Archiwum autora: annalabuszewska

Bij Chaczika!

Kolejna zadyma na ulicach Moskwy, Petersburga i kilku innych miast w Rosji. Ludzie o słowiańskim wyglądzie okładają ludzi o niesłowiańskim wyglądzie. I wzajemnie. Dziś zatrzymano pod moskiewskim Dworcem Kijowskim 800-1200 osób (przeważnie młodych i bardzo młodych ludzi), by zapobiec masowej bójce, zarekwirowano broń. Do poważnych starć z udziałem młodych ludzi pochodzących z Kaukazu i rosyjskich nacjonalistów (lub osób sympatyzujących z głoszonymi przez nich hasłami) doszło na Wybrzeżu Smoleńskim i w innych punktach miasta. Bilans dzisiejszego niespokojnego dnia nie jest jeszcze znany. Mówi się o kilkudziesięciu rannych.

W zeszłym tygodniu doszło do zabójstwa kibica moskiewskiego klubu Spartak. Jak podano dziś, to zabójstwo „na tle bytowym, członkowie dwóch grup nie mogli się zgodzić co do tego, kto ma wsiąść do zatrzymanej taksówki”. Aresztowano podejrzanego o dokonanie zabójstwa Dagestańczyka. Kibice wzburzyli się, gdy po interwencji ważnych person z diaspory dagestańskiej w Moskwie podejrzanego wypuszczono (potem ponownie zatrzymano). Dlaczego go wypuszczono? Zapewne zamieszani w zabójstwo Dagestańczycy potrafili znaleźć wspólny język ze skorumpowaną milicją. Zaczęły się bójki, pochody i okrzyki „Rosja dla Rosjan”, do kibiców momentalnie przyłączyli się zdeklarowani nacjonaliści, doszło do wstrzymania ruchu na jednej z najważniejszych arterii miasta. Następnie na placu Maneżowym w pobliżu Kremla w sobotę uczestnicy wielotysięcznego zgromadzenia wyrwali bruk, zdemolowali, co znalazło się na ich drodze. Domagali się uczciwego śledztwa w sprawie wyjaśnienia okoliczności śmierci zadźganego kibica. I oczyszczenia miasta z „obcych elementów”.

Ten wybuch ksenofobii, nienawiści do współobywateli z Kaukazu Północnego, nazywanych przez Rosjan pogardliwie „czarnymi”, „chaczikami” itd., nie jest pierwszym przejawem tego niepokojącego zjawiska – co kilka miesięcy dochodzi do incydentów na tle etnicznym. Zaczyna się zwykle od pobicia (zabójstwa) przedstawiciela grupy nazwijmy to rosyjskiej lub nazwijmy to nierosyjskiej, hasło „biją naszych” podrywa do boju momentalnie kilkadziesiąt, sto, kilkaset, kilka tysięcy osób. Bywa, że bójki zaczynają się od motywu kryminalnego, a do tego zaraz dochodzi element nienawiści rasowej, nacjonalizm. Teraz szczególnie niepokoi skala – wyjątkowo duża i to nie tylko w samej Moskwie, ale wielu innych regionach. Iskra padła na bardzo podatny grunt.

Wydaje się, że rosyjskie władze nie były przygotowane na tak gwałtowny obrót spraw – na razie brak reakcji najważniejszych osób w państwie. Brak tej reakcji przy podobnych wydarzeniach w ogóle. Ksenofobia, agresja wobec „czarnych” to temat zamiatany pod dywan. Reżyser Paweł Bardin miał (i ma do dziś) ogromne trudności z rozpowszechnianiem w kinach swojego obrazu „Rosja 88” (był pokazywany u nas przez TVP Kultura) – film opowiada o środowisku nacjonalistów, ale także pokazuje szarego pasażera pociągów podmiejskich z jego nieukrywaną nienawiścią do obcych, „czarnych”, w ogóle wszelkich innych. Wstydliwy temat. Lepiej nie mówić i nie pokazywać nic. A temat to poważny i złożony. To nie tylko nietolerancja, to także bieda, bezrobocie, brak perspektyw. A także korupcja przedstawicieli władz – milicji, regionalnych urzędników i tak dalej, i tak wyżej.

Mer Moskwy Sobianin nie zauważył dziś nieporządków w mieście, spotykał się z przedstawicielami placówek dyplomatycznych, których zapewniał, że mundial, który ma się odbyć w Rosji w 2018 roku, będzie idealny. Zamieszki na tle etnicznym wywołane przez kibiców to faktycznie dobry prognostyk przed mistrzostwami.

Premier Putin zapowiedział, że skomentuje wydarzenia podczas jutrzejszego seansu łączności ze społeczeństwem. Podczas „linii specjalnej” Władimir Władimirowicz na pewno nie będzie komentował natomiast wyroku na Chodorkowskiego, gdyż do zapowiedzianego na 15 grudnia ogłoszenia werdyktu sędziego dziś nie doszło. Bez podania przyczyn ogłaszanie wyroku przeniesiono na 27 grudnia. Ciekawe dlaczego.

Na dodatek pięknie gra na fortepianie…

…i nucimy sobie razem tak: S czego naczinajetsia Rodina. Wykorzystałam cytat z pięknej piosenki Wojciecha Młynarskiego o Desdemonie jako wprowadzenie do opisu wczorajszego wieczoru w Petersburgu. Wieczór zebrał wiele sław światowego kina, które wspierają akcje charytatywne na rzecz dzieci chorujących na nowotwory. Ale nie Sharon Stone i nie Gerard Depardieu byli gwiazdami wieczoru. Największe wrażenie na słuchaczach zrobił śpiewający i grający na fortepianie premier Putin. „Jak większość ludzi nie umiem ani grać, ani śpiewać, ale bardzo lubię to robić” – usprawiedliwił się na początku występu. Okazało się jednak, że całkiem składnie zagrał motyw z filmu „Tarcza i miecz” – S czego naczinajetsia Rodina. To chyba jedna z tych „ever green songs”, które autentycznie chwytają pana Putina za serce. Tę piosenkę premier śpiewał podczas spotkania ze szpiegami złapanymi latem w USA i wysłanymi do Rosji. Udział premiera w akcjach dobroczynnych to bardzo szlachetny gest i ze wszech miar pożyteczny. Tylko mam trochę wątpliwości, czy repertuar na taką okazję był odpowiedni…

Premier ociepla ostatnio swój wizerunek. Może w związku z tym, że szykuje się do kolejnego rytualnego seansu łączności ze społeczeństwem. Taka doroczna grudniowa sesja polega na tym, że obywatele zadają za pośrednictwem telemostu, telefonu lub poczty elektronicznej szczere pytania, a premier im szczerze odpowiada.

