14 kwietnia. Od tygodnia wszystkie programy rosyjskiej telewizji nakręcały zainteresowanie wydarzeniem zajmującym ważne miejsce w rytuałach kremlowskiego dworu – „bezpośredniej linii” z Władimirem Putinem. Pracowite medialne pszczółki skrzętnie zbierały różnymi kanałami pytania od obywateli, organizacji, przedstawicieli świata polityki, kultury, biznesu. Nazbierały milion i zbierały dalej, by dzisiaj w samo południe zacząć je zadawać głównemu bohaterowi audycji, transmitowanej na cały kraj. A pytania nadal w czasie seansu płynęły i płynęły.
W studiu czekała starannie dobrana publiczność, gotowa lać obficie wazelinę, przed kamerami telewizyjnymi rozstawionymi spontanicznie w różnych miejscach rozległego terytorium szykowała się do występów spontanicznie zgromadzona publiczność (przećwiczona już wczoraj podczas specjalnie zorganizowanej próby generalnej), siedzące w wielkiej hali telefonistki odbierały ciągle napływające pytania, nurtujące Rosjan. Pełna mobilizacja, pełne zaangażowanie. Kreowana z pompą podniosła atmosfera kazała spodziewać się Bóg wie jakich sensacji i doniosłości. Z tej wielkiej propagandowej chmury spadł jednak dość mizerny deszczyk. Deszczyk przeinaczeń, pustych deklaracji, przechwałek. Fasadowość tego gatunku politycznego teatrum zabija spontaniczność. Mamy do czynienia z niestrawnym ulepkiem ku pokrzepieniu zziębniętych serc.
Przecież nie o prawdę czasu, prawdę ekranu w tym przedsięwzięciu chodzi. To impreza dla tych, którzy chcą wierzyć, że ten, który siedzi na najwyższym stolcu, panuje nad sytuacją, wczuwa się w problemy dołu i góry, zawiaduje mądrze nawą państwową, świetnie orientuje się we wszystkich złożonych zagadnieniach. A temu, który na owym stolcu siedzi, owo zaklinanie rzeczywistości ma dać poczucie więzi i odnowienia przymierza z ludem.
Spektakl jest starannie wyreżyserowany, cały sztab ludzi nad tym pracuje dniami i nocami. Dla tych, którzy nie słuchają, a oglądają, też znajdzie się coś dla oka: wódz wygląda dobrze, ostatnie liftingi się przyjęły, sińce wygoiły. Reżyser przedstawienia dba o to, by nudne prawie czterogodzinne sztuczydło rozpisane było na głosy: to wywoła się do odpowiedzi jakiegoś wazeliniarza ze studia, to dopuści do głosu przez skype’a wytresowaną dziewczynkę, która rezolutnie zapyta: a gdyby tonął Erdogan i Poroszenko, to kogo by pan, Władimirze Władimirowiczu, ratował. Martwy pejzaż na chwilę ożywa, by gasnąć pod ciężarem kolejnej długiej tyrady głównego aktora.
Padło pytanie o Panama Papers. Prezydent pochwalił robotę drużyny, która przygotowywała publikację: nie można się w niej do niczego przyczepić, bo wszystkie sformułowania są obwarowane „bezpiecznikami” w rodzaju „jak się można domyślać”, „najprawdopodobniej” itd. W związku z tym nie można się z takim materiałem wytoczyć do sądu, bo podstawy powództwa uznano by za wątpliwe, gdyż nie zawierają twardych faktów. No, ale w związku z tym, że nie zawierają twardych faktów, to nie ma się czym przejmować. Prezydent ponownie wystąpił w obronie swojego przyjaciela wiolonczelisty i powtórzył bajkę o drogich instrumentach, które ten miał z poświęceniem skupować po całym świecie. Lecz choćby przyszło tysiąc atletów i każdy zjadłby tysiąc kotletów, a każdy kotlet kosztowałby majątek, to i tak nie uzbierałoby się 2 mld dolarów, którymi dysponuje zdolny muzyk Rołdugin w Panamie. Dobra, odfajkowane, strzepujemy rączki. Ale zanim strzepniemy, to jeszcze wskażemy palcem zleceniodawców. Tak, tak, zgadli państwo, z tego przedsięwzięcia „sterczą uszy funkcjonariuszy różnych amerykańskich służb”.
Krytyczny wobec Kremla obserwator, satyryk Wiktor Szenderowicz uznał, że wazeliniarskie pytania nie dotyczą rzeczy naprawdę ważnych, kontrowersyjnych, ukrywanych przez władze, a obsługująca Kreml kasta gadających głów nie śmie się wychylić z niewygodnymi dla Putina zagadnieniami. „Wystarczyłoby zadać 2-3 pytania: o Sawczenko, o raje podatkowe i o zięcia, który został odnotowany na liście Forbesa. No i jeszcze o zabójstwo Niemcowa. Wszystko”. O zięcia faktycznie nikt nie zapytał, bo oficjalnie Putin tego zięcia nie ma. Kiriłł Szamałow jest, wedle enuncjacji prasowych, mężem Kateriny Tichonowej, domniemanej córki Putina, do której Putin oficjalnie się nie przyznaje. Szamałow okazał się bardzo zdolnym biznesmenem, mimo młodego wieku ma krocie na koncie, w nieruchomościach, akcjach czołowych spółek. Utalentowaną Rosja ma młodzież, pozazdrościć. Ale majątek Szamałowa i Tichonowej to temat na oddzielny tekst. Wróćmy jeszcze na chwilę do świątyni „bezpośredniej linii”. Mimo że reżyser i odtwórca głównej roli nadzwyczaj się starali, by obrazek wyszedł piękny, by wyłonił się obraz krainy szczęśliwości, wielkiego mocarstwa, przed którym drżą wielcy tego świata, podejmującego kończące się sukcesem akcje (jak choćby uratowanie despoty w Syrii), to spektakl nie wypadł zbyt przekonująco. Widać było chęć uspokojenia nastrojów społecznych poprzez zapewnienia, że może teraz najlepiej nie jest, ale już za momencik zła passa minie i wszystko rozkwitnie. Widać też było, że Putin nie chce zadrażniać stosunków z USA, że czeka na zmianę w Białym Domu. A wtedy może i sprawę Ukrainy da się uregulować, i sankcje odwołać. I miłościwie panować długo i szczęśliwie. Choć od pytania o perspektywę 2018 (rok wyborów prezydenckich) Putin się uchylił.
Prześmiewczy Twitter po zakończeniu spektaklu napisał: „Tylko 3 godziny 40 minut. Ten sobowtór Putina jest jakiś słaby”.
Kurtyna opada z ulgą, następny seans mydlenia oczu dopiero za rok.
Te tłumaczenie jego ukochanego przyjaciela jest dla Rosjan – dla innych brzmi to jak przyznani do winy