Archiwum miesiąca: sierpień 2011

Ludzie więzienni

Z kolonii karnej numer 7 miasta Siegieży, gdzieś w mordobijskim powiecie guberni archangielskiej najbardziej znany zek Rosji, Michaił Chodorkowski napisał pierwszy materiał dla tygodnika „The New Times” (przedtem „Nowoje Wriemia”). Chodorkowski ma być stałym współpracownikiem czasopisma. Do tej pory Chodorkowski publikował manifesty polityczne lub wywiady udzielane per procura, nie tylko w prasie rosyjskiej, ale także zachodniej. Teraz debiutuje jako stały komentator i felietonista. Pierwszy materiał poświęcił ludziom, których spotkał w więzieniu, a których postawa i losy nie pozostawiły go obojętnym.

Opowieści więzienne są autentyczne, i to się czuje. Chodorkowski opatruje je komentarzami-przemyśleniami. Trochę dydaktycznymi, trochę melancholijnymi. Dydaktyzm dotyczy sfery państwowej, sfery goryczy: oto mamy do czynienia z Systemem, który gnębi ludzi, gubi ich dusze, trwoni pozytywną energię. Melancholia ma ładunek optymizmu: nawet w środowisku wyklętym, odsuniętym przez resztę społeczeństwa na margines, przeciwko temu społeczeństwu występującym zdarzają się osoby kierujące się kodeksem honorowym.

Oto Kola. Ma 23 lata, ale już zdążył odsiedzieć kilka wyroków za posiadanie narkotyków. I tak miał siedzieć, więc oficerowie prowadzący śledztwo poszli z nim na pewien układ (podobno to częsta praktyka) – on miał wziąć na siebie winę niepopełnioną, dzięki czemu milicja mogła odhaczyć jakieś niewykryte przestępstwo, przypisując je Koli, a Kola mógł liczyć na lżejszy wyrok albo wybrać miejsce odsiadki. Kola się zgodził, ale gdy okazało się, że chcieli mu przypisać obrabowanie biednej emerytki, wycofał się, powiedział, że czegoś takiego nigdy by nie zrobił, swój honor ma, więc nawet fikcyjnie nie przyzna się do takiej winy. Milicjanci są zadziwieni, odsyłają go do celi, żeby przemyślał sprawę, a w celi Kola popełnia harakiri. Ledwie udaje się go odratować. „Gdybym poszedł siedzieć za ograbienie staruszki, i tak bym umarł” – tłumaczy Chodorkowskiemu.

Opowiadanie o Koli Chodorkowski kończy wywodem: „Patrzę na wielokrotnie skazanego człowieka i z goryczą myślę o ludziach na wolności, którzy cenią honor o wiele mniej, oni odebrania paru tysięcy staruszkowi czy staruszce wcale nie uważają za grzech. Choćby ta kradzież i była ukryta za parawanem mądrych słów. Nie wstydzą się tego.

Jestem z Koli dumny”.

Drugi przykład – losy Siergieja, dilera narkotykowego. W czasie ustawionego procesu Siergieja, pół-Rosjanina, pół-Roma, wystąpił świadek, który miał go obciążyć swoimi zeznaniami. Tymczasem świadek nieoczekiwanie zaczął opowiadać o kulisach sprawy Siergieja i jemu podobnych: na polecenie milicjantów świadek wrabiał handlarzy, sam handlował narkotykami, a zyskami dzielił się ze stróżami prawa. Mężczyzna opowiedział w sądzie również o tym, jak działała cała machina, jak pozbywano się konkurentów. Sędzia przerwał rozprawę, a w przerwie za pośrednictwem adwokata zaczął się z Siergiejem układać. Siergiej dostał trzy lata, wyszedł warunkowo przed terminem. Na odchodnym obiecał Chodorkowskiemu, że rzuci narkotyki, wróci do pracy na kolei. Chodorkowski podsumowuje: „Często robi się człowiekowi strasznie od myśli o tym, jak beznadziejne gubione jest ludzkie życie. Czasem to życie łamie sobie człowiek sam, a czasem łamie je bezduszny System. Taki System. Tacy ludzie. Przed Progiem. Na Progu. Który kiedyś przyjdzie nam przestąpić”.

Ciąg dalszy nastąpi. Chodorkowski ma do odsiedzenia jeszcze długi wyrok – jeżeli nie nastąpią żadne zmiany, kolejne procesy lub inne okoliczności, powinien wyjść na wolność w 2016 roku.

Kamczackie kraby i słodkie obietnice

Atomowe apetyty Korei Północnej są najważniejszym elementem polityki zagranicznej Umiłowanego Przywódcy Kim Dzong Ila. Żonglerka, szantaż, kokieteria – te chwyty władze KRL-D stosują wobec lżej lub ciężej zestresowanego otoczenia ze skutkiem na ogół zgodnym z własnym zamierzeniem. Dwa lata temu Kim zerwał sześciostronne rozmowy o „problemie atomowym” Korei, a następnie przeprowadził drugą próbę jądrową. Phenian zapewniał przez te dwa lata, że może wznowić rozmowy, ale pod pewnymi warunkami. Czy teraz ten stan zawieszenia ma szansę być odwieszony?

