Archiwum autora: annalabuszewska

Dwa pytania do premiera

Zachar Prilepin jest nadzieją rosyjskiej literatury. Młody, a już zaprawiony w bojach (przeżył traumę Czeczenii), Rosję zna od prowincjonalnej podszewki, a nie stołecznych salonów, pisze obiecującą prozę (bardzo lubię jego opowiadania). Wczoraj został zaproszony na spotkanie grupy pisarzy z premierem Putinem. Poszedł, choć – jak pisał w blogu – miał wątpliwości. Wiele osób w środowisku uważa, że chodzenie na marketingowe spotkania z władzą uwłacza wolności twórczej i dla higieny osobistej należy ich unikać. Ale Prilepin poszedł.

I zadał dwa pytania. Pytanie pierwsze dotyczyło słynnej, nagłośnionej w zeszłym roku przez blogera Aleksieja Nawalnego afery z dziwnym „przepadkiem” czterech miliardów dolarów przy okazji realizacji projektu budowy rurociągu Wschodnia Syberia – Ocean Spokojny. Z ujawnionych przez Nawalnego (i wywieszonych przezeń w Internecie) dokumentów wynika, że firmie Transnieft’ budującej rurociąg te cztery miliardy „gdzieś się zapodziały”. Prilepin zapytał, a Putin odpowiedział, że jego zdaniem podczas budowy rurociągu nie doszło do żadnych przestępstw, można mówić tylko o marnotrawstwie, przy czym rzecz dotyczy firmy komercyjnej, a nie państwowej. „Gdyby tam dokonano przestępstwa, to zapewniam was – tam dawno ludzie siedzieliby za kratkami”. Jednym słowem, premier zapewnił, że w Transniefti żadnej korupcji nie było. Nawalny zaraz po opublikowaniu odpowiedzi Putina, na swoim blogu ponownie wywiesił wszystkie dokumenty, świadczące o przekręcie (zob. http://www.echo.msk.ru/blog/navalny/816018-echo/).

Drugie pytanie dotyczyło powiązań Putina i jednego z najbogatszych biznesmenów (23. miejsce na liście najbogatszych Rosjan „Forbesa”) Giennadija Timczenki, współwłaściciela firmy Gunvor, naftowego tradera. Putin oznajmił, że nie ma nic wspólnego z biznesem Timczenki. „Wszystko, co dotyczy jego interesów, to jego prywatna sprawa. Nigdy się w to nie wtrącałem i nie zamierzam się wtrącać. Mam nadzieję, że i on nie będzie wściubiać nosa w moje sprawy. On [Timczenko] pracował ze swoimi przyjaciółmi i kolegami w firmie Kiriszynieftieorgsintiez. Kiedy zaczęła się prywatyzacja, oddzielili swoją część, która zajmowała się eksportem ropy i produktów naftowych i założyli prywatną firmę. To było na początku lat 90. [firma Gunvor powstała w 1997 r.]”. Putin podkreślił, że, owszem, znają się z Timczenką z okresu pracy w Petersburgu, ale nie łączą ich więzy bliskiej przyjaźni. Prilepin chciał jeszcze wiedzieć, dlaczego Timczenko jest obywatelem Finlandii (i płaci podatki w Helsinkach, a firmę ma zarejestrowaną w Szwajcarii, gdzie stale mieszka, choć handluje przecież rosyjską ropą). Odpowiedź Putina była godna światłego władcy: to wynik braku bezwizowego ruchu osobowego z Europą, a jak się prowadzi wielki biznes, to trzeba sobie zapewnić swobodę ruchu. 90 procent rosyjskich biznesmenów ma „zielone karty”, ale to ukrywa i tylko jeden Timczenko miał odwagę przyznać się do obcego obywatelstwa.

Relacjonująca spotkanie premiera z pisarzami gazeta „Grani” i portal Slon.ru przypomniały pokrótce historię, jak Timczenko wypierał się przyjaźni z Putinem. Gunvor przez całe lata była cicha jak ten dym. W 2007 roku w brytyjskiej Guardian ukazał się artykuł „Putin, walka o władzę na Kremlu i majątek 40 mld dolarów”, w którym rosyjski politolog Stanisław Biełkowski twierdził, że do Putina należy 75% Gunvoru – firmy założonej przez przyjaciela Putina, Giennadija Timczenkę. Następnego dnia dyrektor firmy napisał dementi: do Putina nie należy ani jedna akcja Gunvoru. Rok później Financial Times zamieścił artykuł o biznesie Gunvoru, w którym przeanalizowano zaangażowanie biznesowe firmy i niedwuznacznie wskazywano, że swoje sukcesy firma zawdzięcza Putinowi. Timczenko napisał list, w którym zapewniał, że kolportowane przez prasę pogłoski o jego przyjaźni z Putinem są mocno przesadzone. W raporcie „Putin. Korupcja” w 2010 r. Borys Niemcow i Władimir Miłow (współprzewodniczący opozycyjnej Partii Wolności Narodowej) wspominają, że Timczenko był współzałożycielem słynnej firmy Bajkalfinancegroup, przez którą Rosnieft’ wessała Jukos Chodorkowskiego. „To skandaliczna jednodniowa firma. A Putin mówił, że jej założycielami są znani energetycy. Jednego z nich znaleźliśmy. To Giennadij Timczenko” – powiedział Niemcow. 2 lutego 2011 r. Timczenko wygrał z Niemcowem i Miłowem proces o zniesławienie i o podanie nieprawdy o jego przyjaźni z Putinem.

„Ha! Timczenko sam z siebie jest taki bogaty [Gunvor ma ponad 50 mld dolarów rocznych obrotów, osobisty majątek Timczenki oszacowano na 4 mld]” – skomentował odpowiedź premiera bloger Aleksiej Nawalny. A Prilepin na swoim blogu napisał, że program telewizyjny stacji „Moskwa-24”, w którym miał wystąpić, nagle, bez podania przyczyn, zdjęto z anteny. „Widocznie gniazdko im się zepsuło” – ironizuje Prilepin.

Rada rejsu płynie w dal

Już wszystko jasne: premier Putin niebawem przestanie być premierem, a prezydent Miedwiediew przestanie być prezydentem.