W ramach zimowego ocieplania pierwszy program rosyjskiej telewizji państwowej pokazał ostatnio reportaż ze spotkania premiera z chłopczykiem, który wymyślił imię dla najnowszego pieska pana premiera – owczarka bułgarskiego. Widać było niekłamany zachwyt i wielką sympatię pana Putina dla… nie, nie dla inteligentnego chłopczyka Dimy Sokołowa, choć może trochę też, ale przede wszystkim dla swego uroczego czworonoga, któremu dano imię Baffi. I czarna labradorka Connie, i puchaty owczarek Baffi są bez cienia wątpliwości ulubieńcami Władimira Władimirowicza. Trudno powiedzieć, czy premier w tak spontaniczny, niewyreżyserowany sposób lubi kogokolwiek z ludzi, ale swoje domowe zwierzęta uwielbia. Powstały całe rozprawy na temat „zwierzęta w życiu polityków”, opisano od każdej strony to, jak czworonożni podopieczni prezydentów i monarchów ocieplają ich wizerunek. W przypadku premiera Putina to chyba nie tylko ocieplenie wizerunku (choć to – ewidentne), ale także jego autentyczna sympatia, ba, niekłamany afekt dla tych stworzeń.

Wcale nie ciepły, a ironiczno-chłodny był natomiast ostatnio premier Putin w stosunku do Amerykanów. I w niedawnym wywiadzie dla CNN, i podczas ostatniej konferencji prasowej z francuskim wysokim gościem Władimir Władimirowicz dał do zrozumienia, że świetnie się bawi zakłopotaniem, jakie wywołuje publikowanie kolejnych porcji amerykańskiej dyplomatycznej korespondencji na portalu WikiLeaks. Wszystkie agencje cytowały z upodobaniem „bonmoty” rosyjskiego premiera, wyszydzające amerykańską demokrację i folklorystyczne żarciki o ryczących i cichych krowach. To zresztą żadna nowość – Putin wiele razy powtarzał, że nie życzy sobie uwag pod adresem rosyjskiej demokracji, zwłaszcza od Ameryki, która sama ma mnóstwo grzechów na swoim demokratycznym sumieniu.

Publikowane przez WikiLeaks depesze dyplomatyczne dotyczące Rosji nie przyczyniły na razie żadnej szkody wizerunkowi rosyjskich władz (trochę tylko pokręcił na nie nosem prezydent Miedwiediew, porównany przez amerykańskich dyplomatów do pomocnika Batmana) – teflonowa tafla odbiła i wzmianki o korupcji, i o domniemanych majątkach premiera i jego ekipy, i inne kłopotliwe stwierdzenia. Publikacje stworzyły za to doskonałe tło dla putinowskiej ironii, kpin czy nawet szyderstwa pod adresem „nauczycieli demokracji”. To jedna z ulubionych ról premiera – ironia z wysoka połączona z metodą „łapaj złodzieja”. Realne problemy są daleko i nikt o nie wprost nie pyta, a premier woli o nich nie mówić czy nawet nie pamiętać.

Genialny 85-latek

W kinoteatrze „Chudożestwiennyj” w Moskwie, którego fasadę udekorowano na podobieństwo gigantycznego pancernika, 5 grudnia 1925 roku odbyła się premiera filmu Sergiusza Eisensteina „Pancernik Potiomkin”. „Potiomkin” był wielokrotnie uznawany przez krytykę i widzów na najlepszy film wszech czasów. Sugestywne kadry, z najsłynniejszą bodaj sceną na odeskich schodach, weszły do historii kina, stały się inspiracją dla wielu pokoleń filmowców (niemal dosłownym cytatem z filmu posłużył się choćby Juliusz Machulski w „Deja vu”).

Miał być propagandowym filmem o rewolucji 1905 roku (początkowo planowano nakręcenie filmu o całej rewolucji, w której epizod o powstaniu na pancerniku zajmować miał ledwie 3 minuty). Młodemu radzieckiemu państwu, realizującemu hasło Włodzimierza Lenina „Kino jest najważniejszą ze sztuk”, potrzebne były opowieści filmowe wzmacniające ducha rewolucyjnego. Ale oparta na autentycznych wydarzeniach (dość przypadkowego, jak piszą dziś historycy) buntu marynarzy tytułowego pancernika historia w rękach genialnego reżysera stała się arcydziełem sztuki filmowej o wielkiej sile wyrazu artystycznego, a nie tylko agitką. Twórcy filmu nie byli wierni historii, zmitologizowali bunt, podniesiony z powodu robaczywego mięsa. Ale nawet rewolucyjny smrodek dydaktyczny nie zagłusza oryginalności i siły obrazu.

Genialne dzieła się nie starzeją, ale mogą się zwyczajnie rozpaść ze starości, fizycznie. Od kilku lat w Niemczech trwają prowadzone w kooperacji rosyjsko-niemieckiej prace nad rekonstrukcją taśmy. Film był wiele razy przemontywowany – w różnych czasach wycinano z niego niewygodne miejsca (i w ZSRR, i na Zachodzie). W 1925 roku pono sam Eisenstein barwił na czarno-białej taśmie czerwoną farbką sztandar dumnie powiewający w finale filmu nad „Potiomkinem”, dziś nad stołem montażowym pochyla się niemiecka adeptka sztuki rekonstruktorskiej. Taśmy po remasteryzacji mają zapewnić 85-letniemu leciwemu staruszkowi wieczną młodość.

Bez światełka w korupcyjnym tunelu

Co czwarty Rosjanin (26 procent) w mijającym roku wręczył łapówkę milicji, służbie zdrowia, urzędnikom, sędziom – wynika z dorocznego raportu Transparency International „Barometr korupcji 2010”, ogłoszonego 9 grudnia, kiedy obchodzony jest Światowy Dzień Walki z Korupcją. Kreml uważa raport TI za nienaukowy i sporządzony wedle subiektywnych kryteriów.

Wzrost korupcji jest szybszy niż efektywność środków walki z tym zjawiskiem – podkreślają pracownicy rosyjskiego oddziału TI. Prezydent Miedwiediew uczynił walkę z korupcją sztandarowym hasłem swej prezydentury. I co? I nic. Brzmi pięknie i fantastycznie prezentuje się w telewizji, natomiast do życia w realu, a nie w kremlowskim matrixie ma się „s tocznostju do naoborot”. Obywatele też jakoś nie bardzo wierzą w możliwość odgórnego zwalczenia tej bolączki (tylko 5,6 procent uważa, że polityczni liderzy efektywnie zwalcza problem).