Kim Dzong Il z rzadka rusza się ze swojego pałacu. A jeśli się już rusza, to temu ruszeniu przydaje się niebywałe znaczenie. Szczególnie jeśli rusza za granicę, bo to należy do niesłychanej rzadkości. Jedynymi krajami wyróżnianymi przez Umiłowanego Przywódcę są Chiny i Rosja. I właśnie do Rosji tym razem zawitał Kim, witany na całej długości trasy pokonywanej koleją (Kim nie lubi latać samolotami) przez zespoły folklorystyczne, dzieci w strojach ludowych, kobiety z kołaczami. Jechał tak trzy dni i przez te trzy dni agencje informacyjne dostarczały strawy w starym stylu – w depeszach znajdowały się rozrzewniające opisy przygotowań do powitania Umiłowanego Przywódcy, detaliczne sprawozdania z jego wizyty na tamie czy nad Bajkałem. Do ostatniej chwili nie było dokładnie wiadomo, gdzie odbędzie się spotkanie Miedwiediew-Kim (wcześniej ich spotkanie planowane było na koniec czerwca, ale Kim przełożył ją, gdy w prasie ukazały się zapowiedzi jego podróży, odwołanie wizyty wytłumaczono względami bezpieczeństwa). Docelowa stacja, do której dojechał opancerzony pociąg Umiłowanego Przywódcy – stolica Buriacji Ułan Ude –została gruntownie sprawdzona przez odpowiedzialne służby, pracownikom dworca zabroniono wychodzenia na ulicę, a okna pobliskich domów starannie zaklejono papierem (podobnie było w innych miejscowościach, przez które przejeżdżał Kim). Dopiero dziś okazało się, że zaszczytu ugoszczenia przywódców dostąpił zamknięty garnizon pod Ułan Ude o dźwięcznej nazwie Sosnowy Bór. Goście zjedli obiad i obejrzeli ćwiczenia wojsk desantowych.

Drogi gość nie pokazał się po rozmowach dziennikarzom (w rosyjskich mediach ukazało się kilka zdjęć, świadczących o tym, że Kim jednak przyjechał do Rosji i uścisnął dłoń Miedwiediewa). Skąpe oświadczenia w sprawie ustaleń na szczycie wygłosili tylko członkowie rosyjskiej delegacji. Jedno z tych oświadczeń zostało podane przez służby prasowe Kremla jako zwiastun pewnej zmiany w sytuacji wokół programu atomowego Korei. „Kim Dzong Il wyraził gotowość powrotu do sześciostronnych negocjacji bez warunków wstępnych, a wtedy w trakcie rozmów oni będą gotowi wprowadzić moratorium na produkcję materiałów jądrowych i próby nuklearne” – powiedziała rzeczniczka prasowa Miedwiediewa. „Oni”, czyli Koreańczycy, będą gotowi wprowadzić moratorium, jak zaczną się rozmowy. Bardzo ładnie. Czyli najpierw początek rozmów, a potem ewentualnie koreańskie moratorium. Czyli jednak warunek wstępny, choć miało być bez warunków wstępnych. Czyli jednak nadal ta sama ślepa uliczka, a nie przełom. Zachód z USA na czele nie chce słyszeć o rozmowach bez moratorium, a Korea nie chce słyszeć o moratorium bez rozpoczęcia rozmów. Po co więc to całe ględzenie i podejmowanie się pod ramiona w wykonaniu rosyjskiej dyplomacji? Rosji zależy na tym, żeby utrzymać swoją pozycję w dialogu (tu najważniejszym partnero-rywalem są Chiny, w dalszej kolejności Stany Zjednoczone), dlatego Moskwa przyjmuje na siebie rolę pośrednika w rozmowach pomiędzy Umiłowanym Przywódcą a Zachodem. Kilka lat temu ta rola pośrednika trochę wyszła Rosji bokiem – przebiegły Kim wsadził Władimira Putina na minę. W czasie wizyty świeżo upieczonego prezydenta Rosji w Korei w 2000 roku Kim obiecał Putinowi, że w zamian za zagraniczną pomoc Korea gotowa jest wstrzymać swój program atomowy, a gdy rosyjski prezydent pospieszył, by ogłosić o swoim sukcesie, Kim oznajmił, że po prostu zażartował, a pan prezydent dowcipu „nie poniał”.

Ale Miedwiediew rozmawiał z Kimem nie tylko o atomie. Po raz kolejny omawiano plany zbudowania przy współudziale Korei Południowej gazociągu z Rosji do Korei Południowej przez terytorium Korei Północnej. Dochody z tranzytu miałyby zasilić wiecznie kusy budżet Północy. Projekt jest na razie narysowany widłami na wodzie, nad jego realizacją ma się zastanawiać komisja. Rosyjskie gazety przed przyjazdem Kima spekulowały, czy projekt ma szanse być zrealizowany. „Planuje się, że gazociągiem popłynie 10 mld metrów sześciennych gazu rocznie. Korea otrzyma tani gaz i 100 mln dolarów jako opłatę za tranzyt. Moskwa ma nadzieję, że dochody z tranzytu obniżą agresywność północnokoreańskiego reżimu i problem atomowy Phenianu nie będzie tak ostry”. No, zobaczymy, to na razie tylko plany. I to plany, które planami są już od bardzo dawna, tylko ducha (czyt. pieniędzy) nie ma kto w nie tchnąć. A skoro o pieniądzach, to między wierszami delegacja rosyjska przypomniała o długach KRL-D wobec Moskwy (niemało: 11 mld dolarów, jeszcze z czasów radzieckich), mówiono coś niekonkretnie o restrukturyzacji długu.

Podczas uczty w Sosnowym Borze zaserwowano kamczackie kraby z awokado, raki w truflowym sosie i bliny z kawiorkiem, a na deser lody z jagodami w miodowym karmelu. Służby prasowe nie ujawniły, czy Kimowi zasmakowały garnizonowe frykasy. Umiłowany Przywódca jest znany z finezyjnego smaku (jego zbiegły kucharz opowiada teraz w Europie o wysublimowanym podniebieniu wodza głodującego kraju). Kim jest też znany z tego, że potrafi wykręcić się z każdej obietnicy.