Szok? Koniec epoki? Na razie się nie zanosi. To tylko znowu oczekiwana zmiana miejsc – Dmitrij Anatoljewicz stanie na czele rządu, a Władimir Władimirowicz wróci na Kreml. I będzie rządził długo i nieszczęśliwie.

Na dzisiejszym zjeździe partii Jedinaja Rossija (Jedna Rosja) padły deklaracje o poparciu dla tego rozwiązania. Szczęśliwi delegaci do utraty czucia oklaskiwali przywódców, którzy też na znak zgody i ogólnego zadowolenia padli sobie w ramiona. Miedwiediew będzie „jedynką” na liście wyborczej Jednej Rosji w grudniowym głosowaniu wyłaniającym skład Dumy, a następnie jedynym kandydatem w marcowym akcie przy urnie będzie Putin. Putin łaskawy, rozdający w zjazdowym przemówieniu podwyżki pensji i emerytur. „Oni chcą rządzić dożywotnio” – napisała niedawno Lilia Szewcowa z moskiewskiego centrum Carnegie. Nic nie wskazuje na to, by miała się pomylić.

A oni ćwiczą

O rosyjskiej armii media (i rosyjskie, i zachodnie) zwykły pisać w tonie prześmiewczo przerażonym: fala, zwyrodnialstwo, wybuchające magazyny z bronią, łapówkarstwo, złodziejstwo, demoralizacja, konserwy dla psów w ramach wyżywienia dla żołnierzy, stare odeszło, nowe nie przyszło, sprzęt się sypie, żołnierze tracą morale, zresztą każdy młody człowiek patrzy tylko, jak się od zaszczytnej służby w armii wymigać itd. O różnych barwach koszarowego życia, nieludzkich warunkach służby w „gorących punktach”, licznych przegięciach, przestępstwach, o samowolce, a także o niedzisiejszej, nie uwzględniającej głównych zagrożeń doktrynie wojennej czy wiecznych niedociągnięciach w planach modernizacji napisali wszyscy, którzy mieli kiedykolwiek do czynienia z tematyką wojskową w publicystyce. Telewizyjne reportaże z wojskowych „obszczeżytij”, czyli domów mieszkalnych, w których dostają lokum zawodowi żołnierze i oficerowie, można pokazywać pod wspólnym tytułem „Jak hartowała się stal” – grzyb na ścianie, wspólna kuchnia i łazienka z poobijanymi miednicami i obtłuczoną glazurą, wszędzie suszące się pranie. Do tego niski żołd, niepewny byt, redukcje.

Wszystkie opisane zjawiska istnieją i niewątpliwie psują wizerunek armii rosyjskiej. Ale, właśnie, jest jedno zasadnicze „ale”: regularnie odbywające się od lat ćwiczenia armii rosyjskiej w różnych formułach „sojuszniczych” – przede wszystkim z Białorusią i pozostałymi krajami Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (OUBZ).

Armia, żeby być armią, musi ćwiczyć. To aksjomat.

Dwa lata temu przy naszej granicy odbyły się ćwiczenia rosyjsko-białoruskie Zapad-2009. Z wielkim rozmachem przeprowadzone, na dodatek z oprawą medialną porównywalną do oprawy ślubu księcia Williama. Dzisiaj czytam w „Niezawisimej Gazecie” sprawozdanie z ćwiczeń Centr-2011. Zaczęły się 19, potrwają do 27 września. Prezydent Miedwiediew w twarzowej panterce dowodzi. Generał Makarow ze sztabu generalnego przekazuje dane: „ćwiczenia odbywają się na przestrzeni 4,5 tys. km „po frontu” i tyleż w głąb – jednym słowem od Uralu do Pamiru. Bierze w nich udział 12 tys. żołnierzy i oficerów, 50 samolotów i śmigłowców, do tysiąca jednostek sprzętu bojowego, a także dziesięć okrętów flotylli kaspijskiej, jednostki i pododdziały armii naszych sojuszników z Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym. Uczestników i sprzęt dostarczono 116 pociągami”. Jaki jest scenariusz ćwiczeń? „Etapy przeprowadzenia operacji specjalnych w zakresie lokalizacji konfliktów zbrojnych w rejonie kryzysu, wspólne działania wojsk lądowych i morskich we współdziałaniu z lotnictwem, kompleksami obrony przeciwlotniczej, regionalnymi jednostkami OMON i SOBR (jednostki specjalne)”. Każda z brygad ma wykonać od piętnastu do osiemnastu zadań. Trochę to enigmatyczne dla laika, ale te dane dają jako takie wyobrażenie o rozmachu przedsięwzięcia.

Jak pisze „Niezawisimaja”, ćwiczenia mają pokazać, na ile efektywne są reformy. Centr-2011 kończą cykl pomniejszych letnich ćwiczeń z udziałem wojsk Kazachstanu, Kirgizji i pozostałych uczestników OUBZ. Ćwiczyła marynarka wojenna na Pacyfiku, ćwiczyła obrona przeciwlotnicza. Komentujący ćwiczenia w rosyjskich mediach wojskowi podkreślali, że skoncentrowanie uwagi w ćwiczeniach Centr-2011 na Azji Środkowej nie jest przypadkowe – wiąże się z rosnącymi zagrożeniami na tym kierunku, spodziewanymi po wycofaniu sił sojuszniczych z Afganistanu i Iraku.

A więc ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze raz ćwiczenia. Czy wszystkie udane? Czy to może tylko fikcja literacka? Tego nikt nie ujawnia. Oficjalnie prezydent jest zachwycony.

Co będą ćwiczyć w przyszłym roku? Po niedawnym spotkaniu sekretarza OUBZ Nikołaja Bordiuży z prezydentem Białorusi Alaksandrem Łukaszenką komentatorzy zwrócili uwagę, że coraz bardziej przyciśnięty do ściany Bat’ka wystąpił z propozycją reformy organizacji. „Chodzi nie tylko o użycie kolektywnych sił operacyjnego reagowania na wypadek ingerencji innych państw [na terytorium państw należących do OUBZ], ale o interwencję innych państw wewnątrz OUBZ. To będzie znaczne poparcie dla krajów, wchodzących w skład OUBZ. Dlatego że frontem nikt na nas nie pójdzie, nie zaatakują nas zbrojnie, natomiast jeśli chodzi o dokonanie przewrotu konstytucyjnego – wiele osób przestępuje z nogi na nogę” – oświadczył Łukaszenka po rozmowach z Bordiużą.