Kiriłł Kabanow, przewodniczący Narodowego Komitetu Antykorupcyjnego, podkreśla, że deklarowane przez władze cele pokonania korupcji rozmijają się z praktyką: „Bez ratyfikacji 20 art. konwencji przeciwko korupcji nic nie wskóramy”. Rosja, która ratyfikowała ONZ-owską konwencję przeciwko korupcji jako jedno z pierwszych państw, do dziś nie ratyfikowała właśnie rzeczonego artykułu 20., który brzmi: uznanie za przestępstwo nielegalnego wzbogacenia, co oznacza znaczący wzrost mienia urzędnika państwowego, którego nie może w sposób rozsądny wyjaśnić w odniesieniu do swoich prawowitych zarobków.

Od niedawna w Rosji wprowadzono obowiązek składania przez wysokich urzędników państwowych deklaracji majątkowych. Można zauważyć pewną tendencję: sami ministrowie, szefowie gabinetów, przewodniczący agencji federalnych i inni dygnitarze są na ogół biedni jak myszy kościelne, ledwie wiążą koniec z końcem, może nie aż tak, że mieszkają kątem u teściowej i jeżdżą stuletnimi zaporożcami, ale niewiele ponad to. Natomiast ich małżonki prezentują całkiem pokaźne portfele. Taka tendencja: człowiek na wysokim urzędzie najwyraźniej na ogół ma niebywałe szczęście poślubić wybitną biznes-lady, której znakomicie idą interesy, a majątek pomnaża się jak króliki w szczytowej formie. To jedna strona medalu. Ale jest i druga. Ratyfikowanie artykułu 20 i wprowadzenie mechanizmów prawnych z nim związanych umożliwiłoby badanie zgodności deklaracji z realną sytuacją – podkreśla Kabanow – i (tu gwóźdź programu) aresztowanie zagranicznych kont skorumpowanych urzędników.

A może właśnie o to chodzi, aby takich mechanizmów nie wprowadzić.

Na początku drogi

Doroczne orędzie prezydenta Dmitrija Miedwiediewa wielokrotnie przekładano, w doniesieniach medialnych budowano oczekiwanie czegoś wyjątkowego. Skoro tyle razy odkłada się wystąpienie głowy państwa, to znaczy, że zostanie wygłoszony nadzwyczaj ważny komunikat. W komentarzach medialnych, kuluarowych rozmowach spodziewano się bez mała manifestu politycznego – deklaracji startu w wyborach 2012, założenia własnej partii, która byłaby konkurencją dla putinowskiej Jednej Rosji. Skąd takie spekulacje? Część nomenklatury i środowisk eksperckich „wydajot żełajemoje za diejstwitielnoje”, czyli wykazuje się myśleniem życzeniowym. Innych przesłanek, by spodziewać się takich potężnych wstrząsowych atrakcji, nie było.

Prezydent Miedwiediew 30 listopada przedstawił zgromadzonej na Kremlu elicie władzy zbiór ze wszech miar słusznych postulatów, które można by zebrać pod ogólnym tytułem „bliżej człowieka” – poprawa sytuacji dzieci, demografia,  socjal. Znakomite wystąpienie dobrego człowieka, powiedzmy, wiceministra zdrowia i opieki społecznej. I nie można powiedzieć, że to rzeczy nieważne: dzieci to przyszłość narodu, od stanu służby zdrowia też wiele zależy. Ale prezydent nie powiedział ani słowa o przyszłości politycznej kraju. A może nie mówiąc nic, powiedział wszystko: system się nie zmienia, władza się nie zmienia, a o tym, co będzie się działo w 2012 r., Władimir Władimirowicz jeszcze nie zdecydował. Część słuchaczy była wyraźnie zawiedziona. Z Miedwiediewem wiążą nadzieje ci, którzy nie odnaleźli się albo przestali się odnajdywać  w systemie stworzonym przez Putina. W redakcyjnym komentarzu internetowej „Gazety.ru” wskazuje się: „stworzony przez Putina system polityczny zbudowany jest tak, że żadne realne zmiany, dopóki on znajduje się u steru władzy, są niemożliwe, a jego wyjście z tego systemu nie jest przewidziane. […] Miedwiediew, który nie stał się faktycznie pierwszą osobą w państwie, nie dostał szansy, by wykazać, że może poprowadzić kraj ku przemianom. Putin natomiast jasno wykazał, że poza taktycznymi zmianami nie zamierza wprowadzać zmian systemowych. To nie leży w jego interesie. I będzie pozostawał u władzy do momentu, w którym sam zechce opuścić miejsce przy sterze. Problem polega jednak na tym, że gwarantowanie przez Putina spiżowej nietykalności jego systemu wchodzi w ostrą przeciwfazę z oczekiwaniami społeczeństwa. Dekada dobiegła końca, rządy Putina nie okazały się efektywne, a teraz system, skoncentrowany na czujnym przestawianiu krzeseł w gabinetach, aby właściwe ręce znajdowały się na właściwym przyrządzie do rządzenia i zarządzania, jest ewidentnie anachroniczny. Czy ten system przeżyje zatem rok 2012?”.

W tym tygodniu ważność daty 2012 przysłoniła zdecydowanie data 2018. Rosja otrzymała od FIFA prawo organizacji piłkarskich mistrzostw świata w 2018 roku. Radość w Rosji była wielka. Zdziwienie też. Brytyjska prasa ujawniała w przeddzień fakty korupcyjnego uwodzenia ważnych decydentów FIFA, biła w przewodniczącego Blattera i pozostałych członków decyzyjnego zgromadzenia ze wszystkich armat. Być może to jedna z przyczyn niepowodzenia, obiektywnie najlepszej, angielskiej kandydatury na organizatora mistrzostw – członkowie federacji mający prawo głosu obrazili się na Brytyjczyków. Poza tym, jak piszą znawcy, w FIFA panuje teraz moda na misjonarstwo: szerzyć idee futbolowe tam, gdzie nie są one jeszcze silne (stąd wybór Rosji, gdzie piłka jest wprawdzie bardzo popularna, ale infrastruktura zdecydowanie niewystarczająca, by zorganizować imprezę rangi mistrzowskiej, a tym bardziej wskazanie maleńkiego acz bogatego i ambitnego Kataru jako organizatora kolejnych mistrzostw). Oficjalne kręgi polityczne w Rosji odczytały decyzję o powierzeniu Rosji organizacji mistrzostw świata jako sukces, kolejny wyraz uznania świata dla kraju.