Gorzki smak wolności

Dla niej wolność miała nie tylko smak goryczy, miała także smak krwi. Pięć lat temu 7 października 2006 roku Anna Politkowska została zastrzelona na klatce schodowej swego domu. Przedwczoraj w Nowym Jorku odbyła się światowa premiera pełnometrażowego filmu dokumentalnego poświęconego dziennikarce „Nowej Gaziety”, niezmordowanie, pod prąd tropiącej zbrodnie wojenne w Czeczenii. Film nosi tytuł „Gorzki smak wolności” (A Bitter Taste of Freedom), jego autorką jest znakomita rosyjska dokumentalistka, od lat mieszkająca w Kalifornii Marina Gołdowska. Po premierze powiedziała: „Są ludzie, którzy mają grubą skórę, są ludzie, którzy mają cienką skórę. Anna Politkowska w ogóle nie miała skóry. Pewnego dnia pojechała na wojnę do Czeczenii i już z niej nie powróciła”.

Gołdowska, która znała rodzinę Politkowskich, pokazała Annę nie tylko jako odważną dziennikarkę, ale także człowieka wplecionego w ważne wydarzenia przełomu epok, życie rodzinne wpisane w życie polityczne, rozpad rodziny – w rozpad państwa, romantyzm pierestrojki – w twarde realia życia, bójki w kolejkach, wielotysięczne wiece. Anna w filmie Gołdowskiej jest człowiekiem z krwi i kości – przedstawiana w sferze publicznej jako „żelazna dama” była wrażliwą, czasami z tego powodu zagubioną osobą, która za cel stawiała sobie przede wszystkim pomoc ludziom tej pomocy potrzebującym. W jednej ze scen filmu Politkowska, którą odtruwają w szpitalu po otruciu w samolocie, gdy leciała do Biesłanu, mówi, jak trudna jest dla niej rola, w której ją obsadzono, zapowiada, że jeśli władze zamiast prowadzić z terrorystami negocjacje, rozpoczną szturm szkoły, to ona będzie musiała rozstać się z zawodem dziennikarskim.

„Dla kogo jest ten film? Przede wszystkim dla Rosjan – deklaruje Gołdowska. – Chciałam poruszyć serca ludzi w naszych pragmatycznych czasach”. Film został już zaproszony do Rosji – ma być pokazany na festiwalu w Moskwie. Reżyserka deklaruje, że nie próbowała nadać filmowi wymiaru demaskatorskiego – nie wchodzi w polityczne aspekty sprawy, nie wskazuje, kto mógłby być zainteresowany śmiercią dziennikarki, pokazuje człowieka zaangażowanego w swój czas, w pracę.

Międzynarodowe Stowarzyszenie Dokumentalistów rozpoczęło starania o nominację filmu „Gorzki smak wolności” do Oscara.

Pucz, puczu, puczowi

Dwadzieścia lat temu we wszystkich mediach świata to słowo zajmowało poczesne miejsce. O poranku 19 sierpnia 1991 roku grupa twardogłowych przeciwników zmian i reform w ZSRR, która nazwała się GKCzP – Państwowy Komitet ds. Stanu Wyjątkowego, ogłosiła, że przebywający na urlopie na Krymie prezydent ZSRR Michaił Gorbaczow z uwagi na zły stan zdrowia ustąpił ze stanowiska. Władzę przejął GKCzP z Giennadijem Janajewem, wiceprezydentem ZSRR, na czele. Na ulicach Moskwy pojawiły się czołgi. Wybrany w czerwcu 91 na prezydenta Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej Borys Jelcyn z czołgu pod tzw. Białym Domem ogłosił, że nie uznaje władzy Komitetu (dziś wielu obserwatorów podnosi: jak to się stało, że Jelcyn nie został wtedy internowany i mógł swobodnie poruszać się po Moskwie, nieskrępowanie działać). Tysięczne tłumy na ulicach, bratanie się armii z protestującymi, trzęsące się ręce Janajewa podczas konferencji prasowej, „Jezioro łabędzie” w telewizji, przerywane tylko komunikatami GKCzP. Polska telewizja prowadziła całodniowe relacje z wydarzeń w Moskwie. U nas trwało zachłyśnięcie się wolnością, a tu – radziecki partyjny beton ogłasza, że chce ratować rozpadający się Związek Radziecki w starym, przepierestrojkowym stylu (tak na marginesie: Gorbaczow też chciał ratować ZSRR, tyle że po liftingu, 20 sierpnia miało się odbyć podpisanie nowego układu związkowego, na mocy którego miała powstać federacja niezawisłych republik, jeszcze radzieckich, ale proklamujących niepodległość i jako niepodległe mających stworzyć nowe państwo związkowe; do układu nie zgłosiły chęci przystąpienia kraje bałtyckie, Kaukaz i Mołdawia).

W dwudziestą rocznicę puczu ośrodek badań socjologicznych Lewada-Centr ogłosił wyniki rocznicowych sondaży: 49% badanych uważa, że po 1991 roku kraj poszedł niewłaściwą drogą; jeśli chodzi o ocenę samego puczu: 39% nazywa pucz „tragicznym wydarzeniem”, 35% mówi, że był to jedynie element walki o władzę, zaledwie 10% uznaje udaremnienie puczu za zwycięstwo demokracji nad władzą radziecką, przy czym większość z tych dziesięciu procent z przykrością konstatuje swoją ówczesną naiwną nadzieję, że dobrobyt na zachodnim poziomie zrobi się sam z siebie, 16% nie potrafi ocenić tego wydarzenia.

