Archiwum miesiąca: listopad 2011

Bielszy odcień śniegu

Podobno już o tym mówią „śnieżna rewolucja”. W stolicy separatystycznej Osetii Południowej Cchinwali pada śnieg. Na śniegu stoją protestujący ludzie. Protestują przeciwko unieważnieniu przez sąd wyników wyborów prezydenckich, które wygrała przedstawicielka opozycji Ałła Dżiojewa, za rzekome naruszenia. Dżiojewa nie uznała z kolei orzeczenia sądu, które nazwała bezpodstawnym, złożyła odwołanie i wezwała urzędującego prezydenta do unieważnienia decyzji sądu. Prokuratura Generalna oskarżyła zwyciężczynię wyborów o rozpętywanie kolorowej rewolucji pod dyktando Tbilisi i obiecała „podjąć odpowiednie kroki”. Wyznaczono już też nowy termin wyborów – 25 marca 2012. Tyle że Dżiojewa nie będzie mogła w nich wystartować.

Sytuacja jest skomplikowana. Osetia Południowa, prowincja oderwana od Gruzji w wyniku wojny 2008 r., została uznana za niepodległe państwo przez Rosję, Nikaraguę i dwie czy trzy małe państewka na rajskich wyspach dalekich mórz. Reszta świata uznaje integralność terytorialną Gruzji. Osetyjskich wyborów nazywanych prezydenckimi nie uznaje zatem żadne państwo świata (z wyjątkiem tych, które uznały państwowość Osetii). Cchinwali jest całkowicie zależne od Moskwy. Jednym z najważniejszych pracodawców w republice jest rosyjska baza wojskowa (na razie wojsko zachowuje neutralny spokój).  90 procent mieszkańców ma rosyjskie paszporty. Z Moskwy płyną subsydia.

Kreml rozegrał bardzo ciekawą partię w związku z wyborami w Osetii, jej rezultat jest trudny do przewidzenia, ale już teraz widać, że straty wizerunkowe dla Moskwy będą spore. Dotychczasowy prezydent Eduard Kokojty początkowo chciał jeszcze zostać na stanowisku i nadal rządzić, w szczególności zajmować się rozdziałem rzeczonych subsydiów. Kreml postanowił jednak wymienić wierzchołek trzeszczącej, skorodowanej i przeżartej korupcją osetyjskiej piramidy. Na oczach wszystkich namaścił swojego faworyta – Anatolija Bibiłowa (jego programem było przyłączenie Osetii Południowej do Rosji). Prezydent Miedwiediew publicznie uścisnął mu prawicę (ten uścisk dłoni zdobił plakaty wyborcze kandydata, teraz te plakaty protestujący zrywają ze słupów w centrum miasta). „Zależność od Moskwy była głównym argumentem lokalnych władz przeciwko Dżiojewej. Zwolennicy Bibiłowa mówili, że zwycięstwo Dżiojewej pozbawi republikę finansowej pomocy Rosji. Ktoś nawet złośliwie zauważył – jak nie chcecie, żeby wam pomagała Moskwa, to niech teraz pomaga Nauru – pisze w blogu Olga Allenowa, dziennikarka „Kommiersanta”. – Oponenci Bibiłowa mieli swoje argumenty: mamy prawo wyboru, nie sprzedamy tego prawa, nie ugniemy się. I oto wygrali ci, którzy nie chcieli się ugiąć. Przewaga Dżiojewej nad Bibiłowem w drugiej turze wynosiła 4,5 tys. głosów, co przy elektoracie liczącym 26 tys. jest wielką siłą i żelaznym argumentem. Władze w Osetii wybrali ludzie, którzy nie mają nic do stracenia. Przez ostatnie dwa lata nikt nie widział żadnej pomocy ze strony Moskwy, która na dodatek ma bardzo złożone relacje z miejscową wierchuszką – nadal nie ustalono, jak rozliczać federalne subsydia. W związku z tym pieniędzy Moskwa nie przesyła, domy jak były zrujnowane, tak są itd. […] Nawet w najcięższych czasach żyło się tu jakoś lżej. Może dlatego że była nadzieja, że kiedyś Osetyjczycy będą mieli własne państwo. A teraz nadziei nie ma. Od trzech lat ludzie bezradnie patrzą, jak urzędnicy jeżdżą drogimi limuzynami, spędzają weekendy w Moskwie, żony tych urzędników chodzą po salonach piękności, a ich dzieci studiują na dobrych uczelniach. Od trzech lat słuchają obietnic Moskwy, że Osetia zostanie odbudowana, a ci, którzy zawinili, że jeszcze nie została odbudowana, zostaną ukarani. Ale ukarani zostali tylko opozycjoniści, którzy siedzieli w więzieniu, gdyż śmieli wystąpić przeciwko władzy. […] Moskwa pokazała po raz kolejny ignorancję – nie wie, co się dzieje na prowincji. To, co się teraz dzieje w Cchinwali, to nie tylko kryzys polityczny w Osetii Południowej, to kryzys rosyjskiego modelu zarządzania na Kaukazie. Moskiewscy urzędnicy są zdemoralizowani i syci i mają w nosie, co się dzieje gdzieś daleko od Moskwy”.

Rosyjski MSZ wezwał do uspokojenia sytuacji i poparł swojego szeryfa przeciwko Dżiojewej. Dlaczego nie uznano wyników wyborów? Trudno powiedzieć – Dżiojewa i każdy inny polityk w Osetii Południowej jest i będzie prorosyjski. Że to nie ją oficjalnie poparł Kreml – dlatego Moskwa nie chce jej na urzędzie? Nie podoba się kandydat, to unieważnia się wybory pod pozorem wziętym z sufitu.

