na początku lat 90. przedmiotem sporu terytorialnego pomiędzy Osetyjczykami a Inguszami, do tej pory spór nie został rozwiązany w sposób zadowalający obie strony, a jedynie przymrożony; antagonizm ingusko-osetyjski jest nadal silny. (3) O ile znakomita większość zamachów na Kaukazie Północnym polega na atakowaniu służb mundurowych, siedzib władz, wojska, obiektów strategicznych, to tym razem zginęli cywile. (4) To nie był pierwszy zamach na bazar we Władykaukazie – w marcu 1999 roku też dokonano zamachu, wtedy zginęły 52 osoby, śledztwo ustaliło wtedy, że zamach zorganizowali polowi komendanci z Czeczenii, którzy potem zginęli w czasie kampanii czeczeńskiej.

Wtedy, na początku 1999 roku nie zwrócono szczególnej uwagi na ten wybuch na władykaukaskim bazarze – stał się wydarzeniem wstrząsającym dla miasta, republiki, regionu, ale nie całego kraju. Natomiast kilka miesięcy po tej tragedii Rosją wstrząsnęły kolejne zamachy – Bujnack, Wołgodońsk, wreszcie Moskwa.

Władimir Putin doszedł do władzy pod hasłami ukręcenia łba hydrze terroryzmu i zapewnienia bezpieczeństwa. Dzisiaj, kiedy często czytamy doniesienia o kolejnych zamachach terrorystycznych, trudno oprzeć się wrażeniu, że to jakieś koszmarne deja vu. Powtarzają się bez mała te same nazwy miejscowości, wskazuje się na tych samych sprawców… Trudno zgodzić się z oficjalnie głoszoną tezą rosyjskich władz, że po udanym uregulowaniu sytuacji w Czeczenii Kaukaz przechodzi od fazy operacji antyterrorystycznej do fazy rozwoju gospodarczego. Owszem, prezydent Miedwiediew wysłał jako swego specjalnego wysłannika na Kaukaz zdolnego menedżera, Aleksandra Chłoponina, który strumieniami rubli miał ugasić protest i wydźwignąć region z zapaści gospodarczej. Ale wydaje się, że to zdecydowanie nie wystarczy, plan przekształcenia Kaukazu Północnego w turystyczne i inwestycyjne eldorado w ciągu kilku lat należy uznać za utopię. Kaukaz Północny staje się dla Rosji coraz większym problemem, coraz bardziej obcą i coraz bardziej niebezpieczną ziemią, żyjącą według innych zasad niż metropolia, mająca inne problemy niż metropolia, ale dostarczająca tej metropolii wielu problemów, których metropolia rozwiązać nie potrafi.

Rosyjskie władze patrzą teraz na problem terroryzmu na Kaukazie przez pryzmat bezpieczeństwa zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi w 2014 – ukochanego projektu premiera Putina. Dziesięć lat temu umiejętnie podgrzana propagandowo sytuacja wokół zamachów posłużyła Kremlowi do przeprowadzenia „operacji następca” i wylansowaniu młodego energicznego polityka, Władimira Putina. Czy dziś znów przyda się do jakichś „wyższych” politycznych celów, czy stanie się tylko permanentnym bólem głowy rządzących Rosją i regionem?

„Problem 2012” – demokratyczny wdzięk i bezpretensjonalność

Tak się złożyło, że kilka ostatnich letnich igrzysk olimpijskich pokrywało się z ważnymi wydarzeniami w życiu politycznym Rosji, zwanymi z braku lepszego określenia wyborami prezydenckimi. Co cztery lata, gdy dobiegała końca wyznaczona konstytucją prezydencka kadencja, okazywało się, że Rosja ma „problem” – co dalej z władzą. Problem sukcesji jest po niemal dwudziestu latach od rozpadu ZSRR jednym z fundamentalnych problemów państw postradzieckich.

Szczególnie ostro „problem” wystąpił w Rosji w 2008 roku. Przy czym zaczęto mówić o nim już cztery lata wcześniej – w 2004, kiedy Putin rozpoczął swoją drugą kadencję. Polityczny establishment przez te cztery lata starał się przewidzieć i zawczasu ustawić pod kątem spodziewanych rozwiązań. Niemal do ostatniej chwili Putin trzymał wszystkich w napięciu – czy zostanie na trzecią kadencję (choć konstytucja nie przewiduje takiej możliwości), czy wyznaczy następcę. No i jakiego następcę. W tysiącach komentarzy prasowych rozważano rozliczne scenariusze. Wreszcie decyzja zapadła, nad Kremlem ukazał się biały dymek i pomazaniec Dmitrij Anatoljewicz Miedwiediew został przedstawiony elicie i narodowi jako przyszły prezydent. Powstał tandem Putin-Miedwiediew (kolejność nazwisk nie jest przypadkowa).

Mamy rok 2010. Część elit, które spodziewały się rychłego rozłamu w tandemie i miały nadzieję na usamodzielnienie się Miedwiediewa i na mały rewanż na czekistach Putina, jeszcze tej nadziei całkiem nie straciła i teraz czyni przymiarki do kolejnego roku olimpijskiego i jednocześnie roku „problemu”. Sam kremlowski Olimp zaś na razie wypuszcza próbne balony i wieloznaczne sygnały.