W rosyjskich mediach od kilku dni płynie lawina komentarzy, wspomnień, opisów, ocen tamtych dni, komentowane są opublikowane w „Spieglu” dokumenty świadczące o niezdecydowaniu Gorbaczowa, podkopujące jego wizerunek świadomego reformatora. Swoje zapiski opublikował na blogu m.in. popularny i w Polsce pisarz Borys Akunin: „Kraj o nieludzkiej nazwie ZSRR to było dla mnie środowisko obce, w którym wszystko urządzone było wbrew człowiekowi, gdzie rzeczywistość jest szaro-bura, a przyszłość – czarna. W latach pierestrojki okazało się, że nie tylko ja tak to czuję, przez chwilę nawet zaczęło się wydawać, że możemy coś zmienić. I oto nastał poranek 19 sierpnia 1991 roku. Obudził mnie telefon. Koleżanka z redakcji histerycznym głosem kazała mi włączyć telewizor. Oglądaliśmy z żoną brednie w iście Kafkowskim stylu, które lały się z ekranu. „Ten numer nie przejdzie” – orzekłem. Pojechaliśmy do centrum. Po Sadowym jechały czołgi, samochody wymijały je w bezpiecznej odległości, z chodników z popatrywali na nie bez szczególnej emocji ludzie, pod sklepami stały powszechne wtedy kolejki po jedzenie. Nikogo to nie obchodziło. Skręciliśmy w prospekt Kalinina [obecnie Nowy Arbat]. Tu też nic się nie działo. „Cóż – powiedziałem – ten kraj dostanie to, na co sobie zasłużył”. Myślałem: „Nigdy sobie nie wybaczę, że nie zostałem w Niemczech jeszcze przez tydzień, znajomi mnie prosili, żebym nie wyjeżdżał, a teraz – koniec, znowu żelazna kurtyna i cały ten bal”.

Nagle podnoszę głowę, mam wrażenie, że przede mną dosłownie ulica podnosi się w górę. Od strony placu Arbackiego szedł ogromny wielotysięczny tłum, ludzie nieśli trójkolorowe rosyjskie flagi. Nawet dziś, wspominając tę chwilę, mimowolnie zaczynam mrugać. To jeden z najważniejszych momentów mojego życia. Po raz pierwszy w życiu, w wieku 35 lat, poczułem wtenczas, że jestem u siebie, że to mój kraj.

Mam mnóstwo pretensji do dzisiejszej Rosji. Niedobrze mi się robi, jak patrzę na rządzących. Ale różnica polega na tym, że za Breżniewa z jego seplenieniem nie było mi wstyd, bo on nie miał ze mną nic wspólnego, a ja z nim. Natomiast kiedy jeden rosyjski alfa-samiec po pijaku próbuje muzykować, z drugi na trzeźwo robi z siebie błazna i nurkuje po gliniane garnczki, to chcę się zapaść ze wstydu pod ziemię.

Wydarzenia sierpnia 1991 roku to jedyna rzecz, z której nasze pokolenie może być dumne. Niczym innym nie możemy się pochwalić”.

Przez ostatnie dwadzieścia lat nie ustają dyskusje o tym, kto jest winien rozpadu ZSRR, co sprawiło, że kolos się rozpadł, czy pucz przyczynił się do szybszego pochówku gnijącego nieboszczyka. Napisano na ten temat mnóstwo rozpraw naukowych, książek, artykułów, wystrzępiono języki w licznych audycjach i talk show. Władimir Putin uznał rozpad ZSRR za jedną z największych katastrof w historii XX wieku.

Pisarz Aleksiej Pimienow wywiadzie dla internetowej gazety „Czastnyj Korriespondient” mówi: „niestety w rezultacie [rozpadu ZSRR] władza partyjnej nomenklatury transformowała w peryferyjny kapitalizm. Znamy jego cechy: oligarchowie, masowa bieda i brak możliwości rozwoju. Ale nie można wyleczyć chorego, nie postawiwszy diagnozy. Dyskusje o rozpadzie Związku trwają. Ale niezależnie od tego, jak oceniamy to wydarzenie, trzeba stwierdzić, że ZSRR rozpadł się nie przez liberałów, nie przez kraje bałtyckie, Kaukaz i nie na skutek działań światowego spisku. Związek Radziecki zniszczyła rosyjska nomenklatura partyjna”.

A karykaturzysta Andriej Bilżo, twórca słynnego Pietrowicza, w swoim blogu na stronie „Echa Moskwy” pod rysunkiem, przedstawiającym członków GKCzP podczas historycznej konferencji prasowej dał podpis: „Gdyby nam wtedy powiedzieli, że prezydentem zostanie pułkownik KGB…”

Do czego ta przygrywka?

Włoskie gazety piszą, że kraj powinien szykować się do kolejnego zimowego kryzysu z dostawami rosyjskiego gazu przez terytorium Ukrainy dla Europy. Skąd te kasandryczne przepowiednie? To efekt kolejnego rosyjsko-ukraińskiego spotkania na szczycie (11 sierpnia), podczas którego nic nie ustalono ani w sprawie cen rosyjskiego gazu dla Ukrainy (na podstawie porozumienia z 2009 roku Kijów płaci bardzo wysokie stawki), ani połączenia Gazpromu i Naftohazu, ani wstąpienia Ukrainy do wspólnej przestrzeni celnej Rosji, Białorusi i Kazachstanu. Na obniżce cen zależy Ukrainie – energochłonny ukraiński przemysł robi bokami przy wysokich cenach gazu. Na przystąpieniu Ukrainy do wspólnej przestrzeni celnej zależy Rosji, bo to zablokuje zbliżenie Kijowa z Europą. Rozmowy ukraińsko-europejskie w sprawie podpisania umowy o SWH+ na razie stanęły. Bezpośrednim tego powodem było aresztowanie byłej premier Julii Tymoszenko, postawionej przed sądem za przekroczenie uprawnień podczas negocjowania kontraktu gazowego z Rosją. Zachodni partnerzy Ukrainy są przekonani, że proces Tymoszenko jest motywowany politycznie, więc nie chcą o integracji rozmawiać z Janukowyczem, tak obcesowo poczynającym sobie z przeciwnikami politycznymi. (Tak na marginesie: zaskoczenie wywołało to, że niepokój w związku z aresztowaniem Tymoszenko wyraził też rosyjski MSZ. Większość obserwatorów uznała to za znak poparcia Kremla dla byłej pani premier, wydaje się jednak, że korzyści płynące z zamieszania na linii Kijów-Bruksela w związku z procesem „pięknej Julii” i obniżenia szans na ukraińsko-europejskie zbliżenie są dla Moskwy nie do przecenienia. Stronie rosyjskiej natomiast bez wątpienia zależy, aby rozpatrując sprawę Tymoszenko, nie majstrowano przy gazowych kontraktach – w szczególności aby nie ujawniano ich kulis).