Orędzie prezydenta zbiegło się w czasie z ujawnieniem przez WikiLeaks kolejnych dokumentów z poufnej korespondencji amerykańskich dyplomatów. Druga porcja też nie zawierała odkrywczych rewelacji  – bo kogo w Rosji mogą zaskoczyć doniesienia o tym, że mer Łużkow patronował korupcji, a Siemion Mogilewicz był znanym „autorytetem”, a nie tylko właścicielem perfumerii. Rządzący Rosją tandem tym razem wyraził jednak niezadowolenie z powodu sformułowań pod swoim adresem, zawartych w depeszach amerykańskich ambasad. Dyplomaci amerykańscy podkreślali mniejsze znaczenie prezydenta Miedwiediewa w układzie rządzącym, dostrzegając hegemonię Putina… Putin w wywiadzie dla CNN powiedział mniej więcej to, żeby się Amerykanie troszczyli o swoją demokrację, bo z nią nie wszystko jest w porządku, a zostawili w spokoju rządzący Rosją tandem, bo został on wybrany przez naród.

Zasady gry w tandemie zostały ustalone, jeszcze zanim Miedwiediew został przez Putina wybrany na prezydenta. I wydaje się, że obie strony trzymają się tych zasad, nie przekraczając cienkiej czerwonej linii. Ale wszystko płynie, czasy się zmieniają, a wraz z nimi powstają nowe wyzwania, tworzą się nowe układy, punkty odniesienia. I zmienia się klimat. Jeszcze dwa lata temu nie do pomyślenia była na przykład wizyta prezydenta Rosji w Polsce, której towarzyszy ewidentne ocieplenie. Ba, jeszcze rok temu rosyjska propaganda eksploatowała antypolskie wątki, podkręcając temperaturę historycznych debat, atakując polskie inicjatywy. Klimat zmienił się przez ten rok nie tylko w odniesieniu do Polski. Może to tylko pochodna nadziei na pozytywne efekty resetu ze Stanami, w relacjach z którymi panuje ostrożny optymizm (choć obok gestów przyjaznych tandem Putin-Miedwiediew wykonuje też rytualne groźby: np. jeśli zrobicie sobie, Zachodzie, tarczę antyrakietową bez nas, to my wam podkręcimy wyścig zbrojeń), a może przejaw szerszej ogólnej tendencji.

Rosyjscy politycy zaniechali odgórnego, otwartego przywracania do łask Stalina. Miedwiediew firmuje ten odwrót – co jakiś czas daje sygnały, że uważa stalinizm za zbrodniczy system (ostatnio w Dniu Pamięci Ofiar Represji 30 października). Uchwała Dumy Państwowej z 26 listopada w sprawie potępienia zbrodni katyńskiej (jakkolwiek jeszcze bez stwierdzenia konieczności pełnej rehabilitacji ofiar zbrodni) też jest wyrazem i potwierdzeniem tendencji odwrotu od tej gloryfikacji Stalina, jaka miała miejsce w czasach prezydentury Putina. Co więcej, zapowiadana jest na styczeń narada pod auspicjami prezydenta, która ma być poświęcona destalinizacji. Czy to tylko krótkotrwały eksperyment, czy trwała tendencja? „Nasz reżim powoli dojrzewa do tego, aby przemalować ideologiczną fasadę. Poprzednia fasada w stylu liftingowanego stalinowskiego art deco wypłowiała, zresztą od samego początku było wiadomo, że to tylko tymczasowa dekoracja” – napisał w tekście „Powolne ciemnienie stalinowskich malowideł” Siergiej Szelin.

Ciemnienie faktycznie powolne. Ostrożne i niepewne. To dopiero pierwsze – owszem, szalenie ważne, ale jednak pierwsze i ciągle dalece niewystarczające – kroki ku oczyszczeniu. Rosja nie przeszła ciernistej drogi ekspiacji, lustracji, odkłamania, demitologizacji własnej tragicznej przeszłości. Z radością trzeba witać pierwsze jaskółki, ale i wyglądać kolejnych. Powodzenie rozpoczętej linii zależy w znacznej mierze od tego, co wydarzy się w 2012 roku na szczytach władzy.

Co było zakryte, jest odkryte

Portal WikiLeaks opublikował kolejną porcję dokumentów, objętych klauzulą tajności. Tym razem wywieszono w Internecie depesze placówek dyplomatycznych USA z całego świata, wśród nich wiele kłopotliwych, trochę sensacyjnych, trochę kompromitujących. Na razie panuje ogólna konsternacja, odpowiednie służby czytają i analizują te dokumenty, które odnoszą się do ich kraju. Służby prasowe rosyjskiego prezydenta i premiera odniosły się do rewelacji WikiLeaks ze stoickim spokojem. W rzeczy samej nie ma się o co niepokoić i gniewać – w ujawnionych dokumentach, dotyczących Rosji, nie ma nic, co mogłoby wstrząsnąć, zniesmaczyć, zaskoczyć, zdemaskować.

O rządzącym w Rosji tandemie amerykańscy dyplomaci w clarisach pisali ogólnie znane i wielokrotnie przewałkowane przez media rzeczy: że rządzi Putin („samiec alfa”), a Miedwiediew jest „blady i nieciekawy”, obaj zaś nie potrafią patrzeć i działać dalekowzrocznie. Putina i Miedwiediewa porównano do Robina i Batmana. Z doniesień na temat Rosji można się dowiedzieć i tego, że Rosja to kraj de facto mafijny. Nie są też rewelacją kąśliwe spostrzeżenia na temat bliskich stosunków premiera Włoch Berlusconiego z premierem Putinem. Bodaj najciekawszymi fragmentami dyplomatycznej korespondencji są depesze związane ze sprawą Iranu i sprzedaży rosyjskich kompleksów S-300, czyli transakcji, do której ostatecznie nie doszło: Rosja zmieniła zamiar, odstąpiła od dostaw, poparła forsowane przez USA w Radzie Bezpieczeństwa sankcje przeciwko Teheranowi.

Można powiedzieć, parafrazując słowa poety, że w przypadku Rosji i WikiLeaks co było odkryte (już dawno przez innych), pozostaje odkryte, a co było zakryte, nadal jest zakryte. WikiLeaks zapowiadał, że publikowane dokumenty wstrząsną potęgami światowymi – Rosją i Chinami. Na razie wstrząsają Stanami Zjednoczonymi, a Rosja się temu spokojnie przygląda. Można nawet powiedzieć, że premier Putin jest beneficjentem ostatnich publikacji: podkreślają one jego mocną pozycję. Ciekawe, co dalej.

Solo blogera

Aleksiej Nawalny uderza w system. Jako mniejszościowy udziałowiec wielkich firm upomina się o swoje prawa i prawa obywateli.

Gdzie tutaj uderzenie w system? Ano popatrzmy choćby na jego ostatnią akcję.

