23 marca. Ostatnia wymiana zdań pomiędzy Moskwą i Waszyngtonem zapowiada wejście w ostry wiraż i znaczne schłodzenie temperatury i tak oscylującej już koło zera.
Joe Biden nie zapowiadał się ani przez chwilę na prezydenta marzeń dla Rosji. Prokremlowskie media już w czasie kampanii wyborczej prowadziły szeroko zakrojoną akcję oczerniania kandydata demokratów i najwyraźniej sprzyjały Donaldowi Trumpowi. Tak na marginesie: poprzedni prezydent, zwany pieszczotliwie przez obsługę Kremla „Trumpuszką”, nie spełnił pokładanych w nim przez Putina nadziei, ale istniał jeszcze łut szansy, że się przyda. Podważanie przezeń wyników wyborów doprowadzi bowiem do poważnego przechyłu amerykańskiej sceny politycznej, zakwestionowania demokratycznych procedur, pęknięcia w społeczeństwie. Te cele miała realizować w samych Stanach rosyjska agentura wpływu, o czym poinformował w opublikowanym 16 marca raporcie National Intelligence Council. Autorzy dokumentu stwierdzili, że decyzję o przeprowadzeniu antyamerykańskiej kampanii podjął osobiście prezydent Władimir Putin.
Zapachniało nowymi sankcjami. A przecież już 2 marca USA ogłosiły listę sankcyjną (nie pierwszą i nie ostatnią). Znalazły się na niej nazwiska 7 wysoko postawionych rosyjskich urzędników i 14 instytucji związanych z produkcją broni chemicznej. Była to reakcja amerykańskiej administracji na otrucie rosyjskiego opozycjonisty Aleksieja Nawalnego nowiczokiem. Władze Rosji uznały listę za „igranie z ogniem” i akt nieprzyjazny.
Osoby z listy nie będą mogły wjechać na terytorium USA, ich aktywa tamże zostaną zamrożone. Poważniejsze wydają się konsekwencje sankcji dla instytucji: przewidziany jest bowiem zakaz eksportu towarów i technologii, które mogą służyć do produkcji broni chemicznej, a także komponentów używanych przez rosyjską zbrojeniówkę. Może to spowolnić realizację ambitnych projektów Putina.
Powyższe sankcje można uznać za przygrywkę do spodziewanych kolejnych pakietów. USA zapowiedziały odpowiedź za rosyjskie ataki hakerskie na wrażliwe amerykańskie serwery i ingerencję w poprzednie wybory prezydenckie. Rozważane są sankcje wobec usługujących u rosyjskiego tronu oligarchów. To byłby ciekawy zabieg. O ile do niego dojdzie.
W takiej atmosferze słowa Joe Bidena wypowiedziane w wywiadzie telewizyjnym 17 marca zabrzmiały jak grom. Prezydent odpowiedział mianowicie twierdząco na pytanie dziennikarza, czy uważa Putina za zabójcę. Krótka replika: „Hmm, yes, I do” natychmiast stała się skrzydlatym słowem. Po tej wypowiedzi w Moskwie zawrzało: ostrej reakcji na stwierdzenie Bidena domagali się nawet politycy drugiego i trzeciego szeregu, którzy na ogół nie zabierają głosu w sprawach międzynarodowych (komunista Giennadij Ziuganow podpowiadał np., że Rosja powinna uznać Doniecką i Ługańską Republikę Ludową). Rosyjski ambasador został odwołany z Waszyngtonu do Moskwy na konsultacje. Od kilku dni po rosyjskich mediach krąży widmo odłączenia SWIFT – to jedna ze spodziewanych sankcji w kolejnych transzach.
Jak na to odpowiedzieć – głowili się na wyprzódki politycy i eksperci, ta zniewaga krwi wymaga – pokrzykiwali co bardziej zdenerwowani. Odpowiedzi udzielił osobiście Putin. Najpierw długim wywodem o psychologii polityki, okraszonym podwórkową mądrością „Kto się przezywa, ten się tak samo nazywa”, a potem zaproszeniem dla Bidena do odbycia dwustronnej wideokonferencji o polityce światowej. Reakcja Białego Domu była wstrzemięźliwa. Rzeczniczka Bidena na konferencji prasowej stwierdziła, że prezydent jest zajęty i nie planuje rozmowy. Dzień później wypowiedział się półgębkiem i sam Biden: „kiedyś na pewno porozmawiamy”.
Do wczoraj Kreml czekał jednak w napięciu na przyjęcie propozycji przez Biały Dom. Ale się nie doczekał: rozmowy w formacie i terminie zgłoszonym przez Kreml nie będzie. Czarna polewka.