Czy to już prośba o bratnią pomoc?

 

Ballada o krótkim romansie

Miliarder Michaił Prochorow kilka miesięcy temu z fanfarami w głównych wydaniach programów informacyjnych został „zaprzynależniony” do partii Prawoje Dieło (Słuszna Sprawa lub, jeśli wolicie, Sprawa Prawicy). Partia od kilku lat koczuje swoim niezdecydowanym taborem po obrzeżach sceny politycznej, z rzadka przydając się Kremlowi w charakterze dowodu na to, że w Rosji istnieje jakiś system partyjny, na dodatek zróżnicowany. Ów dziwny twór partyjny przechodził różne fazy przymiarek do przemieszczenia się bliżej środka sceny politycznej, ale bez powodzenia – nie było w partii ani wyrazistych postaci, ani pomysłu na to, czym ta partia ma być. Władzy specjalnie potrzebna nie była – kieszonkowe koncesjonowane partie i partyjki, które już są, to są, dekoracje stoją, aktorzy znają role, po co się w ogóle ruszać. Ale wygląda na to, że jakiś czas temu komuś ważnemu zachciało się zmienić te trochę nudne i zakurzone dekoracje przed nudnym i zakurzonym spektaklem pod tytułem „Wybory do Dumy”. Może. Dość że główny kremlowski inżynier dusz, kardynał Richelieu rozdający karty partyjnej klienteli Władisław Surkow pono wyraził chęć ożywienia martwego projektu partii Prawoje Dieło. Zaprosił pono Prochorowa i zaproponował, żeby ten stanął na czele partii i zrobił z niej okno wystawowe rosyjskiej suwerennej wielopartyjności. Prochorow z błyskiem w oku zabrał się do „rozkrutki” projektu. Otwarte drzwi studia telewizyjnego głównych stacji, dziennikarze proszący o wywiady, spotkania na uczelniach, szumne zapowiedzi walki o współudział w rządzeniu państwem. Niechciana (przez władze) partia ma w Rosji ciężkie życie – odnośne instancje jej nie rejestrują albo zakazują działalności pod różnymi pretekstami, liderów do telewizji nie dopuszcza się wcale, utrudnia się wynajęcie sali na zgromadzenia, czasem tłucze się przykładnie zwolenników organizujących pikiety i wiece, o pieniądzach nie ma mowy itd. Prawoje Dieło i jej nowo upieczony lider nie miały żadnego z tych problemów.

Prochorow dzielnie opowiadał pustkę, z wdziękiem mylił podstawowe pojęcia w polityce, zapowiadał, że na razie jest „drugą partią władzy” (a nie opozycją), ale niebawem będzie „pierwszą partią władzy”, która weźmie odpowiedzialność za kraj; jestem za, a nawet przeciw. Ale na ekranie telewizora prezentował się ładnie – wysoki, przystojny, doskonale ubrany. Umiał trzymać mikrofon, zawsze miał przygotowane jakieś cytaty z literatury, jakiś rozluźniający żart. Wydawało się, że ma już zagwarantowane swoje kilka procent w imitowanych wyborach. Na zjeździe partii 14-15 września miały zapaść decyzje kadrowe i być przyjęta strategia przedwyborcza. I nagle – o masz, zjazd wyślizgał Prochorowa! Delegaci przegłosowali, że przewodniczącym zostanie niejaki Dunajew. No i tyle, proszę państwa. Do widzenia, Michaile Dmitrijewiczu. Pieniądze? Ach, tak, pan dał swoje prywatne pieniądze na kampanię, na partię. Nie ma się o co spierać, jakieś kilkaset milionów rubli zaledwie. Dobrze, dobrze, zwrócimy.

Frycowe zapłacę, proszę bardzo, ale będę walczył! – zacietrzewił się Prochorow, któremu nagle spadły z oczu łuski i dostrzegł, i wypowiedział głośno, że zasiadł do kart z szulerem. Surkow pociąga za sznurki w teatrze marionetek, a to nieuczciwa gra – tak powiedział.

O co chodzi? Niektórzy mówią, że o pieniądze. Ale tym razem chodzi, jak się zdaje, nie tylko o nie. Może Prochorow uwierzył w to, że faktycznie może sam o czymś zdecydować (choćby o tym, kto będzie startował z list jego partii w wyborach, zaprosił nawet publicznie do startu z jego listy Ałłę Pugaczową). A może ta pierwsza niewinna próba samodzielności była już wystarczającym sygnałem dla „kremladzi”, by ukrócić samowolkę bogacza. To jedna strona, może mniej ważna. O drugiej stronie mówią ci, którzy lepiej znają kremlowską kuchnię. Formowanie list wyborczych jest w tej chwili najważniejszym zadaniem ludzi obsługujących grupę trzymającą władzę. A w tej grupie są podgrupy, które ze sobą rywalizują i dlatego przy tych listach dzieją się różne ciekawe rzeczy. W Dumie musi zasiąść określona liczba deputowanych, którzy posłusznie będą działać i głosować, realizując zamiary władzy. Za sznurki przy tworzeniu list pociąga poza Surkowem Wiaczesław Wołodin, wierny pretorianin Putina, który, jak wieść gminna niesie, wykreśla ludzi Surkowa z listy Jednej Rosji (na razie pierwszej i jedynej „partii władzy”) i wpisuje tam swoich ludzi. Prawoje Dieło miało być zapasowym rezerwuarem „listy Surkowa” i zapewnić wprowadzenie do Dumy co najmniej 35 posłów. Ale Prochorow też chciał umieścić na swoich listach swoich ludzi. No i powstała „nieprzyjemnościunia”, jak mawiał Wiech. Surkow postanowił pozbyć się Prochorowa i na zjeździe posłuszne Surkowowi myszy zjadły Popiela bez dania racji. Ale generalnie i tak cały projekt się zawalił i Surkow przegrywa w walce z Wołodinem.