Stare dobre małżeństwo

546 mediów z całego świata przysłało ponad tysiąc korespondentów na zjazd rządzącej partii Jedna Rosja, który odbył się dziś na moskiewskich Łużnikach. Dziennikarzy gościnnie podjęto nie tylko gorącą herbatką, ale także ciasteczkami wypieczonymi przez firmy, należące do Ogólnorosyjskiego Frontu Narodowego – wyborczej platformy, wspomagającej Jedną Rosję. Dziennikarze sprawozdania z tego wydarzenia, któremu zapewniono tak szeroką oprawę medialną, mogli śmiało napisać z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem i dziś kontentować się tylko słodkościami. Wszyscy uczestnicy wydarzenia zagrali jak z nut to, co zostało już dawno napisane na politycznej pięciolinii.

Dla nikogo nie było zaskoczeniem główne postanowienie zjazdu: wysunięcie kandydatury Władimira Putina na prezydenta w marcowym plebiscycie. Decyzję w tej sprawie w tajnym głosowaniu przyjęto jednogłośnie. Na tej sali nikt nie gwizdał, tu wszyscy byli zgodni w porywie akceptacji dla lidera.

Za tydzień głosowanie, nazywane oficjalnie wyborami do Dumy Państwowej. Przed kandydatami postawiono zadanie, by w nowej Dumie zasiadło co najmniej 250-270 deputowanych z list Jednej Rosji. Zjazd partii rządzącej, który został pokazany w najlepszym czasie antenowym we wszystkich kanałach rosyjskiej telewizji, a potem jeszcze najważniejsze jego momenty zostały powtórzone przez wszystkie informatory, jest najskuteczniejszą zachętą do głosowania. Żadna z pozostałych dopuszczonych do udziału w wyścigu do foteli poselskich partii koncesjonowanej opozycji nie ma najmniejszych szans, by przekrzyczeć ten zjazdowy zgiełk. „PR chod”, czyli chwyt marketingowy nie do pobicia.

Zadania, jakie władza postawiła na długie lata, przedstawił prezydent Miedwiediew, kandydat na premiera i czoło listy wyborczej Jednej Rosji: pierwsze to sformowania „przezroczystego” rządu, do którego będzie należała walka z korupcją; drugie to decentralizacja zarządzania państwem, trzecie – budowa realnej unii gospodarczej na obszarze postradzieckim. Miedwiediew w poetyckim stylu odwołał się do wielkiego rozmachu, do jakiego przywykł naród rosyjski: obywatele Rosji zajmują się dziś nie tylko problemami dnia codziennego, ale wierzą w historyczną misję Rosji. „Dlatego dążymy do poszerzenia przestrzeni gospodarczej i kulturowej, które tak skurczyły się po rozpadzie Związku Radzieckiego”. Pierwsze dwa zadania są sprawnie przyrządzonym daniem z niczego. Miedwiediew przez całą swoją prezydenturę zapewniał, że teraz już naprawdę na poważnie weźmie się za zwalczanie łapownictwa. No i co? Ano, teraz zapewne z siłą wodospadu zacznie tak samo skutecznie walczyć z rakiem korupcji jako premier „przezroczystego” rządu. Trzecie zadanie zasługuje na uwagę. Wydaje się, że władze Rosji nie tylko snują fantazje na temat kolejnego papierowego bytu quasi-integracyjnego, ale faktycznie chcą „poszerzyć przestrzeń gospodarczą i kulturową, które tak skurczyły się po rozpadzie ZSRR”. Inna sprawa, czy to się uda.

Putin w swoim wystąpieniu pochwalił siebie i kolegów za stworzenie bazy rozwojowej dla kraju. Strategią na najbliższe lata jest stały wzrost. Towarzysze i obywatele muszą jednak być czujni, bo wróg wewnętrzny i zewnętrzny nie śpi i knuje podle i podstępnie. Porównał tych, którzy żyją z zagranicznych grantów, do Judasza. „A to nie najbardziej poważana przez nasz naród postać biblijna” – zauważył dowcipnie. Poradził też zagranicznym sponsorom, by raczej zajęli się swoimi długami, a nie opłacaniem rosyjskich NGO.

Jedenaście tysięcy delegatów zjazdu nagrodziło swoich przywódców gromkimi owacjami. Dzisiaj całą przestrzeń zajęła „partia oszustów i złodziei”, jak nazywa Jedną Rosję rosyjski Internet za Aleksiejem Nawalnym. A rosyjski Internet pokazuje całkiem inną twarz kampanii wyborczej, daleką od patosu naszych czasów prezentowanego na zjeździe wybrańców. Ale o tym – w następnym odcinku.

Bard sfilmowany

Na 30 listopada zapowiedziano światową premierę fabularnego filmu o Władimirze Wysockim „Wysocki. Jeszcze żyję” (Wysockij. Spasibo, czto żywoj) w reżyserii Piotra Busłowa (reżyser słynnego „Bumera”). Scenariusz napisał syn Władimira, Nikita Wysocki, aktor. Nikita jest bardzo fizycznie podobny do ojca, ale to nie jemu powierzono główną rolę w filmie. Aktor, grający legendarnego barda, jest do niego w filmie podobny wprost niebywale (w filmie wykorzystano komputerową „obróbkę wyglądu”), można go obejrzeć w zapowiedzi: http://ruskino.ru/mov/13070/video/711. Ale producenci zwlekają z ujawnieniem jego nazwiska. Informacji tej brak również na oficjalnej (bardzo pomysłowej) stronie internetowej filmu: http://www.visotsky-film.ru/start.html#home. Jedynie „Komsomolskaja Prawda” i rosyjska Wikipedia podają, że odtwórcą roli Wysockiego w filmie Busłowa jest Władimir Wdowiczenkow (na korzyść tej wersji ma przemawiać to, że Wdowiczenkow grał już w filmach Busłowa, ale na stronie internetowej aktora brak informacji o jego udziale w filmie o Wysockim).