Wróćmy do spotkania Miedwiediew-Janukowycz w Soczi. Na zagruntowanym na nowo w zeszłym roku płótnie rosyjsko-ukraińskiego politycznego landszaftu pojawiły się wyraźne pęknięcia. Widocznie werniks był przygotowywany na tyle pospiesznie, że nie wytrzymuje próby czasu i nacisku różnych grup interesów. Janukowycz rok temu z szerokim uśmiechem podpisał porozumienia charkowskie, znane pod nazwą „flota za gaz”, czyli prolongacja umowy o obecności rosyjskiej Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu w zamian za anulowanie części zadłużenia za dostawy rosyjskiego gazu. Zapewniał przy tym, że po okresie „pomarańczowego” ochłodzenia stosunki rosyjsko-ukraińskie czeka nowy miodowy miesiąc. Gdy jednak przyszło do konkretnych propozycji, zgłaszanych przez stronę rosyjską, dla której przyjaźń z Ukrainą miała wymiar nie tylko polityczny, ale biznesowy, nowe władze w Kijowie zaczęły zwlekać, odwlekać, przewlekać. Pogadamy, zobaczymy. Naftohaz w ramionach Gazpromu? Ależ to nasza suwerenność, nie możemy na to pójść. Wspólna przestrzeń celna z Rosją, Białorusią i Kazachstanem? No, chwileczkę, musimy policzyć, czy się nam to opłaci. W Soczi prezydenci powtórzyli ten sam balet, który odtańczyli już uprzednio premierzy i ministrowie. Po co w ogóle się spotykali, skoro obie strony nie miały sobie nic nowego do powiedzenia i trwały przy uprzednich pozycjach? Może tylko po to, by odhaczyć kolejne rozmowy na szczycie – to ładnie wygląda w statystykach, jak przywódcy zaprzyjaźnionych oficjalnie państw często podają sobie ręce w blasku fleszy. Później mówią: „Spotykamy się już dziesiąty raz w tym roku. To mówi samo za siebie”. Tym razem jednak to mówi raczej o poważnych rozdźwiękach.

Według wielu obserwatorów, fiasko rozmów o cenniku gazowym, przestrzeni celnej, fuzji Gazpromu i Naftohazu zapowiada otwarcie gazowego frontu. Jak pisze „Nowaja Gazieta”, w ciągu ostatnich dni znacznie wzrosła ilość zakupywanego przez Ukrainę rosyjskiego gazu. „Jeśli na początku sierpnia Ukraina kupowała średnio 60 mln metrów sześciennych dziennie, to od 10 sierpnia – prawie sto milionów dziennie. Być może Ukraina nie jest gotowa, by iść na ustępstwa wobec Rosji i chce zapełnić zbiorniki gazu, by tym razem dobrze przygotować się do kolejnej „wojny gazowej”. Może w takim razie włoscy komentatorzy mają rację, obawiając się powtórki zakręcenia kurka.

Negliż dla prezydenta

To zaczyna nosić znamiona epidemii. W Rosji co kilka dni dochodzi do spektakularnych akcji młodych kobiet, które w deklarowanych celach politycznych rwą na sobie odzienie lub je z siebie zdejmują, wykrzykując przy tym hasła podtrzymujące wiotczejący ranking przywódców.

Od niewyszukanej akcji Armii Putina minął może tydzień, może trochę więcej. Proputinowsko nastawione młode niewiasty najpierw „rozkręcono” w Internecie – na filmiku reklamującym akcję propagowały swoje uwielbienie dla premiera jako superfaceta i zapraszały na polityczno-erotyczny happening w centrum Moskwy (liberalna czy inna opozycja raczej nie ma szans, by dostać pozwolenie na przeprowadzenie mityngu w tak dobrej lokalizacji). Na happening przyszło dużo więcej żądnych sensacji dziennikarzy niż politycznie rozochoconych dziewcząt. Te chwilę pokrzyczały, popiszczały, pokazały koszulki z różowym półprofilem idola i koniec. Dziennikarze byli zawiedzeni, gdyż żadna z uczestniczek projektu „rozrywania za Putina” nie potrafiła sensownie powiedzieć dwóch słów na temat akcji i jej przesłania. Niewypał? Niekoniecznie.

W piątek pojawiły się – również w dobrym miejscu w centrum Moskwy – konkurentki putinówek Medvedev Girls. Ich akcja była aktem (nomen omen) poparcia dla prezydenckiej inicjatywy walki z alkoholizmem. Dla tych, którzy oddadzą w ich ręce piwo (dziewczęta wylewały trunki do wiaderek), zdejmą z siebie część skąpej garderoby. Dziewczęta zgodnie deklarowały, że ogólnie rzecz biorąc, popierają w ten sposób prezydenta. Polityczny striptiz przyciągnął uwagę prasy. Policja nie interweniowała, pięcioosobowy zastęp stróżów prawa i moralności nie zdecydował się na wkroczenie do akcji, wstydliwie chował się za fontanną. Ciekawe, czy gdyby akcja nie miała prezydenckich auspicji, też pozwoliliby frywolnym dziewczynom negliżować się na oczach gapiów.

Akcje foremnie zbudowanych i politycznie odpowiednio zorientowanych dziewcząt są na razie jedynym wyraźnym sygnałem zbliżającego się aktu przy urnie. Putin i Miedwiediew dotychczas jak wstydliwe panny odpowiadają wymijająco na zadawane im z uporem godnym lepszej sprawy przez dziennikarzy pytanie: który z nich wystartuje w tej imitacyjce wyborczej. Czyżby walka dziewcząt na negliże była jedynym projektem technologów politycznych obsługujących władze? A może naczelnym hasłem wyborczym któregokolwiek z członków tandemu stanie się „Goło i wesoło”?