Jak to było i kto kogo wystrychnął na dudka? Może się tego nigdy nie dowiemy, a może w pośredni sposób coś sobie wywnioskujemy w grudniu po akcie przy urnie i podaniu wyników tej specoperacji. Przy sprawie lansowania i zatapiania Prochorowa można było trochę podejrzeć, jak działają kucharze kremlowskiej kuchni, te zabiegi, te przedbiegi.

Lodowa żałoba

Drużyna hokejowa klubu Lokomotiw była dumą Jarosławia – sławna na cały świat, zdobywająca regularnie najważniejsze trofea, filar Kontynentalnej Ligi Hokejowej (rywalki amerykańskiej NHL). „W Jarosławiu hokej to więcej niż religia” – napisał jeden z blogerów. Na mecze drużyny przychodziły tysiące wiernych fanów, w Lokomotiwie grało wiele sław z Rosji i zagranicy. 7 września hokeiści Lokomotiwu lecieli na mecz do Mińska. Stareńki Jak-42 wzniósł się w powietrze, a następnie runął w dół i zapalił się. Zginęli wszyscy hokeiści (dziś zmarł Aleksandr Galimow, jedyny hokeista, który przeżył katastrofę, ale oparzenia prawie 90 procent powierzchni ciała i układu oddechowego od początku nie dawały nadziei na wyzdrowienie). W moskiewskim szpitalu walczy o życie członek załogi feralnego samolotu.

W dniu, gdy wydarzył się ten straszny wypadek, zaczynało się forum polityczne w Jarosławiu – zlot polityków czynnych i zasłużonych, którzy wymieniają poglądy na tematy najprzeróżniejsze. Najważniejszym punktem programu tegorocznego, trzeciego z kolei, forum miało być wystąpienie prezydenta Miedwiediewa. Obserwatorzy mieli nadzieję, że może na tak prestiżowym forum padnie wreszcie wiążące oświadczenie rosyjskiego prezydenta na temat jego planów startu (lub nie) w wyborach prezydenckich. Katastrofa samolotu z hokeistami na pokładzie pomieszała szyki, zmiotła radosny nastrój, podała w wątpliwość wygłaszane przez rosyjskich polityków raporty o postępującej modernizacji kraju. Miedwiediew pierwsze kroki w Jarosławiu skierował nie na forum, a w miejsce, gdzie składano kwiaty. A swoje wystąpienie rozpoczął od minuty milczenia. W wystąpieniu mówił o dobrodziejstwa innowacyjności.

Dzisiejsza ceremonia pożegnania hokeistów Lokomotiwa na lodowisku Arena 2000 w Jarosławiu była bodaj najbardziej masową uroczystością żałobną w najnowszej historii Rosji – pożegnać ulubieńców przyszło około 100 tys. osób (w Jarosławiu mieszka ok. 600 tys.), uroczystość trwała sześć i pół godziny. Nastrój niesamowity, morze kwiatów, morze łez. W pewnym momencie w hali pojawił się premier Putin i przy każdej z 24 trumien położył po dwa goździki.

Dziś przewodnicząca MAK Tatiana Anodina przedstawiła w obecności premiera raport: odczytano zapisy czarnych skrzynek, nie wynika z nich, by zawiodła technika, samolot nie był też przeciążony, przyczyną katastrofy nie mogły również być warunki pogodowe. Mają nastąpić dalsze czynności wyjaśniające okoliczności katastrofy, planuje się przeprowadzenie eksperymentu. Wśród nieoficjalnie przedstawianych w prasie przez ekspertów przyczyn wypadku wymienia się błąd pilotów. Eksperci krytykują podejmowane ad hoc decyzje najwyższych władz o natychmiastowym wycofywaniu starych samolotów, zamykaniu lotniczych firm przewozowych itd. „Z tego będzie tylko paraliż pasażerskiego ruchu lotniczego. Jak latać? Czym latać? To ograniczy połączenia z oddalonymi regionami” – podsumowują. W komentarzach powtarza się postulat zdymisjonowania ministra transportu niezatapialnego Igora Lewitina.

Katastrofa Jaka-42 pod Jarosławiem była piątym wypadkiem w lotnictwie cywilnym w Rosji w tym roku.

 

Ludzie więzienni

Z kolonii karnej numer 7 miasta Siegieży, gdzieś w mordobijskim powiecie guberni archangielskiej najbardziej znany zek Rosji, Michaił Chodorkowski napisał pierwszy materiał dla tygodnika „The New Times” (przedtem „Nowoje Wriemia”). Chodorkowski ma być stałym współpracownikiem czasopisma. Do tej pory Chodorkowski publikował manifesty polityczne lub wywiady udzielane per procura, nie tylko w prasie rosyjskiej, ale także zachodniej. Teraz debiutuje jako stały komentator i felietonista. Pierwszy materiał poświęcił ludziom, których spotkał w więzieniu, a których postawa i losy nie pozostawiły go obojętnym.

Opowieści więzienne są autentyczne, i to się czuje. Chodorkowski opatruje je komentarzami-przemyśleniami. Trochę dydaktycznymi, trochę melancholijnymi. Dydaktyzm dotyczy sfery państwowej, sfery goryczy: oto mamy do czynienia z Systemem, który gnębi ludzi, gubi ich dusze, trwoni pozytywną energię. Melancholia ma ładunek optymizmu: nawet w środowisku wyklętym, odsuniętym przez resztę społeczeństwa na margines, przeciwko temu społeczeństwu występującym zdarzają się osoby kierujące się kodeksem honorowym.

Oto Kola. Ma 23 lata, ale już zdążył odsiedzieć kilka wyroków za posiadanie narkotyków. I tak miał siedzieć, więc oficerowie prowadzący śledztwo poszli z nim na pewien układ (podobno to częsta praktyka) – on miał wziąć na siebie winę niepopełnioną, dzięki czemu milicja mogła odhaczyć jakieś niewykryte przestępstwo, przypisując je Koli, a Kola mógł liczyć na lżejszy wyrok albo wybrać miejsce odsiadki. Kola się zgodził, ale gdy okazało się, że chcieli mu przypisać obrabowanie biednej emerytki, wycofał się, powiedział, że czegoś takiego nigdy by nie zrobił, swój honor ma, więc nawet fikcyjnie nie przyzna się do takiej winy. Milicjanci są zadziwieni, odsyłają go do celi, żeby przemyślał sprawę, a w celi Kola popełnia harakiri. Ledwie udaje się go odratować. „Gdybym poszedł siedzieć za ograbienie staruszki, i tak bym umarł” – tłumaczy Chodorkowskiemu.