Podczas rytualnego dorocznego spotkania z ciekawymi ludźmi z zagranicy – publicystami, historykami, byłymi politykami (to zgromadzenie zowie się Klub Wałdajski, nazywany przez złośliwych komentatorów kółkiem adoracji Putina lub punktem werbunkowym pożytecznych idiotów z Zachodu) – które odbyło się w tym roku w Soczi, nie mogło zabraknąć tego frapującego tematu. „Problem 2012” został wywołany przez amerykańskiego gościa z waszyngtońskiego think tanku. Nawiązując do ubiegłorocznej wypowiedzi Putina, że siądą sobie niebawem z Miedwiediewem i pogadają, kto wystartuje w wyborach prezydenckich, amerykański politolog zapytał: „Załóżmy, że otrzyma pan większość głosów w wyborach. Czy nie widzi pan jakiegoś uszczerbku dla rozwoju rosyjskiego systemu politycznego na skutek tej zmiany?”. Putin nie uchylił się od odpowiedzi na to filuterne pytanko, sugerujące, że jego powrót na Kreml nie byłby całkiem zgodny ze standardami demokratycznymi. Rosyjski premier odparł, że prezydent Roosevelt siedział na prezydenckim stolcu przez cztery kadencje i nikogo to nie niepokoiło, bo nie było to niezgodne z amerykańską konstytucją, a zatem i on, i Dmitrij Anatoljewicz też będą postępować tak, aby nie złamać rosyjskiej konstytucji. Konstytucja jest demokratyczna, więc dla demokracji z tego powodu uszczerbku żadnego nie będzie.

Nadal jednak ani dopuszczeni do oglądania na własne oczy „wysokiego oblicza” członkowie kółka wałdajskiego, ani postronni obserwatorzy, którzy widują najwyższe czynniki tylko w telewizji, ani też spragnieni być może wskazówek odnośnie sposobów rozwiązania „problemu 2012” szeregowi obywatele Federacji Rosyjskiej nie wiedzą, czy ta zapowiadana rok temu szczera rozmowa panów z tandemu już miała miejsce i czy panowie postanowili, co będą robić w tym nieszczęsnym roku kolejnej olimpiady. Wygląda na to, że jeszcze na tę rozmowę nie mieli czasu. Albo pomysłu.

A trzeba jeszcze przypomnieć, że to już ostatnia szansa, aby ważne wydarzenie w życiu politycznym Rosji, zwane z braku lepszego określenia wyborami prezydenckimi, pokrywało się z igrzyskami olimpijskimi. To znaczy igrzyska będą nadal organizowane co cztery lata, ale kadencje prezydenta Rosji będą już od 2012 roku sześcioletnie (dwa lata temu wprowadzono pospieszne i nie do końca zrozumiałe zmiany w konstytucji wydłużające kadencję głowy państwa).

A zamieszanie z kolejnymi rocznikami „problemów” może być jeszcze większe. Być może najbliższy „problem” będzie musiał zostać rozwiązany wcześniej. Czujni obserwatorzy zauważyli, że na szczytach władzy zaczęły się jakieś nietypowe ruchy robaczkowe, które mogą wskazywać na chęć przyspieszenia wyborów (np. zdaniem Aleksieja Małaszenki z Carnegie, „tam na górze” dobrze wiedzą, jakie są prawdziwe wyniki badania poparcia społecznego dla najważniejszych osób w państwie, zapewne rankingi spadają, a zatem wcześniejsze wybory byłyby swoistą ucieczką do przodu). Niezależnie od tego, czy kadencje prezydenta będą cztero- czy sześcioletnie, nic nie wskazuje na to, aby kolejne daty ważnych wydarzeń w życiu politycznym Rosji, zwanych z braku lepszego określenia wyborami prezydenckimi, przestały być „problemem”. Bo skorzystanie z prostych procedur demokratycznych, konkurencyjnych wyborów i odwołanie się do wolnej woli wyborców na razie nie wchodzi w grę. To zbyt ryzykowne. Grupa trzymająca władzę woli te swoje problematyczne łamańce i ciche rozmowy, podczas których tandem albo szersze gremium decyzyjne wyznacza kolejnego pomazańca.

Łada kalina i telewizyjna krucjata

Ostatnie dni sierpnia premier Władimir Putin spędził w niestandardowej podróży – za kierownicą żółtej jak dojrzała cytryna łady kaliny mknął po nowo zbudowanej trasie z Chabarowska do Czity. Chciał osobiście sprawdzić, czy na tym nowym super-odcinku asfalt leży jak należy, a przy okazji zademonstrować, że popiera wytwory upadającej od dwóch lat samochodowej fabryki AWTOWAZ, prowadzonej przez przyjaciela. No i że te wytwory w ogóle jeżdżą. Codziennie rosyjska telewizja pokazywała obszerne reportaże z gospodarskiej wizyty premiera na Dalekim Wschodzie Rosji. Obrazki jak zwykle były wyreżyserowane do najmniejszego szczegółu, PR-owcy premiera poszli na całość. Po pustej szosie jedzie żółciutka łada, premier w luzackim jasnym polo sam nalewa benzyny do baku samochodu, pije kawę w przydrożnym barku w niewymuszonej atmosferze rozmawiając z kierowcami TIR-ów, premier udziela wywiadu dziennikarzowi gazety „Kommiersant”, który przejeżdża z premierem 180 km trasy Chabarowsk-Czita, a następnego dnia wszystkie media żarliwie komentują wypowiedzi premiera.