Prawnik z wykształcenia, doradca gubernatora obwodu kirowskiego z funkcji i zapalony społecznik z zamiłowania (w 2008 r. założył stowarzyszenie mniejszościowych udziałowców, które walczy o zwiększenie transparentności działalności państwowych firm i banków) Nawalny tropi grzechy władzy nie od dziś. Dzięki aktywności w Internecie w obronie interesów mniejszościowych udziałowców zyskał szacunek i popularność na tyle dużą, że w internetowym wirtualnym głosowaniu na mera Moskwy (po zdjęciu Jurija Łużkowa) zdobył bezapelacyjnie pierwsze miejsce.

W zeszłym tygodniu Nawalny na swoim blogu (http://navalny.livejournal.com/526563.html) umieścił dokumenty świadczące o gigantycznych „przewałach” przy budowie sztandarowego rurociągu epoki Putina Wschodnia Syberia-Ocean Spokojny (WSTO), którym rosyjska ropa naftowa ma płynąć do Chin. Z tych dokumentów, pochodzących z audytu wewnętrznego, niezbicie wynika, że kierownictwo przedsiębiorstwa Transnieft’ (transport ropy rurociągami) wypłukało z projektu budowy WSTO około 4 mld dolarów, m.in. poprzez zawyżanie kosztów poszczególnych prac składających się na projekt, zawieranie kontraktów z wykonawcami bez przetargów itd. Ten proceder nazywany jest we współczesnym języku rosyjskim „raspił babła” (dosłownie: piłowanie forsy, czyli pozyskiwanie korzyści majątkowych na państwowej posadzie z państwowych funduszy). Nawalny wyliczył, że szefostwo Transniefti obłowiło się na obywatelach Rosji, każdemu wyciągając z kieszeni 1100 rubli. Bo na rurociąg szły państwowe pieniądze.

W Internecie zahuczało – blogerzy zamieszczali linki do blogu Nawalnego, na forach wywiązała się zażarta dyskusja – setki, tysiące komentarzy. Reszta rosyjskich mediów milczy jednak jak zaklęta – w telewizji ani słowa, w gazetach drukowanych – też prawie nic, trochę komentarzy w internetowych gazetach opozycyjnych, trochę w rozgłośni „Echo Moskwy”.

Jaka była reakcja władz? Szef Izby Obrachunkowej (odpowiednik polskiego NIK) Siergiej Stiepaszyn oświadczył w wypowiedzi dla agencji RIA Nowosti, że zamieszczone dokumenty „nie są zgodne z rzeczywistością”. Jego zdaniem, kontrola Transniefti sprzed dwóch lat nie wykazała żadnych malwersacji, natomiast pomogła w optymalizacji wydatków. Słowo przeciwko dokumentom („niech Stiepaszyn ujawni swoje dokumenty, poświadczające jego słowa” – ripostował Nawalny).

Nazajutrz po opublikowaniu przez Nawalnego dokumentów premier Władimir Putin wyraził wdzięczność… nie, nie Nawalnemu za czujną obronę interesów obywateli, ale kierownictwu Transniefti za zakończenie budowy pierwszej nitki WSTO. „Za wybitny wkład w rozwój współpracy w dziedzinie energetyki pomiędzy Rosją i ChRL, a także w związku z zakończeniem odcinka rurociągu Skorowodino-granica Chin rząd Rosji wyraża wdzięczność Transniefti” – czytamy w dokumencie podpisanym przez Władimira Putina.

Dziś Nawalny zamieścił na swoim blogu film: http://navalny.livejournal.com/529941.html , w którym poszedł dalej. Wskazuje na bezpośredni patronat Władimira Putina nad całym przedsięwzięciem i w szczególności osobą byłego szefa Transniefti Siemiona Wajnsztoka (który za znakomitą pracę w Transniefti otrzymał posadę szefa goskorporacji Olimpstroj, odpowiedzialną za zbudowanie obiektów olimpijskich na igrzyska zimowe w Soczi) i jego działalnością w Transniefti. „Mamy podstawy, by twierdzić, że polityczną kuratelę nad korupcją, nad złodziejstwem [w Transniefti] sprawował osobiście premier Putin” – oświadcza w filmiku Nawalny. Filmik kończy się wyliczeniem najważniejszych projektów, które są lub będą realizowane w Rosji i sumami, które są podane jako koszty tych projektów, z dużą ilością zer. Wykorzystano w nim fragmenty reportaży telewizyjnych (m.in ze spotkania Putina i Wajnsztoka, uroczystego rozpoczęcia budowy WSTO; Nawalny nie ujawnia, skąd miał dostęp do tych kronik). Filmik dostępny jest również na youtube (http://www.youtube.com/watch?v=9L4w7aODdnQ), w ciągu jednego dnia obejrzało go 135 tys. użytkowników.

Miesiąc temu o Nawalnym pisał w internetowej gazecie opozycyjnej „Grani” politolog Stanisław Biełkowski: „Formalnie Nawalny nie jest politykiem – nie ma swojej partii, nie rwie się do udziału w wyborach, po prostu robi proste, ale potrzebne rzeczy i mówi publiczności: „jeśli chcecie, to róbcie to, co ja, a jak nie chcecie, to róbcie, jak chcecie”. W rezultacie ma całą armię zwolenników – fan-klub, o którym większość profesjonalnych polityków mogłoby tylko pomarzyć. Nawalny nie jest też opozycjonistą, nie krzyczy: „Na Kreml”, nie nazywa Putina faszystą. Ale w rzeczywistości jest o wiele większym opozycjonistą niż większość bojowników z „krwawym reżimem”. A to dlatego, że przeniknął w złodziejski świat tego reżimu: wielkie korporacyjne piłowanie kasy. W tym sensie Nawalny ryzykuje dużo więcej niż większość tytularnych przeciwników Władimira Putina. Za negowanie Putina w dzisiejszej Rosji nikogo nie posadzono, a za wtykanie nosa w wielkie pieniądze mogą wtrącić do więzienia. Albo przyłożyć tępym narzędziem po niepojętnej głowie. […] Nawalny zmusza skorumpowaną machinę wielkich korporacji, by odwróciła się twarzą do ludzi. W tym sensie działalność Nawalnego jest stricte polityczna, w odróżnieniu od wysiłków wielu profesjonalnych polityków, którzy udają, że walczą o władzę, ale tak naprawdę poszukują swojego miejsca w obecnych władzach”.

Właśnie rusza budowa drugiej nitki rurociągu WSTO. Ciekawe, czy schematy zastosowane z takim powodzeniem przy budowie pierwszego odcinka zostaną powtórzone i przy tej budowie.

I jeszcze jedno: zwolennicy metody Nawalnego napisali list do prezydenta Miedwiediewa, który deklaruje się jako zwolennik wypalania korupcji żelazem. Czy listy odniosą jakiś skutek? Na razie wezwania Nawalnego są głosem wołającego na internetowej puszczy. Ale to już i tak bardzo wiele.