To jeszcze nie koniec. Chwyt z politycznie umotywowaną golizną wykorzystały i opozycjonistki. Członkinie niezarejestrowanej partii Ediczki Limonowa Inna Rosja (Drugaja Rossija) opublikowały w Internecie filmik, na którym zrywają z siebie fragmenty czarnych sukienek, pod którymi prezentują bieliznę z symboliką swej partii, strzelają do drewnianych misiów z napisem „partia oszustów i łotrów” (to rozpowszechniane przez opozycję określenie partii władzy Jedinaja Rossija). Uczestniczki opozycyjnej akcji mówią, że mają dość władzy nieudaczników, którzy przez ostatnie jedenaście lat doprowadzili Rosję do stanu rozkładu, wzywają Putina do zejścia ze sceny.

Jaki będzie ciąg dalszy tych politycznych gier o silnym zabarwieniu erotycznym?

Car współodkupiciel i…

…inni święci postkomunistycznej Rosji. W Petersburgu ukazała się książka profesora Siergieja Firsowa „Na szalach wiary. Od komunistycznej religii do nowych świętych postkomunistycznej Rosji”. Firsow przedstawia i analizuje metamorfozy świadomości religijnej, wywyższenie i ubóstwienie państwa, pokazuje marginalne sekty i śledzi kult postaci historycznych w kulturze prawosławnej, bada nowe pogaństwo w Rosji, wyrosłe na gruncie kultu władzy radzieckiej. Niektóre z sekt ogłaszają świętymi Józefa Stalina, Adolfa Hitlera (w książce przedstawiono między innymi „ikonę” z Hitlerem, którego głowę zdobi aureola), Iwana Groźnego, ojczulka Rasputina. Niedawno powstała sekta uznająca Władimira Putina za reinkarnację świętego Pawła (pisałam o tym dziwnym tworze niedawno w blogu). Inna głosi z kolei, że car Mikołaj II był współodkupicielem (Cerkiew kanonizowała Mikołaja jako męczennika za wiarę, odszczepieńcy widzą w nim wcielenie Syna Bożego), który przez swoją śmierć zmazał grzechy narodu rosyjskiego.

„Zauważmy, że bohaterami sekt są znane postacie historyczne, państwowi święci, ludzie, którzy w powszechnej świadomości uważani są za państwowców, osoby o wybitnych zasługach dla państwa – powiedział profesor Firsow w audycji Radia Swoboda.

Profesor Firsow przedstawia historie związane z powstaniem ikon, przedstawiających Stalina. O jednej z nich – Józef Wissarionowicz w wojskowym trenczu obok modlącej się błogosławionej Matrony prosi mateczkę o radę, jak obronić Moskwę przed faszystami – było głośno jakiś czas temu, gdyż ustawił ją w cerkwi pod Petersburgiem jeden z proboszczów. Druga jest mniej znana. To „Męczeńska śmierć Świętego Józefa”. Przedstawiony został na niej towarzysz Łazar’ Mojsiejewicz Kaganowicz, członek ścisłego grona kierowniczego partii i państwa. Kaganowicz przytrzymuje nogi wodza, a jego siostra dusi poduszką Józefa Wissarionowicza [tak na marginesie: Kaganowicz nie miał siostry]. I oto z rąk zdradzieckich spiskowców męczennik ponosi śmierć. Co więcej, ci zdradzieccy spiskowcy byli pochodzenia żydowskiego. Jak utrzymują „wierni” z tej sekty, Stalin został zabity przed podstępnych Żydów. Skąd się to wzięło? Powróćmy do pierwszej ikony. W 1993 roku nakładem ministerstwa obrony Rosji ukazała się książka o żywocie błogosławionej Matrony/Matriony. W książce opisano słuchy o tym, jakoby Stalin bywał u świętej mateczki po radę oraz przytoczono opis jej rzekomej przepowiedni na temat śmierci Stalina: Kaganowicz miał zadusić wodza. „Naród widocznie twórczo podszedł do zagadnienia i dopisał i dorysował resztę, w ten sposób powstała ikona, na której Stalin w białym marszałkowskim mundurze trzyma w ręku krzyż – mówi Firsow. Absurd przecina się w swoich skrajnościach: nienawidzący się wzajem wielbiciele Hitlera i Stalina spotykają się w jednym punkcie. Marginalizacja świadomości to proces, sprowokowany w znacznym stopniu przez rozpad radzieckiego imperium, masa ludzi przeżyła przecież wtedy niebywałe rozczarowanie” – podsumowuje profesor Firsow.

Grupa o nazwie „Prawdziwie prawosławni chrześcijanie” z arcybiskupem gockim Ambrożym na czele (w cywilu nazywa się Smirnow) kanonizowała Adolfa Hitlera. Za co? Ależ to proste. Hitler był wyzwolicielem Rosji od jarzma bezbożnej, szatańskiej bolszewickiej władzy. W latach trzydziestych podobne idee były nawet głoszone przez niektórych przedstawicieli Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej Zagranicą.

W badaniach Firsow natrafił na bardziej rozrywkowe motywy, np. sektę ubóstwiającą Czapajewa – dzielnego zawadiackiego dowódcę oddziału czerwonych, który przy użyciu ziemniaków udziela adiutantowi Pietce lekcji strategii. Dla większości Rosjan to postać z książki Furmanowa lub ewentualnie jej ekranizacji, a jeszcze częściej – postać z dowcipów. Pojawiły się apokryfy, głoszące, że Czapajew to nosiciel wiary, który walczył o sprawiedliwość. Wedle legend jego wyznawców, Czapajew urodził się tak maleńki, że mieścił się w filiżance. A jak podrósł, to budował świątynie, raz spadł z dzwonnicy, ale się nie rozbił, nic sobie nie złamał. Firsow zauważa, że żywot „świętego” Czapajewa przeczytał w oficjalnie wydawanym piśmie pobłogosławionym przez patriarchę Cyryla. Bez przypisów, bez dystansu.

