8 kwietnia. Hollywoodzcy scenarzyści, wymyślający zabójcze zwroty akcji, podkręcający nastroje widzów i specjalizujący się w straszeniu publiczności, zapewne niedługo stracą pracę. Rzeczywistość bowiem coraz częściej zaskakuje nas dużo bardziej niż niesztampowe filmowe scenariusze. Szczególnie główni bohaterowie sceny politycznej dostarczają wrażeń, po których trudno zasnąć.
Jeszcze niedawno w rosyjskiej Dumie Państwowej urządzono radosny bankiet, by uczcić zwycięstwo w wyborach prezydenckich w USA Donalda Trumpa. Szefowa głównej kremlowskiej gadzinówki telewizyjnej na zagranicę Margarita Simonian w uniesieniu pisała na Twitterze, że chciałaby się przejechać po Moskwie z amerykańską flagą zatkniętą na masce samochodu, aby dać wyraz rozpierającemu ją szczęściu z powodu wygranej upragnionego kandydata Kremla. Ponownie fala radosnego przyboju wezbrała na moskiewskich salonach politycznych, gdy w styczniu doszło do pierwszej rozmowy telefonicznej Putin-Trump. Propagandziści rozpalali nadzieje, że to jaskółka, która nareszcie uczyni wiosnę na linii Moskwa-Waszyngton. Ale mijały kolejne tygodnie, a ze strony Waszyngtonu wiało coraz większym chłodem. Klimat po drugiej stronie oceanu psuł się coraz mocniej, gdy na światło dzienne wyciągano niejasne powiązania członków administracji Trumpa z Rosją. Jakieś pokątne rozmowy i umowy, jakieś honoraria… W kuluarach coraz częściej mówiło się, że Kreml usilnie zabiega o spotkanie z prezydentem Trumpem, tymczasem zabiegi te pozostają bez reakcji.
Jednym z tematów, który – jak spodziewa się większość obserwatorów – mieliby podjąć Trump i Putin, jest sytuacja w Syrii. Rosja ma ambicję, by zostać głównym rozgrywającym w grze o to państwo, rozdarte wojną domową. I ambicje te z powodzeniem w ostatnich miesiącach realizowała, wykorzystując umiarkowane zaangażowanie czy wręcz brak zainteresowania Zachodu. W styczniu Rosja podpisała z Asadem porozumienia określające zasady militarnej obecności rosyjskich sił w Syrii, zaczęła rozbudowywać bazy. Porozumienia dały Rosji szerokie przywileje (np. bezpłatne użytkowanie obiektów) i umocniły pozycję czołowego rozgrywającego. Rosja poszukiwała też dyplomatycznego rozwiązania, mającego na celu wypracowanie zgody pomiędzy wspieranym przez nią Asadem a umiarkowaną syryjską opozycją. Rozmowy spektakularnych sukcesów nie przyniosły, niemniej pozwoliły Kremlowi ponownie mówić o legalności władzy Asada i stroić się w piórka obrońcy pokoju. Piórka wprawdzie szybko opadały osmalone w wyniku akcji militarnych sił Asada, wspomaganych przez rosyjskich sojuszników. Na Zachodzie rozlegały się głosy, że Asad pospołu z Putinem dopuszczają się zbrodni wojennych. Ale to nie zmniejszało rosyjskiego impetu w Syrii, gdzie Moskwa czuła się coraz pewniej.
I oto w sytuacji, gdy Kreml poczuł się już niemal panem sytuacji, w nocy z 6 na 7 kwietnia z amerykańskich okrętów operujących na Morzu Śródziemnym wystrzelono 59 rakiet samosterujących tomahawk, które raziły cele w bazie syryjskich wojsk rządowych w Szajrat. Uderzenie było – jak wyjaśnił w specjalnym oświadczeniu prezydent Trump – bezpośrednią reakcją na atak sił Asada na miejscowość w prowincji Idlib, w którym od gazów bojowych zginęli cywile. Zaznaczył, że nie zamierza pozwalać mu na łamanie prawa.