Opowiadanie o Koli Chodorkowski kończy wywodem: „Patrzę na wielokrotnie skazanego człowieka i z goryczą myślę o ludziach na wolności, którzy cenią honor o wiele mniej, oni odebrania paru tysięcy staruszkowi czy staruszce wcale nie uważają za grzech. Choćby ta kradzież i była ukryta za parawanem mądrych słów. Nie wstydzą się tego.

Jestem z Koli dumny”.

Drugi przykład – losy Siergieja, dilera narkotykowego. W czasie ustawionego procesu Siergieja, pół-Rosjanina, pół-Roma, wystąpił świadek, który miał go obciążyć swoimi zeznaniami. Tymczasem świadek nieoczekiwanie zaczął opowiadać o kulisach sprawy Siergieja i jemu podobnych: na polecenie milicjantów świadek wrabiał handlarzy, sam handlował narkotykami, a zyskami dzielił się ze stróżami prawa. Mężczyzna opowiedział w sądzie również o tym, jak działała cała machina, jak pozbywano się konkurentów. Sędzia przerwał rozprawę, a w przerwie za pośrednictwem adwokata zaczął się z Siergiejem układać. Siergiej dostał trzy lata, wyszedł warunkowo przed terminem. Na odchodnym obiecał Chodorkowskiemu, że rzuci narkotyki, wróci do pracy na kolei. Chodorkowski podsumowuje: „Często robi się człowiekowi strasznie od myśli o tym, jak beznadziejne gubione jest ludzkie życie. Czasem to życie łamie sobie człowiek sam, a czasem łamie je bezduszny System. Taki System. Tacy ludzie. Przed Progiem. Na Progu. Który kiedyś przyjdzie nam przestąpić”.

Ciąg dalszy nastąpi. Chodorkowski ma do odsiedzenia jeszcze długi wyrok – jeżeli nie nastąpią żadne zmiany, kolejne procesy lub inne okoliczności, powinien wyjść na wolność w 2016 roku.

Kamczackie kraby i słodkie obietnice

Atomowe apetyty Korei Północnej są najważniejszym elementem polityki zagranicznej Umiłowanego Przywódcy Kim Dzong Ila. Żonglerka, szantaż, kokieteria – te chwyty władze KRL-D stosują wobec lżej lub ciężej zestresowanego otoczenia ze skutkiem na ogół zgodnym z własnym zamierzeniem. Dwa lata temu Kim zerwał sześciostronne rozmowy o „problemie atomowym” Korei, a następnie przeprowadził drugą próbę jądrową. Phenian zapewniał przez te dwa lata, że może wznowić rozmowy, ale pod pewnymi warunkami. Czy teraz ten stan zawieszenia ma szansę być odwieszony?

Kim Dzong Il z rzadka rusza się ze swojego pałacu. A jeśli się już rusza, to temu ruszeniu przydaje się niebywałe znaczenie. Szczególnie jeśli rusza za granicę, bo to należy do niesłychanej rzadkości. Jedynymi krajami wyróżnianymi przez Umiłowanego Przywódcę są Chiny i Rosja. I właśnie do Rosji tym razem zawitał Kim, witany na całej długości trasy pokonywanej koleją (Kim nie lubi latać samolotami) przez zespoły folklorystyczne, dzieci w strojach ludowych, kobiety z kołaczami. Jechał tak trzy dni i przez te trzy dni agencje informacyjne dostarczały strawy w starym stylu – w depeszach znajdowały się rozrzewniające opisy przygotowań do powitania Umiłowanego Przywódcy, detaliczne sprawozdania z jego wizyty na tamie czy nad Bajkałem. Do ostatniej chwili nie było dokładnie wiadomo, gdzie odbędzie się spotkanie Miedwiediew-Kim (wcześniej ich spotkanie planowane było na koniec czerwca, ale Kim przełożył ją, gdy w prasie ukazały się zapowiedzi jego podróży, odwołanie wizyty wytłumaczono względami bezpieczeństwa). Docelowa stacja, do której dojechał opancerzony pociąg Umiłowanego Przywódcy – stolica Buriacji Ułan Ude –została gruntownie sprawdzona przez odpowiedzialne służby, pracownikom dworca zabroniono wychodzenia na ulicę, a okna pobliskich domów starannie zaklejono papierem (podobnie było w innych miejscowościach, przez które przejeżdżał Kim). Dopiero dziś okazało się, że zaszczytu ugoszczenia przywódców dostąpił zamknięty garnizon pod Ułan Ude o dźwięcznej nazwie Sosnowy Bór. Goście zjedli obiad i obejrzeli ćwiczenia wojsk desantowych.