Mdłości w równoległym Matrixie

Wiosną tego roku rosyjski dziennikarz Andriej Łoszak, uprzednio autor świetnych reportaży w telewizji NTW, potem w tygodniku „Ogoniok”, napisał w internetowej gazecie „Openspace” tekst, w którym przedstawił przypadki korupcji (tej chorobie szalonych łapowników ulegli m.in. przedstawiciele tak zacnej firmy jak IKEA) i innych przyjemności życia w kłamliwym systemie, zżeranym od środka przez rdzę różnych patologii. Łoszak artykuł zakończył konkluzją, że tak dalej się już nie da. Przy braku powietrza człowiek nie tylko się dusi, ale robi mu się niedobrze, zbiera mu się na mdłości i albo chce przewietrzyć pomieszczenie, albo je opuścić. Artykuł Łoszaka przeczytała cała czytająca publiczność w Rosji, zwłaszcza ta studiująca materiały zamieszczane w Internecie i sprawnie poruszająca się po sieci. Tekst był punktem odniesienia w dyskusjach, jakie toczyły się w Internecie nad kondycją rosyjskiego państwa, stylem sprawowania w nim rządów i perspektywami.

Internet jest medium, które coraz częściej wymyka się rosyjskim władzom spod kontroli, pokazując te fragmenty rzeczywistości, które wzięte za twarz telewizje nawet nie myślą pokazywać. Dzięki „wyłożeniu” w Internecie zaistniały w przestrzeni informacyjnej różne bulwersujące sprawy, skrzętnie przemilczane przez pozostałe media. W najnowszym artykule „Openspace” (z 2 listopada) pod znamiennym tytułem „Przeżyjemy bez państwa” Andriej Łoszak pisze o roli Internetu w samoorganizacji tego segmentu społeczeństwa, który ma dosyć samowoli instytucji państwowych, bezkarności skorumpowanych urzędników i milicjantów itd.

„Rosyjski inteligent dzisiaj żyje bez ideałów – pisze Łoszak. – Z jednej strony państwo, ten nekrotyczny Lewiatan na straży własnych interesów, z drugiej – naród, którego uosobieniem jest postać z „Naszej Raszy” [satyryczny program telewizyjny]: wojowniczy żłób pijący piwo przed telewizorem. Wybór dość ograniczony. I myślący ludzie rozejrzeli się wokół. I wybrali siebie. Indywidualizm jest religią ostatniej dekady. […] Prawie nas już przekonali, że jesteśmy niczym. Putin budując swój pion władzy, odsunął naród od rządzenia krajem, władza w Rosji zawsze gardziła małym człowiekiem, takim bezbronnym Akakijem Akakijewiczem Baszmaczkinem”.

Dzisiejszy Baszmaczkin wybiera więc samoorganizację, którą ułatwia Internet. „Na szczęście świat jest lepszy, niż się wydaje, gdy się nań patrzy przez przyciemniane szyby opancerzonych mercedesów. Główny powód dla optymizmu znajduje się dzisiaj w wirtualnym świecie – to blogosfera. Agencja Comscore wyliczyła, że rosyjscy użytkownicy Internetu są najbardziej aktywnymi blogerami na świecie. Rosjanie spędzają w sieciach społecznościowych dwukrotnie więcej czasu niż na Zachodzie. I nie ma się co dziwić: Internet już dawno stał się równoległą rzeczywistością, w której można znaleźć wszystko, czego nie ma w realnym życiu: wolność słowa, obywatelska aktywność, brak propagandy i tego, co się robi na użytek telewizji na pokaz. Na razie to tylko wentyl, coś w rodzaju psychoterapii. To początkowe stadium obywatelskiej aktywności. Człowiek, który zamieszcza w swoim blogu choćby tylko link do ważnej społecznie sprawy to ktoś co najmniej nieobojętny, ktoś, kto zrobił pierwszy krok, ktoś, kto wyszedł z szeregu, zaczął własną walkę. To energia, która może nadkruszyć przerdzewiałą maskę państwowego pojazdu”.

Dzięki opublikowaniu w Internecie informacji o wykręcaniu się od odpowiedzialności milicjantów-sprawców przestępstw, np. wypadków drogowych ze skutkiem śmiertelnym, sprawy skierowano do sądu. A to tylko jeden z przejawów aktywności Rosjan w Internecie.

Niedawno na marginesie komentarza do sprawy pobicia dziennikarza Olega Kaszyna pisałam o „ludziach, którym nie jest wszystko jedno”. Andriej Łoszak twierdzi w swoim artykule, że tych ludzi jest wielu, coraz więcej. Jako przykład podaje altruistyczną akcję wolontariuszy, którzy odwiedzają domy starców, wożą jedzenie i pampersy, rozmawiają z podopiecznymi placówek. Kiedy dziewczęta z tej grupy wywiesiły na swoim blogu zdjęcia z jednego z odwiedzanych domów, wybuchł skandal: dom wyglądał jak obóz koncentracyjny. Dom zamknięto. Wolontariusze nie zniechęcają się. Nadal jeżdżą do domów starców. Łoszak podaje wiele przykładów samoorganizacji społecznej, bardzo budujących, m.in. w czasie letnich pożarów, w obronie lasu w podmoskiewskich Chimkach. Kończy swój wywód: „Dzięki skokowi technologicznemu w komunikacji ludzkość obrasta miliardami niewidzialnych łączy, które tworzą sieć, ludzie są sobie bliżsi, coraz bliżsi. W takim świecie trudno jest robić ciemne geszefciki. Rosyjska władza w erze cyfrowej kooperacji wygląda jak przestarzałe analogowe monstrum”.

Jeden z komentarzy sprzed ładnych paru tygodni na temat kolejnego skandalu, który wyszedł na jaw dzięki interwencji internautów, był zatytułowany: „Albo Putin zniszczy Internet, albo Internet zniszczy system zbudowany przez Putina”. Ostro i na wyrost. Ale jednak coś się dzieje, o czym świadczy nie tylko ciekawy tekst Andrieja Łoszaka, ale choćby najnowsza sprawa Aleksieja Nawalnego (pisałam o nim przy okazji zmiany na fotelu mera Moskwy – to prawnik, który wygrał wirtualne wybory mera, organizowane przez jedną z internetowych gazet). Ale o Nawalnym – w następnym odcinku.

Oto jest głowa zdrajcy

A właściwie dwóch zdrajców. W zeszłym tygodniu czytelnicy dziennika „Kommiersant” oraz widzowie rosyjskich centralnych stacji telewizyjnych dowiedzieli się, że wpadka grupy dziesięciorga nielegałów, pracujących na zlecenie rosyjskiej Służby Wywiadu Zagranicznego (SWR), ujętych w czerwcu br. przez Amerykanów i wydalonych do Rosji, to nie wynik ich nieudolności, a zdrady pewnego wysokiego oficera SWR. Według publikacji „Kommiersanta”, zdrady miał się dopuścić pułkownik o nic nikomu nie mówiącym nazwisku Szczerbakow. Wczoraj i dzisiaj do historii z rosyjskimi szpiegami dodano jeszcze jedno nazwisko jeszcze jednego zdrajcy: niejakiego Potiejewa.