Film opowiada o pięciu dniach z życia artysty w 1979 roku, kiedy Wysocki podczas występów w Uzbekistanie przeżył śmierć kliniczną. Tytuł filmu jest motywem zaczerpniętym z jednej z popularnych piosenek Wysockiego (http://www.youtube.com/watch?v=IQ-dg8L-Vq0).

Jak pisze rosyjska Wikipedia, początkowo film nosił tytuł „Czarny człowiek” (też nawiązanie do jednego z późnych utworów Wysockiego), a jego reżyserem i scenarzystą był Igor Wołoszyn. „Czarny człowiek” miał się skupić na problemie narkomanii, co nie zyskało aprobaty producentów, Wołoszynowi podziękowano za współpracę (według wersji Wołoszyna – to on sam podziękował) i przekazano projekt w ręce Busłowa.

Wokół postaci Wysockiego od jakiegoś czasu znowu jest w Rosji głośniej. Rzeźbiarz i ilustrator Michaił Szemiakin, przyjaciel barda, właśnie wydał tomik wierszy (w tym takie, które zostały mu podarowane przez Wysockiego) „Dwa losy” i urządził w Moskwie wystawę poświęconą Wysockiemu i ich przyjaźni Pokazał na niej m.in. ilustracje do tomiku, a także zdjęcia, pocztówki, listy, szkice  (http://ria.ru/photolents/20111109/484473946_2.html). Telewizja zapowiada na weekend filmy dokumentalne o tym niezwykłym zjawisku w radzieckim/rosyjskim życiu kulturalnym, jakim był Władimir Wysocki. W Rosji mówi się, że w tym kraju poeta to coś więcej niż poeta. O Wysockim można powiedzieć, że z biegiem lat staje się on kimś więcej niż Wysockim.

Zmieszane sztuki walki

Im bardziej nie gwizdali, tym bardziej było słychać gwizdy – tak można by sparafrazować „Alicję w Krainie Czarów”, opisując to, co wczoraj wydarzyło się w sportowym kompleksie Olimpijskij w Moskwie.

Po walce MMA (mieszane sztuki walki) Rosjanina Fiodora Jemieljanienko, ps. Ostatni Car z wytatuowanym jak nieboskie stworzenie Amerykaninem Jeffem Monsonem na ring wszedł „sobstwiennoj piersonoj” Władimir Putin, który z pierwszego rzędu obserwował spotkanie. Publiczność akurat biła brawo co sił w rękach zwycięzcy – Ostatniemu Carowi, który powalił amerykańskiego niedźwiedzia na dechy. Pojawienie się obok Jemieljanienki Putina sala powitała buczeniem. Przy pierwszych słowach przemowy Putina, który gratulował zwycięstwa „prawdziwemu rosyjskiemu herosowi”, rozległy się gwizdy, które wzmagały się z każdym słowem premiera. Gdy premier zakończył wystąpienie i oddał mikrofon Jemieljanience, wybuchła wrzawa, publika klaskała i wznosiła okrzyki ku czci zwycięzcy. Relację ze sportowego wydarzenia prowadziła jedna ze stacji telewizyjnych. Na żywo. Ci, co oglądali, słyszeli gwizdy i buczenie. Natomiast ci, co oglądali potem wiadomości telewizyjne, usłyszeli już tylko neutralny odgłos z trybun. Gwizdy „wygumkowano”. W internecie, który dosłownie urywa się od komentarzy, można obejrzeć obie wersje i porównać.

Od wczoraj trwa w portalach społecznościowych ożywiona wymiana zdań na temat tego, co się właściwie wydarzyło po walce MMA. Rzecznik premiera stwierdził, że okrzyki nie były wymierzone w jego pryncypała. Zwolennicy Putina też gorąco zaprzeczają, jakoby w kompleksie Olimpijskij doszło do wygwizdania naclidera. Jeden z członków Jednej Rosji napisał w blogu, że słyszał okrzyki „Ura”, a nie żadne „U-u-u”. Inny obrońca Putina utrzymuje, że tłum odprowadzał buczeniem pokonanego Monsona, którego znoszono do szatni. Ostatni Car mocno uszkodził mu nogę i amerykański zawodnik nie mógł poruszać się o własnych siłach. Trudno jednak uwierzyć, że pokonanego w uczciwej walce zawodnika publiczność wygwizdała. Aktywistka prokremlowskiej młodzieżówki napisała w blogu, że gwizdy były przyjazne, że publiczność mieszanych sztuk walki zawsze tak wita swoich idoli, natomiast okrzyki „Fu” odnosiły się nie do Putina, a do organizatorów przedsięwzięcia, którzy – zdaniem aktywistki – nie dopuszczali widzów do toalet.

Blogerzy z przeciwnego skrzydła podchwycili „toaletową” wersję w lot. „To dlaczego chwilę później, gdy do głosu doszedł sam zwycięzca, wszystkich odpuściło, a jak Putin przemawiał, to wszyscy koniecznie rwali się do toalety?” – ironizuje jeden z blogerów.