Drogi gość nie pokazał się po rozmowach dziennikarzom (w rosyjskich mediach ukazało się kilka zdjęć, świadczących o tym, że Kim jednak przyjechał do Rosji i uścisnął dłoń Miedwiediewa). Skąpe oświadczenia w sprawie ustaleń na szczycie wygłosili tylko członkowie rosyjskiej delegacji. Jedno z tych oświadczeń zostało podane przez służby prasowe Kremla jako zwiastun pewnej zmiany w sytuacji wokół programu atomowego Korei. „Kim Dzong Il wyraził gotowość powrotu do sześciostronnych negocjacji bez warunków wstępnych, a wtedy w trakcie rozmów oni będą gotowi wprowadzić moratorium na produkcję materiałów jądrowych i próby nuklearne” – powiedziała rzeczniczka prasowa Miedwiediewa. „Oni”, czyli Koreańczycy, będą gotowi wprowadzić moratorium, jak zaczną się rozmowy. Bardzo ładnie. Czyli najpierw początek rozmów, a potem ewentualnie koreańskie moratorium. Czyli jednak warunek wstępny, choć miało być bez warunków wstępnych. Czyli jednak nadal ta sama ślepa uliczka, a nie przełom. Zachód z USA na czele nie chce słyszeć o rozmowach bez moratorium, a Korea nie chce słyszeć o moratorium bez rozpoczęcia rozmów. Po co więc to całe ględzenie i podejmowanie się pod ramiona w wykonaniu rosyjskiej dyplomacji? Rosji zależy na tym, żeby utrzymać swoją pozycję w dialogu (tu najważniejszym partnero-rywalem są Chiny, w dalszej kolejności Stany Zjednoczone), dlatego Moskwa przyjmuje na siebie rolę pośrednika w rozmowach pomiędzy Umiłowanym Przywódcą a Zachodem. Kilka lat temu ta rola pośrednika trochę wyszła Rosji bokiem – przebiegły Kim wsadził Władimira Putina na minę. W czasie wizyty świeżo upieczonego prezydenta Rosji w Korei w 2000 roku Kim obiecał Putinowi, że w zamian za zagraniczną pomoc Korea gotowa jest wstrzymać swój program atomowy, a gdy rosyjski prezydent pospieszył, by ogłosić o swoim sukcesie, Kim oznajmił, że po prostu zażartował, a pan prezydent dowcipu „nie poniał”.

Ale Miedwiediew rozmawiał z Kimem nie tylko o atomie. Po raz kolejny omawiano plany zbudowania przy współudziale Korei Południowej gazociągu z Rosji do Korei Południowej przez terytorium Korei Północnej. Dochody z tranzytu miałyby zasilić wiecznie kusy budżet Północy. Projekt jest na razie narysowany widłami na wodzie, nad jego realizacją ma się zastanawiać komisja. Rosyjskie gazety przed przyjazdem Kima spekulowały, czy projekt ma szanse być zrealizowany. „Planuje się, że gazociągiem popłynie 10 mld metrów sześciennych gazu rocznie. Korea otrzyma tani gaz i 100 mln dolarów jako opłatę za tranzyt. Moskwa ma nadzieję, że dochody z tranzytu obniżą agresywność północnokoreańskiego reżimu i problem atomowy Phenianu nie będzie tak ostry”. No, zobaczymy, to na razie tylko plany. I to plany, które planami są już od bardzo dawna, tylko ducha (czyt. pieniędzy) nie ma kto w nie tchnąć. A skoro o pieniądzach, to między wierszami delegacja rosyjska przypomniała o długach KRL-D wobec Moskwy (niemało: 11 mld dolarów, jeszcze z czasów radzieckich), mówiono coś niekonkretnie o restrukturyzacji długu.

Podczas uczty w Sosnowym Borze zaserwowano kamczackie kraby z awokado, raki w truflowym sosie i bliny z kawiorkiem, a na deser lody z jagodami w miodowym karmelu. Służby prasowe nie ujawniły, czy Kimowi zasmakowały garnizonowe frykasy. Umiłowany Przywódca jest znany z finezyjnego smaku (jego zbiegły kucharz opowiada teraz w Europie o wysublimowanym podniebieniu wodza głodującego kraju). Kim jest też znany z tego, że potrafi wykręcić się z każdej obietnicy.

Gorzki smak wolności

Dla niej wolność miała nie tylko smak goryczy, miała także smak krwi. Pięć lat temu 7 października 2006 roku Anna Politkowska została zastrzelona na klatce schodowej swego domu. Przedwczoraj w Nowym Jorku odbyła się światowa premiera pełnometrażowego filmu dokumentalnego poświęconego dziennikarce „Nowej Gaziety”, niezmordowanie, pod prąd tropiącej zbrodnie wojenne w Czeczenii. Film nosi tytuł „Gorzki smak wolności” (A Bitter Taste of Freedom), jego autorką jest znakomita rosyjska dokumentalistka, od lat mieszkająca w Kalifornii Marina Gołdowska. Po premierze powiedziała: „Są ludzie, którzy mają grubą skórę, są ludzie, którzy mają cienką skórę. Anna Politkowska w ogóle nie miała skóry. Pewnego dnia pojechała na wojnę do Czeczenii i już z niej nie powróciła”.

Gołdowska, która znała rodzinę Politkowskich, pokazała Annę nie tylko jako odważną dziennikarkę, ale także człowieka wplecionego w ważne wydarzenia przełomu epok, życie rodzinne wpisane w życie polityczne, rozpad rodziny – w rozpad państwa, romantyzm pierestrojki – w twarde realia życia, bójki w kolejkach, wielotysięczne wiece. Anna w filmie Gołdowskiej jest człowiekiem z krwi i kości – przedstawiana w sferze publicznej jako „żelazna dama” była wrażliwą, czasami z tego powodu zagubioną osobą, która za cel stawiała sobie przede wszystkim pomoc ludziom tej pomocy potrzebującym. W jednej ze scen filmu Politkowska, którą odtruwają w szpitalu po otruciu w samolocie, gdy leciała do Biesłanu, mówi, jak trudna jest dla niej rola, w której ją obsadzono, zapowiada, że jeśli władze zamiast prowadzić z terrorystami negocjacje, rozpoczną szturm szkoły, to ona będzie musiała rozstać się z zawodem dziennikarskim.

„Dla kogo jest ten film? Przede wszystkim dla Rosjan – deklaruje Gołdowska. – Chciałam poruszyć serca ludzi w naszych pragmatycznych czasach”. Film został już zaproszony do Rosji – ma być pokazany na festiwalu w Moskwie. Reżyserka deklaruje, że nie próbowała nadać filmowi wymiaru demaskatorskiego – nie wchodzi w polityczne aspekty sprawy, nie wskazuje, kto mógłby być zainteresowany śmiercią dziennikarki, pokazuje człowieka zaangażowanego w swój czas, w pracę.

Międzynarodowe Stowarzyszenie Dokumentalistów rozpoczęło starania o nominację filmu „Gorzki smak wolności” do Oscara.