Ciekawego kolorytu sytuacji dodało to, w jaki sposób prezydent Putin spędził weekend. Prokremlowskie media zachłystywały się relacjami o wyprawie WWP w tajgę. Prezydentowi towarzyszył tylko minister obrony Siergiej Szojgu. To druga wspólna wycieczka Putina-Szojgu po Syberii. Od razu zrobię tu przypis. Wszystkie oficjalne media podawały, że eskapada miała miejsce „gdzieś w tajdze”, snuto domysły, że to zapewne Tuwa, rodzima republika ministra Szojgu; wiarygodności temu stwierdzeniu miały dodać zdjęcia z warsztatu gospodarza, który w wolnych chwilach obrabia znalezione w lesie pieńki i tworzy z nich artystyczne kompozycje. Putin i Szojgu zostali w telewizyjnym reportażu pokazani w kilku miejscach i w kilku kompletach bajeranckiej odzieży, uwagę przyciągnęły zwłaszcza jednakowe kombinezony z ciepłych materii, w których wycieczkowicze przejechali się szwedzkim pojazdem na gąsienicach (powoził Putin). Tym razem obyło się bez pokazywania gołego torsu (choć w mediach społecznościowych nie brakowało docinków, że to sequel „Tajemnicy Brokeback Mountain”). Tymczasem grupa niedowiarków przyjrzała się uważnie plenerom, w których kręcono kronikę wyprawy i zawyrokowała: to żadna tajga, to pod Moskwą, Putin nadal boi się wirusa i ogranicza przemieszczanie się.
Materiał – niezależnie od tego, gdzie został nakręcony – jest bardzo interesujący. To swego rodzaju manifestacja. Putin pokazuje w ten sposób, że ma zaufanie do swojego ministra obrony, wyróżnia go spośród wszystkich innych urzędników. Z kolei Szojgu swoją obecnością demonstruje pełne poparcie sił zbrojnych dla Putina. Komunikat na zewnątrz i na wewnętrzną scenę polityczną.
Ostentacyjny wymiar miała też w kontekście oblodzenia na linii Moskwa-Waszyngton wizyta ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa w Chinach. Pierwsze rozmowy delegacji amerykańskiej i chińskiej na Alasce w ostatnich dniach trudno uznać za udane i zgodne. Tymczasem Ławrow uśmiechał się przyjaźnie do gospodarzy, prezentował zażyłość i pełne zrozumienie. Z marsem na czole mówił natomiast o nieodpowiedzialnej polityce Zachodu (tym razem skupił się głównie na Unii Europejskiej), który Chin – w przeciwieństwie do Moskwy – nie rozumie i chce pouczać z waszecia, a my tu w naszym duecie na takie dictum nie pozwolimy.
Na koniec jeszcze krótkie omówienie chytrego chwytu kremlowskiej propagandy. W programach informacyjnych i publicystycznych w ostatnim tygodniu obecną tam zwykle na pierwszym miejscu Ukrainę tym razem zastąpiły USA z prezydentem Bidenem na czele. Prezenterzy i goście programów wyskakiwali z portek, żeby celniej ugodzić „staruszka Joe”, który potknął się na trapie samolotu, a wcześniej kilka razy pomylił lub przejęzyczył w publicznych wystąpieniach. „Demencja” – wyrzucali z siebie z zadowoleniem diagnozę znawcy tematu. No więc taki stetryczały gość może sobie mówić o Putinie, że uważa go za zabójcę. Bo to z powodu demencji tak bredzi, biedaczek. Ha, co innego Putin, sprawny, oczytany, zorientowany. I jaki ma refleks. Dwa tygodnie ogrywanym z zachwytem tematem był taki mały biurowy epizodzik. Putin siedzi przy biurku i pracuje, wtem niesforny ołówek toczy się po blacie i już ma spaść na podłogę, gdy prezydent chwyta go i udaremnia ołówkowi ucieczkę. Ach, jaki styl, jaka sprawność, jaka gibkość! – wili się w ekstazie dyżurni kapłani propagandy. Podkreśleniu różnicy pomiędzy „staruszkiem Joe” a „wiecznie młodym” Putinem miały też służyć powtarzane po wielokroć w relacjach z „wyprawy do tajgi” fragmenty, jak to chwacko Putin wsiada do pojazdu, otrzepuje śnieg z butów lub dziarsko przechodzi po wiszącym moście.
Dla porównania: Biden urodził się w 1942 roku, Putin – w 1952.