Zachodnia prasa nie miała wątpliwości, że gwizdy były prawdziwe. „Financial Times” uznał, że te gwizdy w Olimpijskim to oznaka niezadowolenia społecznego z ostatniej rotacji na szczytach władzy (premier na prezydenta, prezydent na premiera). „Wielu kibiców, którzy uczęszczają na mecze bokserskie czy zawody sztuk walki, wyznaje poglądy nacjonalistyczne, kiedyś stanowili oni żelazny elektorat Putina, teraz cofają poparcie dla ludzi władzy”. Rankingi władzy rzeczywiście ostatnio spadają, co odnotowało kilka ośrodków badania opinii publicznej. Poparcie dla prezydenta deklaruje 57%, dla premiera – 61%. Wcześniejsze notowania sprzed tygodnia dawały odpowiednio 62 i 66%. Rok temu poparcie dla Putina wynosiło 80%.

22 listopada Władimir Putin ponownie ma pojawić się w kompleksie Olimpijskij. Tym razem nie na ringu, a na akcji antynarkotykowej „Pacany, wam eto nie nado [chłopaki, po co wam to]”.

Z życia zarazków

Moskwa mocno upomniała się o rodaków skazanych na drakońskie kary w Tadżykistanie. Tak mocno, że aż nie wiadomo, co z tego dalej wyjdzie.

Dwóch rosyjskich pilotów pracujących dla firmy obsługującej amerykańską misję w Afganistanie kilka miesięcy temu lądowało, jak twierdzą piloci, przymusowo na południu Tadżykistanu. Zostali zatrzymani i postawieni przez tadżycki wymiar sprawiedliwości w stan oskarżenia za nielegalne przekroczenie granicy i przemyt, a w zeszłym tygodniu skazani na karę 8 lat pozbawienia wolności. Szok. Takie kary za to, że samolot awaryjnie lądował! Faktycznie, „nieadekwat”. Moskwa odpowiedziała z waszecia i z grubej rury. Po Moskwie zaczęto łapać nielegalnie przebywających lub nielegalnie pracujących Tadżyków. Wyłapano kilkuset i zapowiedziano deportacje tych i następnych. O co w tym wszystkim chodzi – nie do końca wiadomo. Prasa spekuluje, że prezydent Tadżykistanu wziął niejako zakładników, których ma zamiar wymienić na krewnego któregoś z członków klanu, który wpadł w Rosji z heroiną i teraz siedzi w rosyjskim więzieniu. A może przedmiotem targu będą sprawy polityczne i gospodarcze: rosyjskie inwestycje, amerykańskie zaangażowanie w regionie, a może warunki pozostania rosyjskiej bazy wojskowej lub powrót rosyjskich wojsk granicznych, które do 2005 roku ochraniały granicę tadżycko-afgańską. A może w ogóle chodzi o jeszcze coś innego, o czym publicznie nie wiadomo.

Publicznie natomiast wiadomo, jaki popis dyplomatycznej elokwencji dał naczelny lekarz sanitarny kraju Giennadij Oniszczenko, znany z wrażliwego politycznego nosa na nieświeże polskie mięso, zjełczałe białoruskie masło czy zatrutą wodę Borżomi i mętne osady w gruzińskich winach. Tym razem przeszedł samego siebie, uzasadniając konieczność wywalenia tadżyckich gastarbeiterów: Tadżycy są chorzy na AIDS i gruźlicę i roznoszą zarazę po Rosji. „A przed procesem rosyjskich lotników Tadżycy nie chorowali na gruźlicę?” – pytał jeden z komentatorów.

W Rosji pracuje około miliona tadżyckich gastarbeiterów – przede wszystkim na budowach i przy brudnych zajęciach miejskich, których nie chcą podjąć się Rosjanie. Ich przekazy pieniężne faktycznie utrzymują Tadżykistan. W ojczyźnie nie ma dla nich pracy. Mieszkają najczęściej w warunkach trudnych do opisania, w pozbawionych wygód piwnicach i barakach, stłoczeni (Oniszczenko nie pochylił się jednakże z troską nad takimi ciężkimi warunkami bytowymi gastarbeiterów).

Sprawa zatrzymanych w Tadżykistanie rosyjskich pilotów jest też stosowana w Rosji „do użytku wewnętrznego”. Idą wybory, potrzebna jest mobilizacja elektoratu, a atak na „obcych” jest dobrze sprzedającym się towarem agitacyjnym w środowiskach karmiących się niechęcią do migrantów. „A jeszcze lepiej przed wyborami urządzić jakąś kolejną zwycięską wojenkę w obronie naszych” – napisał znawca tematyki środkowoazjatyckiej Arkadij Dubnow.

I jeszcze jeden aspekt stosunków tadżycko-rosyjskich. Rosja podejmuje kolejne inicjatywy integracyjne na obszarze WNP. Unia celna Rosji, Kazachstanu i Białorusi ma być rdzeniem przyciągającym pozostałe kraje, Tadżykistan jest wymieniany wśród pożądanych partnerów nowej unii. Skandal z lotnikami i gastarbeiterami jakoś nie wygląda na dobry grunt takiej integracji.

Chiński „antynobel” dla Putina?

Najpierw było nieprzyjemne zamieszanie z niemiecką nagrodą Kwadryga (którą Władimirowi Putinowi przyznano, a potem z przyznania się wycofano pod naciskiem opinii publicznej), a teraz obserwujemy niejednoznaczne zabiegi i przedbiegi z Nagrodą imienia Konfucjusza. Władimir Władimirowicz nie ma najwidoczniej szczęścia do międzynarodowych nagród. Wczoraj światowe agencje podały, że premier został laureatem chińskiego „antynobla”, jak określa się potocznie Nagrodę imienia Konfucjusza, za wkład w utrwalanie pokoju na świecie, w szczególności za konsekwentny sprzeciw wobec bombardowań Libii.