Pucz, puczu, puczowi

Dwadzieścia lat temu we wszystkich mediach świata to słowo zajmowało poczesne miejsce. O poranku 19 sierpnia 1991 roku grupa twardogłowych przeciwników zmian i reform w ZSRR, która nazwała się GKCzP – Państwowy Komitet ds. Stanu Wyjątkowego, ogłosiła, że przebywający na urlopie na Krymie prezydent ZSRR Michaił Gorbaczow z uwagi na zły stan zdrowia ustąpił ze stanowiska. Władzę przejął GKCzP z Giennadijem Janajewem, wiceprezydentem ZSRR, na czele. Na ulicach Moskwy pojawiły się czołgi. Wybrany w czerwcu 91 na prezydenta Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej Borys Jelcyn z czołgu pod tzw. Białym Domem ogłosił, że nie uznaje władzy Komitetu (dziś wielu obserwatorów podnosi: jak to się stało, że Jelcyn nie został wtedy internowany i mógł swobodnie poruszać się po Moskwie, nieskrępowanie działać). Tysięczne tłumy na ulicach, bratanie się armii z protestującymi, trzęsące się ręce Janajewa podczas konferencji prasowej, „Jezioro łabędzie” w telewizji, przerywane tylko komunikatami GKCzP. Polska telewizja prowadziła całodniowe relacje z wydarzeń w Moskwie. U nas trwało zachłyśnięcie się wolnością, a tu – radziecki partyjny beton ogłasza, że chce ratować rozpadający się Związek Radziecki w starym, przepierestrojkowym stylu (tak na marginesie: Gorbaczow też chciał ratować ZSRR, tyle że po liftingu, 20 sierpnia miało się odbyć podpisanie nowego układu związkowego, na mocy którego miała powstać federacja niezawisłych republik, jeszcze radzieckich, ale proklamujących niepodległość i jako niepodległe mających stworzyć nowe państwo związkowe; do układu nie zgłosiły chęci przystąpienia kraje bałtyckie, Kaukaz i Mołdawia).

W dwudziestą rocznicę puczu ośrodek badań socjologicznych Lewada-Centr ogłosił wyniki rocznicowych sondaży: 49% badanych uważa, że po 1991 roku kraj poszedł niewłaściwą drogą; jeśli chodzi o ocenę samego puczu: 39% nazywa pucz „tragicznym wydarzeniem”, 35% mówi, że był to jedynie element walki o władzę, zaledwie 10% uznaje udaremnienie puczu za zwycięstwo demokracji nad władzą radziecką, przy czym większość z tych dziesięciu procent z przykrością konstatuje swoją ówczesną naiwną nadzieję, że dobrobyt na zachodnim poziomie zrobi się sam z siebie, 16% nie potrafi ocenić tego wydarzenia.

W rosyjskich mediach od kilku dni płynie lawina komentarzy, wspomnień, opisów, ocen tamtych dni, komentowane są opublikowane w „Spieglu” dokumenty świadczące o niezdecydowaniu Gorbaczowa, podkopujące jego wizerunek świadomego reformatora. Swoje zapiski opublikował na blogu m.in. popularny i w Polsce pisarz Borys Akunin: „Kraj o nieludzkiej nazwie ZSRR to było dla mnie środowisko obce, w którym wszystko urządzone było wbrew człowiekowi, gdzie rzeczywistość jest szaro-bura, a przyszłość – czarna. W latach pierestrojki okazało się, że nie tylko ja tak to czuję, przez chwilę nawet zaczęło się wydawać, że możemy coś zmienić. I oto nastał poranek 19 sierpnia 1991 roku. Obudził mnie telefon. Koleżanka z redakcji histerycznym głosem kazała mi włączyć telewizor. Oglądaliśmy z żoną brednie w iście Kafkowskim stylu, które lały się z ekranu. „Ten numer nie przejdzie” – orzekłem. Pojechaliśmy do centrum. Po Sadowym jechały czołgi, samochody wymijały je w bezpiecznej odległości, z chodników z popatrywali na nie bez szczególnej emocji ludzie, pod sklepami stały powszechne wtedy kolejki po jedzenie. Nikogo to nie obchodziło. Skręciliśmy w prospekt Kalinina [obecnie Nowy Arbat]. Tu też nic się nie działo. „Cóż – powiedziałem – ten kraj dostanie to, na co sobie zasłużył”. Myślałem: „Nigdy sobie nie wybaczę, że nie zostałem w Niemczech jeszcze przez tydzień, znajomi mnie prosili, żebym nie wyjeżdżał, a teraz – koniec, znowu żelazna kurtyna i cały ten bal”.

Nagle podnoszę głowę, mam wrażenie, że przede mną dosłownie ulica podnosi się w górę. Od strony placu Arbackiego szedł ogromny wielotysięczny tłum, ludzie nieśli trójkolorowe rosyjskie flagi. Nawet dziś, wspominając tę chwilę, mimowolnie zaczynam mrugać. To jeden z najważniejszych momentów mojego życia. Po raz pierwszy w życiu, w wieku 35 lat, poczułem wtenczas, że jestem u siebie, że to mój kraj.

Mam mnóstwo pretensji do dzisiejszej Rosji. Niedobrze mi się robi, jak patrzę na rządzących. Ale różnica polega na tym, że za Breżniewa z jego seplenieniem nie było mi wstyd, bo on nie miał ze mną nic wspólnego, a ja z nim. Natomiast kiedy jeden rosyjski alfa-samiec po pijaku próbuje muzykować, z drugi na trzeźwo robi z siebie błazna i nurkuje po gliniane garnczki, to chcę się zapaść ze wstydu pod ziemię.

Wydarzenia sierpnia 1991 roku to jedyna rzecz, z której nasze pokolenie może być dumne. Niczym innym nie możemy się pochwalić”.

Przez ostatnie dwadzieścia lat nie ustają dyskusje o tym, kto jest winien rozpadu ZSRR, co sprawiło, że kolos się rozpadł, czy pucz przyczynił się do szybszego pochówku gnijącego nieboszczyka. Napisano na ten temat mnóstwo rozpraw naukowych, książek, artykułów, wystrzępiono języki w licznych audycjach i talk show. Władimir Putin uznał rozpad ZSRR za jedną z największych katastrof w historii XX wieku.