PR-owska robota na medal. Ale idyllę potiomkinowskiego przejazdu popsuli niestety internauci: zamieścili w Internecie filmik nakręcony przez członków klubu kierowców „Dywersant” z Zabajkala, którzy stali na poboczu drogi, oczekując przejazdu premiera. Film trwa niecałe trzy minuty. Najpierw przed zgromadzonymi na poboczu młodymi ludźmi przejeżdża kolumna fantastycznych aut (BMW i mercedesy różnych odmian i ani jednego samochodu rosyjskiej produkcji), pomiędzy czarnymi dostojnymi samochodami z obstawą i personelem obsługującym podróż premiera pomyka niepozorna żółta łada. Zgromadzeni wiwatują. Przed nimi przejeżdża długa, oj, długa kolumna samochodów: obstawa, dziennikarze, ambulans, wszystko jak trzeba zgodnie z wymogami bezpieczeństwa dla premiera. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wśród samochodów jedzie… jeszcze jedna łada koloru dojrzałej cytryny. Zgromadzeni wybuchają śmiechem, krzyczą jeden przez drugiego „Zapasowa, kurczę, zobaczcie…” itd. Kiedy kolumna z zapasową ładą przejeżdża, a zgromadzeni na poboczu wielbiciele dżipów, ciągle trzęsąc się od śmiechu, już mają się rozchodzić, na szosie pojawia się kolejna kolumna: autobus, kilka wypasionych mercedesów, eleganckie zagraniczne furgonetki i… kolejna żółta łada, tym razem na lawecie. Chłopcy z „Dywersanta” wpadają w szał radości. „Jeszcze jedna zapasowa, ale chyba wiozą ją na lawecie, bo się popsuła, nie wytrzymała podróży, zajeździł ją na śmierć…”.

Filmik zamieszczony na You Tube obejrzało dotąd kilkadziesiąt tysięcy użytkowników Internetu. Wśród nich byli i dziennikarze białoruskiej telewizji ONT. We wczorajszym wydaniu wieczornych wiadomości znalazł się materiał nakręcony przez członków klubu „Dywersant”, opatrzony zjadliwym acz dowcipnym komentarzem. „Akcja reklamowa rosyjskiego przemysłu samochodowego, budowniczych dróg i samego premiera prawie się udała. Ale autorzy operacji „Amur” najwidoczniej zapomnieli, że nie żyją w czasach Potiomkina i jego wiosek, a w epoce cyfrowych technologii i Internetu. […] Cztery dni pracy kremlowskich speców od PR z budżetem równym budżetowi telewizyjnego filmu zdały się psu na budę”, bo nikt nie uwierzy, że samochody z AWTOWAZ-u mogą jeździć, skoro zmontowana specjalnie dla Putina łada nie mogła o własnych siłach przejechać 350 km.

Skąd w purytańskiej, zdyscyplinowanej białoruskiej telewizji taki wybuch ironii pod adresem premiera państwa, z którym Białoruś pozostaje w jednym Państwie Związkowym? To zapewne kolejny akt ciągnącej się od paru tygodni rosyjsko-białoruskiej wojny informacyjnej. Reportaż z białoruskiej telewizji wykorzystujący filmik o kulisach przejazdu Putina nowo zbudowaną trasą to odpowiedź na kolejny film kompromitujący Łukaszenkę „Chrzestny bat’ka”, jaki w ostatnich dniach wyemitowała rosyjska telewizja NTW.

Białoruski lider śmiało sobie poczyna w tej info-wojnie z Rosją. Po incydencie z obrzuceniem rosyjskiej ambasady w Mińsku koktajlami Mołotowa stwierdził, że to dzieło rosyjskich służb specjalnych. „Jeden atak, drugi atak, trzeci atak w mediach, bezprecedensowy nacisk w gospodarce. Chcieli, by prezydent zgiął kark, ale efekt jest odwrotny. Trzeba poszukać innych metod” – poradził jowialnie kolegom z Moskwy.

Oprócz medialnych kąśliwości Łukaszence ma w wojowaniu z Rosją pomóc także program dywersyfikacji dostaw nośników energii, do realizacji którego Mińsk rzucił się teraz z siłą wodospadu. Łukaszenka chce zostać ponownie wybrany na prezydenta Białorusi. Po raz pierwszy w atmosferze niechęci, jeśli nie wrogości ze strony Moskwy. Większość prognoz politologicznych stwierdza, że nawet ten chłód wiejący od Kremla nie przeszkodzi mu jednak w utrzymaniu się na stanowisku.