Kiedy we wrześniu podano wiadomość, że Putin został jedną z osób nominowanych do „Konfucjusza”, rzecznik prasowy rosyjskiego premiera nie skomentował tego. Oznajmił, że nie wie, czy nagroda jest prestiżowa i za co się ją przyznaje. Teraz też oficjalne rosyjskie czynniki milczą. Rosyjskie gazety odnotowały rzecz zdawkowymi notkami. Szerzej rozpisała się światowa, szczególnie zachodnia, prasa.

Dziwna ta chińska nagroda. Więcej wokół niej znaków zapytania niż pewników. Została ustanowiona jako chińska odpowiedź na przyznanie w 2010 roku przez Komitet Noblowski nagrody pokojowej chińskiemu dysydentowi Liu Xiaobo. „Konfucjusz” miał być alternatywą wobec Pokojowego Nobla. W ubiegłym roku w trybie pilnym przyznano nagrodę politykowi z Tajwanu Lien Chanowi, który na uroczystość wręczenia naturalnie nie przybył. Niebawem doszło w ChRL na tle przyznawania nagród do rozłamu. Jak pisze japońska prasa, uniwersyteccy profesorowie, którzy ustanowili nagrodę, natychmiast się podzielili na dwie konkurujące ze sobą grupy. Teraz nawzajem oskarżają się o uzurpowanie prawa do przyznawania nagrody. Chińskie ministerstwo kultury oznajmiło, że w tym roku żadna z tych grup nie ma prawa do wręczania nagrody w imieniu ministerstwa (choć nagroda nie ma oficjalnego statusu nagrody rządowej, w zeszłym roku chińskie ministerstwo „oprawiało” ją medialnie). Zdaniem źródeł japońskich, w związku z tym, że nagroda nie ma w ChRL statusu oficjalnego, nie można jej odczytywać jako przyjaznego sygnału pod adresem Putina ze strony Pekinu.

Wiadomość z Chin, chłodno skwitowaną przez rosyjską prasę, podchwyciła blogosfera i zachodnie wydania. Słów krytyki nie szczędzi się ani pod adresem Chin, kraju, który łamie prawa człowieka, a jednocześnie przyznaje nagrody za pokój na świecie, ani pod adresem laureata, któremu przypomina się „przyniesienie pokoju” do Czeczenii. Większość komentarzy utrzymana jest w tonie prześmiewczym („New York Times”: „komitet przyznający nagrodę docenił decyzję Putina o rozpoczęciu w 1999 roku wojny w Czeczenii. Jego żelazna ręka, którą zademonstrował w tej wojnie, zrobiły wielkie wrażenie na Rosjanach”; „Rue89”, Francja: „Wybierając Putina, jury nagrody nagrodziło przyjaciela Chin, który lekceważy zachodnią linię obrony praw człowieka. Biedny Konfucjusz! Uczył, że cnota zawsze przyciąga cnotę, a teraz został podany w takim sosie”). „Wall Street Journal” zauważa natomiast, że wiadomość o nagrodzie dla Putina szybko zniknęła z chińskich portali informacyjnych.

Nie pomyli się zapewne ten, kto założy, że Putin nie pojedzie po wartego 15 tys. dolarów „Konfucjusza”, którego wręczenie zaplanowano na 9 grudnia.

Dwaj przyjaciele z Sibniefti

„Kinul? Co to znaczy kinul?” – dopytywał skonsternowany brytyjski prawnik podczas procesu, jaki Borys Bieriezowski wytoczył Romanowi Abramowiczowi. Proces toczy się przed sądem w Londynie. Przedmiotem sporu jest drobna kwota 5,5 mld dolarów, o jakie Bieriezowski upomina się u Abramowicza. Bieriezowski był jednym z najważniejszych „rozgrywających” epoki Jelcyna, człowiek bliski Familii, deputowany, krezus z wiecznie fantastycznymi pomysłami na pomnażanie dóbr; Abramowicz był w tym czasie jego młodszym partnerem biznesowym. Teraz Bieriezowski jest przyczajonym emigrantem politycznym na gościnnym łonie Albionu, ściganym przez rosyjskie władze za przestępstwa gospodarcze, a Roman Abramowicz – jednym z zaufanych dzisiejszych władców Kremla, właścicielem najdłuższego jachtu i Chelsea, zajmującym wysoką pozycję na liście Forbesa.

A co to znaczy „kinul”? „Kinul” (a w polskiej transkrypcji „kinuł”) to, jak się okazuje, jedno z podstawowych pojęć rosyjskiej gospodarki okresu żarłocznego uwłaszczania po upadku ZSRR, do tej pory zresztą używane z powodzeniem do opisu stosunków biznesowych. Czasownik kinut’ oznacza w potocznym języku tyle, co „nie dotrzymać warunków umowy, nabrać, oszwabić”. Umiejętność we właściwym momencie kinut’ właściwą osobę jest w cenie.

„Abramowicz mienia kinuł” – oznajmił Bieriezowski. To stwierdzenie wszystko wyjaśnia. Ale po kolei.

Bieriezowski przedstawia to tak: w 1995 roku Bieriezowski z Abramowiczem i nieżyjącym już dziś Badrim Patarkacyszwilim założyli firmę naftową Sibnieft’; Abramowicz miał w niej 50% udziałów, Bieriezowski z Patarkacyszwilim – po 25%. Interes kwitł i przynosił krociowe zyski. Problemy zaczęły się, mówi Bieriezowski, kiedy do władzy doszedł Putin. Abramowicz przeszedł na stronę Putina. Bieriezowski – wręcz przeciwnie. Według zeznań Bieriezowskiego, Abramowicz zmusił go do odsprzedania 25% akcji Sibniefti po sztucznie zaniżonej cenie – za jedyne 1,3 mld. Bieriezowski stracił na tej transakcji 5,5 mld, o co się teraz upomina. Skąd to wyliczenie? Bo po czterech latach Abramowicz, cieszący się życzliwym patronatem Putina, odsprzedał państwu (tak, państwu) Sibnieft’ za 13,7 mld. „Abramowicz mienia kinuł”. Proste.