Zdaniem wyznawców, wszyscy wyżej wymienieni i wielu innych, o których pisze Firsow, to „ludzie państwowi”, stąd bije źródło ich świętości. W tym kontekście świadectwem „zakręcenia” świadomości do kwadratu jest ikona Gorbaczowa. Bo przecież Gorbaczow jest uważany w powszechnej świadomości za głównego winowajcę rozpadu państwa. Czciciele ikony Gorbaczowa widzą w nim „ostatniego bohatera”, ofiarę, a jednocześnie ostatniego patriarchę komunistycznej cerkwi, który zdradził wielką sprawę. Dla jednych to zasługa, dla innych – podłość i zdrada.

Na koniec posłużę się jeszcze jednym cytatem z profesora Firsowa: „Wszystko to byłoby bardzo śmieszne, gdyby nie było takie smutne”.

O szkodliwości Borżomi

Borżomi to słynne na całym świecie źródła wody mineralnej w Gruzji. Źródło znajduje się na wysokości 2300 metrów nad poziomem morza, rurociągiem spływa niżej, gdzie woda jest pakowana w butelki. Znana jest od przeszło 120 lat, wychwalana za orzeźwiające właściwości, porównywana z francuską Vichy, wielbiona przez żołądkowców za zbawienie od zgagi i innych „przyjemności”. Jej butelki z charakterystyczną, niezmienną od lat nalepką z widoczkiem kurortu były obowiązkowym lokatorem wszystkich stołów prezydialnych w Związku Radzieckim. Po jego upadku Borżomi pozostała jedną z najpopularniejszych wód na „przestrzeni postradzieckiej”. 4 maja 2006 roku naczelny sanitarny lekarz Rosji Giennadij Oniszczenko uznał, że woda Borżomi szkodzi zdrowiu Rosjan i zakazał wwozu tejże na terytorium Federacji Rosyjskiej, strona gruzińska uznała to za decyzję umotywowaną politycznie. Tyle „historia choroby”. Przypominam ją dlatego, by przedstawić Państwu najnowszy szkic rosyjskiego satyryka Wiktora Szenderowicza. Głównym tematem szkicu jest właśnie woda Borżomi (opublikowany dziś w gazecie internetowej „Jeżedniewnyj Żurnał”).

„Raportuję o najnowszych doniesieniach wywiadowczych: na kanale telewizyjnym RTR Planeta – eksportowym wariancie Telewizji Rosyjskiej – reklamowana jest woda Borżomi! Swoim słabym mózgowiem nie jestem w stanie zrozumieć, co to miałoby znaczyć. Przychodzą mi do głowy jedynie dwa warianty.

Wariant pierwszy: na szczytach została podjęta miłościwa decyzja, by trochę podtruć Rosjan, mieszkających za granicą, a Państwo Rosyjskie, z powodu wysokich kosztów polonu, postanowiło wykorzystać do tego celu szkodliwy gruziński płyn (od zgubnego działania którego Rosjanie mieszkający na terytorium Federacji Rosyjskiej dzięki staraniom pana Oniszczenki, są od 2006 roku chronieni).

Wariant drugi: woda Borżomi, którą można pić bez przeszkód na całym świecie, poza Federacją Rosyjską, nie jest szkodliwa dla organizmu człowieka i management rosyjskiej telewizji RTR Planeta, doskonale o tym wiedząc, nie widzi podstaw, by rezygnować z zysków z reklam.

Ten drugi wariant, muszę przyznać, bardzo mi się nie podoba. Bo co on oznacza? On oznacza, że pan Oniszczenko nie jest spostrzegawczym strażnikiem federalnej sanitarii, który dba o to, by bez jego wiedzy i zgody nie dostał się na rosyjski rynek ani estoński twarożek, ani śmiercionośny norweski łosoś, ani koszmarne gruzińskie napoje, ani szkodliwa nóżka Busha [mianem nóżki Busha Rosjanie ochrzcili amerykański porcjowany drób, konkretnie mrożone udka, w latach ogromnych niedoborów na rynku żywności na początku lat 90. Amerykanie dostarczali udka na podstawie specjalnego porozumienia handlowego Gorbaczow-Bush Sr. Nóżki Busha cieszyły się ogromną popularnością; od 2010 r. wwóz „nóżek” na terytorium Federacji Rosyjskiej jest zakazany, nie odpowiadają one rosyjskim normom zabraniającym używania związków chloru do konserwacji – AŁ].

To oznacza, że pan Oniszczenko jest zwyczajnym nomenklaturowym podlecem, który dla ukontentowania władz od wielu lat nadużywa swej władzy!

Jeżeli Borżomi jest dobra, to znaczy, że nad Rosjanami się po prostu znęcają, a Rosjanie siedzą jak mysz pod miotłą. Koszmar jakiś, już lepiej zostanę przy wariancie pierwszym – tu chociaż widać jakieś państwowe myślenie. Imperium zła – są powody do dumy! A tak – wychodzi, że to jakieś mętne mizerne łotrzykostwo…”

Ty nad poziomy wylatuj

Organizatorzy obozu Seliger dla aktywnej młodzieży prokremlowskiej mogą spać spokojnie – premier Putin zapewnił ich, że pieniądze z państwowej kiesy na szczytne cele politycznej aktywizacji młodzieży na pewno się znajdą i w przyszłym roku. Wczoraj sportowo ubrany Władimir Władimirowicz zaszczycił zgromadzenie swoich młodych zwolenników osobiście. Przeszedł się Aleją Możliwości ozdobioną napisami „Kuryle są nasze”, „Rosja wstaje z kolan” itd. Bez problemu wspiął się na treningową ściankę do wspinaczki skałkowej, zapoznał z projektem sygnalizacji świetlnej pozwalającej na skręt na czerwonym świetle (projekt aktywnych uczestników), obiecał wspierać grubasów w akcji odchudzania i spotkał się z czterotysięczną rzeszą aktywistów, by porozmawiać o życiu.