Sprawa jest, jak to w szpiegowskich bajkach bywa, zawiła. Według dziennikarzy „Kommiersanta”, Szczerbakow miał wszystkich śpiochów w garści – jako szef departamentu S (prowadzącego nielegałów) miał ich teczki. Te teczki, pisze gazeta, wywiózł do Stanów Zjednoczonych, a po zatrzymaniu wystawionych Amerykanom szpiegów przygwoździł ich tymi teczkami osobowymi. Podobno najbardziej opierał się naciskom amerykańskich służb najstarszy z nielegałów – fotograf Lazaro (w rosyjskim życiu Wasienkow), który miał takie zasługi dla rosyjskiego wywiadu, że dostał stopień generała (na czym polegały te zasługi – do dziś nie wiadomo, ale to zapewne ścisła tajemnica). Amerykanie szarpali biedaka, próbowali nakłonić torturami, by się przyznał, że jest rosyjskim agentem, ale on trwał wierny przysiędze i pary z gęby nie puścił. Dręczyciele złamali mu żebra i nogę. I dopiero kiedy do pokoju przesłuchań wkroczył pułkownik Szczerbakow i pokazał teczkę, wtedy ostatni bastion oporu padł: Lazaro przypomniał sobie język rosyjski i to, że jest jednak szpiegiem. Piękna opowieść o niezłomnym księciu rosyjskich śpiochów wzrusza jak film „Tarcza i miecz” – rzewne wyobrażenie o pracy radzieckiego wywiadu, które po dziś dzień potrąca sentymentalną strunę w sercu premiera Putina.

Po co rosyjska propaganda wskrzesza i eksploatuje w ten sposób legendę dziesięciorga nielegałów-nieudaczników? Bo przecież co jakiś czas temat ich wątpliwych wyczynów powraca: a to Anna Wasiljewna Chapman sfotografuje się dla męskiego pisemka w skąpej szpiegowskiej bieliźnie w celu rozbudzenia uczuć patriotycznych, a to premier ocierając skąpą łzę z powiek spotka się z agentami i zaśpiewa pieśń ze wspomnianego filmu „Tarcza i miecz”, a to prezydent wynagrodzi agentów wysokimi odznaczeniami państwowymi. Śpiochom nie dają spać. I oto teraz w „Kommiersancie” ukazuje się legenda tłumacząca prestiżową porażkę rosyjskiego wywiadu. Wielu komentatorów nie ma najmniejszych wątpliwości: publikacja miała za zadanie przywrócić dobre imię agentom, pozwolić uratować twarz służbie, która poniosła taki uszczerbek w wojnie wywiadów, pokazać, że to podła zdrada, a nie nieudolność były przyczyną wsypy stulecia. Może i tak, ale czy publikacja, w której nic nie trzyma się kupy, rzeczywiście może odbudować wizerunek nieudaczników i służby, która ich wysłała?

Pułkownik Szczerbakow miał, wedle dziennika „Kommiersant”, wyjechać do USA trzy miesiące przed zatrzymaniem szpiegów. Do córki, która mieszka w USA. I spokojnie jedzie, ba! pobiera z szafy pancernej ściśle tajne dokumenty i przewozi je przez nikogo nie niepokojony. Skoro miał takie dokumenty, to mógł je przecież na miejscu sfotografować, zeskanować, rozesłać mailem etc. Ale nie – płk Szczerbakow jest wierny starym metodom, pamiętającym Stirlitza: bierze teczki w naturze i zawozi je mocodawcom w Nowym Świecie. Skoro Szczerbakow faktycznie wydał śpiochów dopiero w tym roku, to dlaczego wśród materiałów zgromadzonych przez amerykańskie służby są podsłuchy rozmów podejrzanego agenta Lazaro sprzed ładnych kilku lat? Według publikacji, nieszczęsny Lazaro-Wasienkow był poddany torturom, złamano mu nogę. W telewizji pod koniec czerwca można było wielokrotnie obejrzeć zdjęcia z przekazania zdelegalizowanych agentów stronie rosyjskiej: żadna z osób nie utykała. Po co amerykańscy funkcjonariusze mieliby zresztą tłuc starszego pana? Czy miał on dostęp do jakichś niezwykle cennych materiałów? W materiałach amerykańskiego śledztwa znajduje się m.in. zapis jego rozmowy z żoną, również agentką, z której wynika, że w raportach do centrali w Moskwie Lazaro sprzedaje kit. Podobnie wątpliwie wygląda informacja, że Lazaro-Wasienkow za swoje wybitne zasługi dostał awans na generała. Jak twierdzą zajmujący się tematyką służb specjalnych komentatorzy, nielegał może co najwyżej dosłużyć się stopnia pułkownika.

Jeszcze jeden ciekawy wątek związany ze sprawą: telewizja rosyjska przypomniała wypowiedź premiera Putina z czerwca, zaraz po aresztowaniu agentów. Premier powiedział już wtedy, że wie, iż wpadka była wynikiem zdrady. „A zdrajcy źle kończą”. Ta złowroga zapowiedź Władimira Władimirowicza powróciła echem w obecnej wypowiedzi „anonimowego źródła, zbliżonego do Kremla”. Anonimowe źródło ostrzegło, by zdrajca Szczerbakow miał się na baczności, gdyż „Mercador został już wysłany” (nawiązanie do nazwiska mordercy Lwa Trockiego). Hitchcock wysiada.

Gdy już zaczęły cichnąć kpiarskie komentarze dotyczące niezbyt udanej akcji propagandowej na rzecz heroizacji ujawnionych agentów, temat zdrajcy znowu wypłynął. Najwidoczniej autorzy legendy Szczerbakowa uznali, że wersja z jego zdradą nie jest przekonująca i trzeba ją ciut podretuszować. Drugi z wytypowanych zdrajców – płk Potiejew – nie wyjechał swobodnie z Rosji (jak Szczerbakow), a został przeprawiony za ocean przez amerykańskich protektorów.

Może Szczerbakow, może Potiejew, a może byli zdrajcami, a może poszli do lasu… Zdrajcy, pieriebieżcziki, to nie jest nowość w historii szpiegostwa i wywiadu. Można by rzec, normalka. Być może usłyszymy jeszcze i o kolejnych zdrajcach, i o kolejnych bohaterach, może też obejrzymy kolejne zdjęcia Aniuty Chapman, która nie ma nic do ukrycia, może powstanie książka, piosenka, film, serial… A może jeszcze komuś ta historia ze szpiegami przyda się do zrobienia kariery, do przemeblowania sceny politycznej lub do reformy rosyjskich służb specjalnych. Ciąg dalszy zapewne nastąpi.