Kolejnymi słowami z języka rosyjskiego biznesu, których nauczyła się brytyjska publiczność, słuchając zeznań Bieriezowskiego i Abramowicza przed londyńskim sądem, to „krysha” i „zamoczit’”. Krysha/krysza to dosłownie dach, pokrycie, a w praktyce przestępczo-biznesowej to protektorat kogoś z góry lub z organów. Zamoczit’ znaczy pozbyć się przeciwnika poprzez twarde działania, których repertuar zależy od możliwości tego, który „moczy”.

Brytyjski sąd rozgryza jeszcze jedną immanentną cechę rosyjskiego biznesu lat 90. i nie tylko 90.: wszystkie umowy zawierane były ustnie. Partnerskie porozumienie pomiędzy Abramowiczem, Bieriezowskim i Patarkacyszwilim o założeniu Sibniefti nie zostało podpisane, wszystkie ustalenia były „na gębę”.

Zeznania obu panów są źródłem unikatowej wiedzy o kulisach rosyjskiej polityki i jej styku z biznesem („Nowaja Gazieta”, komentująca proces, zatytułowała swój materiał: „Bieriezowski + Abramowicz = rosyjski Assange”). Potwierdzają, że najważniejsze decyzje w państwie zapadały w wąskim gronie zaufanych osób. Albo że nagle pojawiała się nie wiadomo skąd jakaś osoba, która zaczynała rozdawać karty, zarabiać krocie. Bieriezowski skupia się w zeznaniach na uwypukleniu różnic pomiędzy czasami Jelcyna (kiedy Bieriezowski był w łasce) i czasami Putina (kiedy Bieriezowski wypadł z łaski): za Jelcyna korupcja była, owszem, ale nie więcej niż 3-4 punkty, podczas gdy za Putina osiągnęła 10 w dziesięciostopniowej skali. „Za Jelcyna niepodobna było wyobrazić sobie, że władze mogą skonfiskować czyjąś własność” – dorzucił.

Wymieniane podczas zeznań w londyńskim sądzie osoby ze świata polityki nie komentują tego, co wylewa się na powierzchnię. Biznes uważa natomiast ujawnianie praktyk biznesowych za zdradę. „Można ich zrozumieć, pisze „Nowaja”, teraz cały świat wie, co stoi za rosyjską częścią listy Forbesa. Taki przykład: spotkali się Borys i Roma na lotnisku Le Bourget, usiedli i ustalili, do kogo będzie należało od teraz miasto z milionową ludnością, a żeby gubernator nie bruździł, postanowili, że postawią swojego i że to będzie kosztować tyle a tyle”.

„To, o czym opowiada Abramowicz, to nie tylko fakty, to jeszcze cały system poglądów i pojęć, której zeznający nie potrafi ukryć, choćby z tego powodu, że innego systemu po prostu nie zna – komentuje Witalij Portnikow w internetowych „Graniach”. – Od biedy może wyjaśnić, dlaczego jest samowładnym właścicielem wszystkiego na świecie, […] ale nie wyjaśnia, skąd ma pieniądze i takie możliwości. Dlatego że to wyjaśnienie będzie się wiązało z przyznaniem, że w Rosji żadnego państwa ani żadnego biznesu nigdy nie było. Była tylko drapieżna korporacja, która przejęła kontrolę nad zasobami, rozstawiła swoich ludzi na odpowiednich miejscach, ogłosiła kasjerów władzy oligarchami, kapitanami i wzorcami sukcesu. Jeśli od tej reguły zdarzały się nieoczekiwane wyjątki, włączana była prokuratura, która momentalnie kapitana i wzorzec sukcesu zmieniała w pensjonariusza kolonii karnej. W rosyjskim biznesie przeżywa nie ten, kto silniejszy, a ten, kto jest bardziej potrzebny władzy, ten, który nie zapomina o swoim miejscu na statku. Kajuta jest luksusowa, statek – zapisany na ciebie, ale jeśli każą ci oddać połowę, to oddaj. Dlatego że to nie twoja połowa. W rezultacie powstała symbioza kasjerów i urzędników, władających państwowymi firmami. Jeśli komuś się wydaje, że wraz z usunięciem z tej symbiozy Putina, Miedwiediewa czy Abramowicza sytuacja w Rosji się zmieni, to go czeka rozczarowanie” – podsumowuje Portnikow.

Warto jeszcze kilka słów poświęcić szczegółom ujawnionym podczas procesu. Ale to może następnym razem.

Święto bez jedności

Treść daty 4 listopada – święta państwowego obchodzonego w rocznicę wygnania polskich interwentów z Kremla jako Dzień Jedności Narodowej – ewoluuje z każdym rokiem. Państwowy patronat nad świętem został przesłonięty przez marsze nacjonalistów pod hasłami „Rosja dla Rosjan”, „Koniec z utrzymywaniem Kaukazu”, „Bij Chacza, ratuj Rosję”. Nacjonaliści już dawno sprywatyzowali to święto. Tegoroczną nowością był udział w marszach części środowisk liberalnych pod hasłem „Precz z partią oszustów i złodziei”, jak nazywa się nieoficjalnie, acz coraz powszechniej partię Jedna Rosja (Jedinaja Rossija). Autor określenia „partia oszustów i złodziei”, znany bloger i łowca skorumpowanych urzędników Aleksiej Nawalny, który nie kryje swojej fascynacji nacjonalizmem, stanął na czele jednej z kolumn „russkiego marszu” w Moskwie. „Popełnił polityczne harakiri” – oceniło wielu blogerów.