Pisarz Aleksiej Pimienow wywiadzie dla internetowej gazety „Czastnyj Korriespondient” mówi: „niestety w rezultacie [rozpadu ZSRR] władza partyjnej nomenklatury transformowała w peryferyjny kapitalizm. Znamy jego cechy: oligarchowie, masowa bieda i brak możliwości rozwoju. Ale nie można wyleczyć chorego, nie postawiwszy diagnozy. Dyskusje o rozpadzie Związku trwają. Ale niezależnie od tego, jak oceniamy to wydarzenie, trzeba stwierdzić, że ZSRR rozpadł się nie przez liberałów, nie przez kraje bałtyckie, Kaukaz i nie na skutek działań światowego spisku. Związek Radziecki zniszczyła rosyjska nomenklatura partyjna”.

A karykaturzysta Andriej Bilżo, twórca słynnego Pietrowicza, w swoim blogu na stronie „Echa Moskwy” pod rysunkiem, przedstawiającym członków GKCzP podczas historycznej konferencji prasowej dał podpis: „Gdyby nam wtedy powiedzieli, że prezydentem zostanie pułkownik KGB…”

Do czego ta przygrywka?

Włoskie gazety piszą, że kraj powinien szykować się do kolejnego zimowego kryzysu z dostawami rosyjskiego gazu przez terytorium Ukrainy dla Europy. Skąd te kasandryczne przepowiednie? To efekt kolejnego rosyjsko-ukraińskiego spotkania na szczycie (11 sierpnia), podczas którego nic nie ustalono ani w sprawie cen rosyjskiego gazu dla Ukrainy (na podstawie porozumienia z 2009 roku Kijów płaci bardzo wysokie stawki), ani połączenia Gazpromu i Naftohazu, ani wstąpienia Ukrainy do wspólnej przestrzeni celnej Rosji, Białorusi i Kazachstanu. Na obniżce cen zależy Ukrainie – energochłonny ukraiński przemysł robi bokami przy wysokich cenach gazu. Na przystąpieniu Ukrainy do wspólnej przestrzeni celnej zależy Rosji, bo to zablokuje zbliżenie Kijowa z Europą. Rozmowy ukraińsko-europejskie w sprawie podpisania umowy o SWH+ na razie stanęły. Bezpośrednim tego powodem było aresztowanie byłej premier Julii Tymoszenko, postawionej przed sądem za przekroczenie uprawnień podczas negocjowania kontraktu gazowego z Rosją. Zachodni partnerzy Ukrainy są przekonani, że proces Tymoszenko jest motywowany politycznie, więc nie chcą o integracji rozmawiać z Janukowyczem, tak obcesowo poczynającym sobie z przeciwnikami politycznymi. (Tak na marginesie: zaskoczenie wywołało to, że niepokój w związku z aresztowaniem Tymoszenko wyraził też rosyjski MSZ. Większość obserwatorów uznała to za znak poparcia Kremla dla byłej pani premier, wydaje się jednak, że korzyści płynące z zamieszania na linii Kijów-Bruksela w związku z procesem „pięknej Julii” i obniżenia szans na ukraińsko-europejskie zbliżenie są dla Moskwy nie do przecenienia. Stronie rosyjskiej natomiast bez wątpienia zależy, aby rozpatrując sprawę Tymoszenko, nie majstrowano przy gazowych kontraktach – w szczególności aby nie ujawniano ich kulis).

Wróćmy do spotkania Miedwiediew-Janukowycz w Soczi. Na zagruntowanym na nowo w zeszłym roku płótnie rosyjsko-ukraińskiego politycznego landszaftu pojawiły się wyraźne pęknięcia. Widocznie werniks był przygotowywany na tyle pospiesznie, że nie wytrzymuje próby czasu i nacisku różnych grup interesów. Janukowycz rok temu z szerokim uśmiechem podpisał porozumienia charkowskie, znane pod nazwą „flota za gaz”, czyli prolongacja umowy o obecności rosyjskiej Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu w zamian za anulowanie części zadłużenia za dostawy rosyjskiego gazu. Zapewniał przy tym, że po okresie „pomarańczowego” ochłodzenia stosunki rosyjsko-ukraińskie czeka nowy miodowy miesiąc. Gdy jednak przyszło do konkretnych propozycji, zgłaszanych przez stronę rosyjską, dla której przyjaźń z Ukrainą miała wymiar nie tylko polityczny, ale biznesowy, nowe władze w Kijowie zaczęły zwlekać, odwlekać, przewlekać. Pogadamy, zobaczymy. Naftohaz w ramionach Gazpromu? Ależ to nasza suwerenność, nie możemy na to pójść. Wspólna przestrzeń celna z Rosją, Białorusią i Kazachstanem? No, chwileczkę, musimy policzyć, czy się nam to opłaci. W Soczi prezydenci powtórzyli ten sam balet, który odtańczyli już uprzednio premierzy i ministrowie. Po co w ogóle się spotykali, skoro obie strony nie miały sobie nic nowego do powiedzenia i trwały przy uprzednich pozycjach? Może tylko po to, by odhaczyć kolejne rozmowy na szczycie – to ładnie wygląda w statystykach, jak przywódcy zaprzyjaźnionych oficjalnie państw często podają sobie ręce w blasku fleszy. Później mówią: „Spotykamy się już dziesiąty raz w tym roku. To mówi samo za siebie”. Tym razem jednak to mówi raczej o poważnych rozdźwiękach.

Według wielu obserwatorów, fiasko rozmów o cenniku gazowym, przestrzeni celnej, fuzji Gazpromu i Naftohazu zapowiada otwarcie gazowego frontu. Jak pisze „Nowaja Gazieta”, w ciągu ostatnich dni znacznie wzrosła ilość zakupywanego przez Ukrainę rosyjskiego gazu. „Jeśli na początku sierpnia Ukraina kupowała średnio 60 mln metrów sześciennych dziennie, to od 10 sierpnia – prawie sto milionów dziennie. Być może Ukraina nie jest gotowa, by iść na ustępstwa wobec Rosji i chce zapełnić zbiorniki gazu, by tym razem dobrze przygotować się do kolejnej „wojny gazowej”. Może w takim razie włoscy komentatorzy mają rację, obawiając się powtórki zakręcenia kurka.