Nieznani sprawcy

Kolejne brutalne pobicie dziennikarza w Rosji. Oleg Kaszyn z „Kommiersanta” został w zeszłym tygodniu napadnięty pod własnym domem. Napastnicy pastwili się nad nim, uderzając pięćdziesiąt razy kawałkiem pręta po głowie, rękach i nogach. Dziennikarz w ciężkim stanie trafił do szpitala, przeszedł kilka operacji, lekarze są dobrej myśli, że wyjdzie z tego.

W telewizji i internecie można obejrzeć filmik zarejestrowany przez kamerę wideo umieszczoną nad wejściem do domu Kaszyna. Widać wyraźnie, jak dwaj mężczyźni okładają leżącego dziennikarza, ale ich twarzy niepodobna z takiej odległości rozpoznać.

Pobicie Kaszyna podniosło wysoką falę oburzenia nie tylko w środowisku dziennikarskim. Komentarze nie milkną od tygodnia. Dziennikarska brać domaga się złapania zbirów, przykładnego ich ukarania, a także zapewnienia bezpieczeństwa przy wykonywaniu zawodu.

Czy tym razem zostanie przełamana fatalna passa i zwyrodnialcy zostaną złapani? Dotąd nie udało się złapać żadnych „nieznanych sprawców” – ani tych, którzy zabili Annę Politkowską, Natalię Estemirową, Aleksandra Litwinienkę, Anastazję Barburową, Stanisława Markiełowa, ani tych, którzy pobili dziennikarza z podmoskiewskich Chimek Michaiła Biekietowa (po pobiciu nie odzyskał zdrowia, jest sparaliżowany, porusza się na wózku inwalidzkim; na dniach stanął natomiast przed sądem pozwany przez mera miasta za obrazę). Wszystkie te sprawy miały szeroki rezonans nie tylko w Rosji, ale także za granicą. Ich sprawcy pozostali nieznani i nieuchwytni. Dlaczego? Skąd ta bezsilność władz, które stroją się nieustannie w szaty mocarzy?

Śledztwo stwierdziło, że powodem pobicia była działalność zawodowa Kaszyna. O czym pisał? Z talentem o szeroko pojętych problemach społecznych. Politycznych też. Po przyjeździe do Moskwy kilka lat temu próbował swoich sił w środowisku młodzieżowym – wśród wychowanków ideologa Kremla, Władisława Surkowa. Poznał to środowisko od podszewki. Pisywał wtedy w prokremlowskiej gazecie internetowej „Wzglad”, w gazecie „Izwiestia”, potem – wyraźnie rozczarowany do kremlowskich młodzieżówek – służy swoim utalentowanym piórem czasopismu „Russkaja Żyzń”, a gdy tytuł pada, przenosi się do „Kommiersanta”.

Komu nadepnął na odcisk Oleg Kaszyn swoimi publikacjami? Komentatorka dziennika „Niezawisimaja Gazieta” Jelena Zielinska wskazuje, że Oleg Kaszyn był niezależnym dziennikarzem, niezależnym – a więc może dlatego niebezpiecznym, choć z drugiej strony nie prowadził aktualnie żadnego ważnego śledztwa dziennikarskiego, które zleceniodawca chciałby tym barbarzyńskim sposobem przerwać. Ale, jak podkreśla Zielinska, Kaszyn pisał o tym, że w Rosji zaczęło się przebudzenie, pewne ożywienie, on sam był jednym z ważnych ogniw tego procesu. Za pośrednictwem internetu ludzie z różnych środowisk wymieniali opinie, tworzyli sieć tych, którym „nie jest wszystko jedno”. Ciekawy wywód.

W komentarzach prasowych i internetowych powtarza się kilka wersji dotyczących możliwych zleceniodawców. Wskazuje się na sprawę wyrębu lasu w Chimkach (znowu Chimki) pod trasę Moskwa-Petersburg, co wywołało protest ekologów, z czego z kolei niezadowoleni byli przedstawiciele miejscowych władz oraz zaangażowani w budowę trasy i interesy z nią związane ludzie z otoczenia premiera Putina. Kaszyn był jedną z wielu osób, które o tym pisały. I nie był pierwszą ofiarą pobicia „w sprawie Chimek”. Druga wersja: zemsta gubernatora obwodu pskowskiego Turczaka, z którego Kaszyn nabijał się na swoim blogu (Turczak publicznie wyraził ubolewanie z powodu pobicia Kaszyna i życzył mu szybkiego powrotu do zdrowia).

Najczęściej komentatorzy wyciągają wersję trzecią: zleceniodawcą może być boss prokremlowskich młodzieżówek Wasilij Jakiemenko, bliski współpracownik Władisława Surkowa. Kaszyn, jak napisałam powyżej, znał to środowisko bardzo dobrze. Kilka miesięcy temu napisał w tygodniku „Kommiersant Włast’” szkic o tym, jak prokremlowskie młodzieżówki sprawnie przejęły hasła nac-bołów Eduarda Limonowa, radykała, lewicowego prawicowca (to nie przejęzyczenie, chociaż może bardziej właściwe byłoby określenie lewacki prawicowiec), szowinisty i politycznego awanturnika. Jakiemienko uznał publikacje na temat swoich ewentualnych powiązań z pobiciem Kaszyna za potwarz i pomknął do sądu, by pociągnąć do odpowiedzialności tych komentatorów, którzy wysunęli takie przypuszczenia. Pan Jakiemienko jest dość drażliwy na swoim punkcie – chętnie podaje do sądu tych, którzy krytykują jego metody wychowawcze i in.

Ciekawe doniesienie nadeszło dzisiaj ze Stanów: republikanie w Izbie Reprezentantów zażądali od prezydenta Obamy zweryfikowania polityki „resetu” z Rosją – „krajem, gdzie dochodzi do bestialskich pobić dziennikarzy”. Protestują nie tylko republikanie w dalekiej Ameryce, ale także wzburzeni współobywatele pobitego dziennikarza – dziś w Moskwie odbyła się kilkusetosobowa demonstracja na placu Puszkina.

Prezydent Miedwiediew zapowiedział, że dołoży wszelkich starań, aby sprawców wykryto. Obiecał to już kilkakrotnie. W internecie nie brakuje głosów, że Miedwiediew staje się nadzieją tych, którym – jak Kaszynowi – „nie jest wszystko jedno”. Niektórzy chcą w tym widzieć nawet zaczątki neo-pierestrojki.