„Russkie marsze” odbyły się w większych miastach Rosji, ale nie zgromadziły deklarowanych przez organizatorów tłumów. W Lublino (moskiewskie blokowisko) zebrało się od 7 (ocena sił porządkowych) do 25 tysięcy (ocena organizatorów) uczestników. Marsz miał sankcję władz miasta (choć na demonstrację w centrum Moskwy nie zezwolono, marsz mógł odbyć się – już po raz trzeci z rzędu – w tej peryferyjnej dzielnicy), był ochraniany przez policję, która sprawnie udaremniała zadymy. W marszu szli i pospolici zadymiarze, dresiarze, kibole, i ideowi zwolennicy przywrócenia monarchii, i Kozacy, i prawosławni z chorągwiami.

Nacjonalizm i jego rosnąca rola stał się jednym z medialnych tematów w zeszłym roku, kiedy doszło do demonstracji (a właściwie zadymy) na placu Maneżowym w Moskwie. Iskrą, która wyprowadziła wtedy na moskiewskie ulice tysiące protestujących, było nie tyle zabójstwo kibica moskiewskiego Spartaka przez Dagestańczyka Asłana Czerkiesowa (właśnie zakończył się proces, Czerkiesow dostał wysoki, dwudziestoletni wyrok), ile zachowanie milicji, która zatrzymanego Czerkiesowa wypuściła z aresztu, najprawdopodobniej za łapówkę. Podniosła się fala: koniec panoszenia się „czarnych”, jak pogardliwie nazywa się przybyszów z Kaukazu. Ta fala nie opada do dziś, wzmocniona jeszcze rzuconym niedawno hasłem „Nie będziemy żywić Kaukazu”. Tym hasłom przyklasuje (po cichu i głośno) większość Rosjan – takie stwierdzenie można spotkać w wielu publikacjach prasowych.

4 grudnia odbędzie się głosowanie nazywane wyborami do Dumy Państwowej. Komuniści zgłosili inicjatywę przywrócenia w dowodach tożsamości rubryki „narodowość” (była w sowieckich dowodach, potem została usunięta), niezmienny lider komunistów Giennadij Ziuganow powtarza, że Rosjanie są „pokrzywdzoną mniejszością” w swoim kraju. Liberalno-Demokratyczna Partia Rosji Władimira Żyrinowskiego jak zawsze broni praw Rosjan. W ramach Ogólnorosyjskiego Frontu Narodowego do głosu został dopuszczony odsunięty nieco w cień z krajowej sceny politycznej po poprzednich wyborach wyrazisty polityk Dmitrij Rogozin (przedstawiciel Rosji przy NATO), który w poprzedniej kampanii wsławił się reklamówką wyborczą, wzywającą do „oczyszczenia Moskwy z brudu” (przyjezdnych o innej kulturze) i wieloma wypowiedziami ocierającymi się o ksenofobię. „Rosjan trzeba bronić” – napisał Rogozin kilka dni temu na swoim Facebooku. Ruch, którego Rogozin jest nieformalnym liderem, Ojczyzna (Rodina) – Kongres Wspólnot Rosyjskich, zadeklarował bliską współpracę z Jedną Rosją. „Wystarczy już marznąć na ruskich marszach, najwyższy czas zając gabinety, gdzie decydują się lody kraju” – agitował Rogozin podczas wrześniowego zjazdu, na którym przegłosowano decyzję o wejściu Rodiny do putinowskiego Frontu, dzięki czemu członkowie rogozinowskiego ruchu będą mogli startować z „frontowych” list wyborczych.

W rosyjskich mediach w związku ze świętem przetoczyła się dyskusja, czym jest dziś rosyjski nacjonalizm. Wypowiedziano wiele słów, wylało się wiele emocji. Jeden z komentatorów, socjolog Władimir Mukomiel, zwrócił uwagę na to, że gruntem dla rozwijania się nurtu nacjonalistycznego w rosyjskim społeczeństwie jest nie tylko (czy raczej nie tyle) czynnik etniczny, ale – może nawet przede wszystkim – czynnik społeczny. „Wszystkie problemy, związane z brakiem możliwości wspinania się po drabinie społecznej, zatkane kanały komunikacji społecznej, przekierowywane są na płaszczyznę problemów etnicznych, chociaż ich natura jest inna. Problem polega na tym, że takie ujęcie jest akceptowane przez większość ludzi „na górze”. Władze są zainteresowane są, by przenieść dyskusję na tematy społeczne na płaszczyznę etniczną. Zwyczajnemu zjadaczowi chleba łatwiej jest zobaczyć wroga w „obcym”.

Ciekawe wyniki przynoszą ostatnie sondaże Centrum im. Lewady. 78% pytanych nigdy nie słyszało, że 4 listopada są organizowane „russkie marsze” pod hasłami obrony praw rdzennych Rosjan. Na pytanie „jak oceniasz marsze” odpowiedzi „pozytywnie” udzieliło 22%, „negatywnie” – 32%, a aż 47% nie umiało się określić. W innym sondażu na pytanie o nazwę święta obchodzonego 4 listopada właściwej odpowiedzi udzieliło 41% badanych.