Prezydent Putin został o zamiarze ataku na bazę poinformowany przez stronę amerykańską na dwie godziny przed faktem (m.in. dlatego, że w bazie mógł się znajdować rosyjski personel). Po ataku niezbyt donośnym głosem swojego rzecznika oświadczył, że amerykański atak na bazę w Syrii jest pogwałceniem prawa międzynarodowego, powtórzył też, że Asad nie ma broni chemicznej, dlatego nie mógł dokonać ataku gazowego pod Idlibem. Toteż amerykańskie uderzenie uznaje za wyprowadzone „pod zmyślonym pretekstem”. I jako taki atak zasługuje na potępienia. Kolejne kroki wykonało rosyjskie ministerstwo obrony: Moskwa zawiesiła memorandum o unikaniu incydentów lotniczych w Syrii, czego konsekwencją było wyłączenie „gorącej linii” z Pentagonem, służącej do kontaktów w razie incydentów.
Po ataku USA na Szajrat w ustawieniu głównych aktorów w Syrii nastąpiła klasyczna filmowa „odwrotka”. Stany zademonstrowały, że wracają do gry i to ostro. Rosja się zapowietrzyła z niedowierzania. Można założyć, że na Kremlu lub w Nowo-Ogariowie trwa burza mózgów, jaką dać odpowiedź. Pomysły zaczęły się zresztą pojawiać i w przestrzeni medialnej. Znany pisarz, piewca rosyjskiego imperializmu Aleksandr Prochanow znalazł odpowiednią reakcję: „odpowiedziałbym na amerykańskie wyzwanie asymetrycznym uderzeniem rosyjskich rakiet skrzydlatych na pozycje ukraińskiej artylerii, która ostrzeliwuje codziennie Donbas, rozrywa na kawałki dzieci w Ługańsku u Doniecku”. Hollywoodzcy scenarzyści nerwowo palą w kącie, bo takich wysokich lotów myśli, jakie prezentuje Prochanow, nie są w stanie osiągnąć.
Rosja może nadal mieć nadzieję, że zbuduje z Trumpem wielką koalicję, mającą na sztandarze wspólną walkę z międzynarodowym terroryzmem? Biały Dom nie kupuje najwyraźniej rosyjskiej narracji, że tak pięknie byłoby gromić terrorystów ramię przy ramieniu. Bo z tej wzniosłej formuły sterczą uszy brutalnej rozgrywki o wpływy. A że Moskwa i Waszyngton mają w Syrii sprzeczne interesy (m.in. Rosja broni Asada, USA nie chcą słyszeć o jego utrzymaniu przy władzy), to o zbudowanie wspólnej koalicji będzie co najmniej bardzo trudno, jeśli w ogóle będzie to możliwe.
A zatem czy to już koniec nadziei Rosji na płomienny romans z nową amerykańską administracją?
Za kilka dni do Moskwy ma przyjechać sekretarz stanu USA Rex Tillerson. Jeżeli strony siądą do rozmów o Syrii, to pozycja przetargowa Stanów (po ataku na Szajrat) będzie lepsza niż pozycja Rosji. Wiele zależy też od tego, czy grad tomahawków nad asadowską bazą to jednorazowa akcja czy może będzie ich więcej.
Ciekawa analiza. Oczywiście obecnie najistotniejszym pytaniem jest kto wykaże się większą determinacją: Tramp czy Putin. Dla Putina obecność w Syrii (czyli utrzymanie przy władzy Asada) to być czy nie być w basenie morza Śródziemnego, a na tak dużą porażkę wizerunkową (wewnętrzną) i strategiczną nie może sobie pozwolić. To budzi obawy, iż niekrępowany już żadnym porozumieniem antyterrorystycznym ze Stanami wzmocni swoją obecność militarną w Syrii i pomoże zupełnie oficjalnie Asadowi w eksterminacji opozycji (oczywiście pod kłamliwym pretekstem walki z Państwem Islamskim). Zatem następne ostrzeżenie może wyjść ze strony rosyjskiej, informujące o obecności rosyjskich żołnierzy co uczyni jakikolwiek atak amerykański – atakiem na Federację Rosyjską… Czy Trump jest na to gotowy? Nie, na to nikt nie jest gotowy i dlatego (niestety) los Syrii wydaje się być przesądzony…