O co chodzi z tym odchudzaniem pod auspicjami premiera? Na jednej wielkiej platformie zebrano wszystkich uczestników Seligeru, którzy mają kłopoty z nadwagą, zważono ich, sfotografowano z premierem (impreza bez kolektywnego zdjęcia z „misiem” się nie liczy w życiu). W tej atmosferze wzajemnego zrozumienia młodzi puszyści „naszyści” podjęli zobowiązanie, że w ciągu roku, do następnego Seligeru, schudną zespołowo całą tonę. Putin wsparł inicjatywę własnym zobowiązaniem, że sam schudnie pół kilo. Trzymamy za słowo. Ciekawe, czy – jak w „Misiu” Barei – będzie stosowany współczynnik przeliczający wagę „naszysty” (a już tym bardziej premiera) na tak potrzebne krajowi dewizy.

Znacznie poważniejszy charakter miało spotkanie w wielkim namiocie, mieszczącym kilka tysięcy chętnych do rozmowy z premierem. Światowe agencje rzuciły się na rzucone przez Putina słowo „pasożyt” w odniesieniu do Ameryki, która żyje ponad stan kosztem innych. Czy to naprawdę coś tak niezwykłego? Premier Putin dotąd nie krył, że jest krytycznie nastawiony do Zachodu w ogóle, a do Stanów w szczególności. Teraz jest świetna okazja, żeby wytknąć słabość mocarzowi. Uczestnicy zgromadzenia też nie powinni się dziwić: na terytorium całego obozowiska z głośników płynęło wczoraj słynne monachijskie przemówienie Putina z 2007 roku, w którym używał przecież bardziej dosadnych sformułowań, powinni się już zdążyć otrzaskać.

Ciekawsza wydaje się odpowiedź na pytanie jednego z obozowiczów, czy Putin zamierza przyjechać na Seliger za rok i w jakim charakterze. Putin znów odpowiedział jak Pytia: jeśli chcecie się spotkać właśnie ze mną, to spotkamy się niezależnie od tego, kim będę w przyszłym roku. Eksperci łamiący sobie głowę nad „problemem 2012”: kto będzie prezydentem Rosji po marcu 2012, znowu mają „materiał do przemyślenia” jak Stirlitz ze słynnego radzieckiego serialu. Jeszcze ciekawsza była odpowiedź na inne pytanie, zadane przez wiotką blondyneczkę: czy Rosji, z jej bałaganem i korupcją, nie przydałyby się rządy silnej ręki? Putin jednoznacznie odżegnał się od dobrodziejstw rządów totalitarnych: totalitaryzm dusi wolność, potencjał twórczy człowieka, a to w efekcie doprowadza państwa do upadku. „Dlatego upadł Związek Radziecki, czy chcecie tego samego dla Rosji?”, zapytał retorycznie. Premier podzielił się jeszcze nieoczekiwanie wspomnieniami swojego taty z okresu wojny (jeden z projektów Seligeru to rejestracja wspomnień weteranów wojny): kiedy jego ojciec wracał do domu w Leningradzie, ranny, o kulach, zobaczył, że z jego domu wynoszą zmarłych (z głodu), wśród trupów zobaczył swoją żonę, wydawało mu się, że ona oddycha, więc powiedział, żeby ją zostawili, nie chcieli, „dojdzie po drodze”, powiedzieli, nie posłuchał, „odbił” żonę kulami; żona (późniejsza mama prezydenta) rzeczywiście żyła, była wygłodzona i osłabiona, ale udało się ją odratować. Takie wspomnienie rodzinne, nigdy wcześniej premier tego nie opowiadał publicznie.

Tłumy młodzieży entuzjastycznie krzyczały na powitanie i pożegnanie premiera.

Nad stanem umysłów w młodych głowach zastanawia się nie tylko premier Putin, dziś minister spraw wewnętrznych Raszyd Nurgalijew oznajmił, że w sferę zainteresowań organów ścigania powinno wchodzić i to, czego młodzież słucha, co czyta i co ogląda. „Dzisiejsza młodzież zapomniała wszystko, co nas łączyło, zapomniała o naszych korzeniach”. Do korzeni zaliczył walce i romanse. Rozgłośnia Echo Moskwy błyskawicznie zareagowała na propozycję ministra i zamieściła na swojej stronie internetowej link do „Walca milicji”, muzyka, słowa i wykonanie Anatolij Łucznikow: http://www.napalkoff.ru/index.php?option=com_content&task=view&id=37&Itemid=31 (pod tekstem należy nacisnąć strzałkę i można posłuchać, co ma łączyć rosyjską młodzież).

I jeszcze jedna obserwacja uczestnika Seligeru, który dla siebie nie znalazł nic ciekawego wśród propozycji programowych obozu, stwierdził też, że wśród obozowiczów nie ma ideowej jedności, nie ma w ogóle żadnej idei. Jedyne, to aktywiści „Naszych” i „Stali” podbechtują polityczną agresję. „To stado” – mówi uczestnik, deklarujący, że już więcej tu nie przyjedzie. Inny dodaje, że cała ta serwowana przez wysłanych z Kremla urzędników propagandowa mamałyga spływa po młodych torsach i głowach jak woda po kaczce. Gdyby przeciwnicy Putina byli w stanie opłacić darmowe wakacje, to „naszyści” zaraz chętnie by pobiegli za nimi. Młodzi ludzie jak młodzi ludzie – na wakacjach chcą poszaleć. Władza funduje – krzyczmy „hurra”.