But w łapach amerykańskiej soldateski

W procesie handlarza bronią Wiktora Buta przed nowojorskim sądem ława przysięgłych uznała wczoraj oskarżonego winnym wszystkich zarzucanych mu czynów, m.in. spisku w celu pozbawienia życia obywateli USA oraz spisku w celu nielegalnej sprzedaży broni organizacji FARC, uznanej przez Stany Zjednoczone za terrorystyczną. Czyny te zagrożone są karą od 25 lat pozbawienia wolności do dożywocia. Do 2 grudnia obrona ma czas na złożenie apelacji. Wyrok ma zapaść 8 lutego 2012 roku.

O procesie pisałam niedawno w blogu, ale przypomnę kilka węzłowych punktów sprawy Buta. Wiktor Anatoljewicz But został aresztowany w 2008 roku w Tajlandii podczas rozmów z amerykańskimi agentami, udającymi kolumbijskich terrorystów, w sprawie sprzedaży im rakiet i innej broni. I Rosja, i USA przez dwa lata czyniły starania o ekstradycję Buta. Rosja zarzucała Stanom, że nie mają prawa przewieźć obywatela Rosji do USA i sądzić go według amerykańskiego prawa. Prasa pełna była dociekań, dlaczego Moskwie tak zależy na wyrwaniu z rąk amerykańskiej Temidy słynnego „handlarza śmiercią”, uznanego przed kilkoma laty przez ONZ-wską agendę za przestępcę, uwikłanego w dostawy broni do obszarów objętych międzynarodowym embargiem itd. Spekulowano, że But może mieć „przełożenie” na wysokie półki rosyjskich władz. Sugerowano też, że But bardzo dużo wie o różnych ciemnych sprawkach różnych publicznych osób. Mimo zabiegów rosyjskiej dyplomacji po dwóch latach pobytu w tajlandzkim areszcie But został jednak przewieziony do USA i postawiony przed sądem.

Linia obrony (krytykowana przez wielu amerykańskich i rosyjskich obserwatorów) zbudowana była na tezie, że But chciał sprzedać przedstawicielom FARC tylko przestarzałe samoloty, którymi woził towary po całym świecie, a o broni mówił podczas spotkania w Bangkoku tak po prostu dla niepoznaki. Obrona trzymała się wersji, że But chciał naciąć potencjalnych klientów na zardzewiałe samoloty, bo wcale nie jest handlarzem bronią tylko zwyczajnym oszustem. But w ogóle twierdził we wszystkich wywiadach ostatnich lat, że jedynie wynajmował się jako przewoźnik i nigdy nie handlował nielegalnie bronią. Ciekawe jest to, że obrona nie wzywała żadnych świadków podczas rozprawy, nie dopuściła też do głosu samego Buta. Natomiast oskarżenie przedstawiło w sądzie nagrania feralnych rozmów w Bangkoku, a także wezwało na świadków agentów i współpracownika Buta, którzy świadczyli o jego winie. Oskarżenie skupiło się na tej konkretnej próbie sprzedaży konkretnej partii broni (a nie na działalności Buta w ogóle, zwłaszcza w krajach afrykańskich).

Rosja uznaje proces za niesprawiedliwy i zamierza zabiegać o umożliwienie powrotu Wiktora Buta do kraju. 7 października Duma Państwowa wystosowała list do sędzi przewodniczącej posiedzeniom sądu: „w kręgach biznesowych, w środowisku współpracowników, przyjaciół i bliskich Wiktora Buta od dawna panuje opinia, że jest on uczciwym, szlachetnym, wrażliwym człowiekiem, działającym zgodnie z prawem, odpowiedzialnym, przyzwoitym przedsiębiorcą”. Jednym słowem: uczciwy przedsiębiorca z listu deputowanych kontra pospolity oszust z linii obrony Wiktora Buta. Przysięgli nie dali wiary ani obronie, ani Dumie. Co ciekawe, rosyjskie organy ścigania nie zainteresowały się działalnością Buta ani po raporcie ONZ-u, ani po pierwszej wpadce „handlarza śmiercią” kilka lat temu, kiedy musiał się salwować ucieczką do kraju. „Gdyby uczciwie i publicznie wyjaśnić wątpliwe punkty działalności Buta, może udałoby się uniknąć wielu problemów i nie narażać reputacji kraju” – podsumowuje w redakcyjnym komentarzu internetowa „Gazeta.ru”.

Oficjalny przedstawiciel rosyjskiego MSZ stwierdził, że But został przewieziony do USA bezprawnie, „pod bezprecedensowym naciskiem amerykańskich władz”, za niedopuszczalne uznał też stosowane podczas śledztwa i procesu metody nacisku, „fizycznego i psychologicznego, sprzecznego z normami prawa międzynarodowego i międzynarodowymi zobowiązaniami USA”. Zapewnił, że Moskwa uczyni wszystko, aby Wiktor But mógł powrócić do kraju.

Rodzina Wiktora Buta była bardziej emocjonalna w reakcjach. Brat oznajmił, że werdykt ławy przysięgłych to „bezprawie w wykonaniu amerykańskiej soldateski”.

Czy But ma szanse na wyreklamowanie z amerykańskiego mamra? Znawcy tematu nie dają na to zbyt wielu szans, w każdym razie nie od razu. Należy się spodziewać, że wyrok będzie bardzo wysoki. Jakiekolwiek ruchy możliwe będą minimum za dziesięć lat. Z enuncjacji prasowych wynikało, że But konsekwentnie odmawiał współpracy ze śledztwem (czytaj: nie puścił pary z gęby na okoliczność dostawców broni ani sugerowanych przez prasę powiązań w kręgach politycznych), nie może więc liczyć na złagodzenie kary. Mówi się jeszcze o ewentualnej wymianie Buta za jakiegoś amerykańskiego szpiega, który wpadł/wpadnie w Rosji. Ale to też ewentualność pisana patykiem na wodzie.