Archiwum autora: annalabuszewska

Rejent Milczek nad Moskwą

Po długich rytualnych korowodach prezydent Miedwiediew wyznaczył mera Moskwy. Formalnie potrzebne jest jeszcze zatwierdzenie kandydatury mera w ciągu dziesięciu dni w Mosgordumie, czyli moskiewskim parlamencie, ale nie spotkałam w doniesieniach i komentarzach cienia wątpliwości co do tego, że kandydatura zostanie klepnięta.

Kandydatem jest Siergiej Sobianin (typowałam go w rozważaniach nad możliwym następcą Jurija Łużkowa w poprzednich postach poświęconych zmianie warty w moskiewskich władzach). Wicepremier, zaufany człowiek klanu.

Za ciekawostkę można uznać mały prztyczek związany z nominacją. Otóż państwowa telewizja rosyjska – wierna, lojalna, wazeliniarska do bólu – wypuściła wczoraj w przestrzeń informację o decyzji prezydenta w sprawie powołania Sobianina, po czym tę informację skwapliwie zdementowała. Po paru godzinach już nie tylko telewizja Rossija, ale wszystkie kanały i agencje podały, że szczęśliwym wybrańcem jest jednak Sobianin. Po co ta gra w „powołany-niepowołany”? Przypomina to trochę sytuację, jaka towarzyszyła nerwowym tańcom elity wokół wyznaczania następcy Putina w 2008 roku. Też wtedy wypuszczano próbne balony o nominacjach i namaszczeniach, a potem przecieki dementowano. Z tym że wówczas dementi nie obalano. A dementi o nominacji Sobianina okazało się nieprawdziwe. Widocznie wewnątrz aparatu do ostatniej chwili toczyła się zażarta walka o nominację, przedwczesne wypuszczenie, a potem zdementowanie informacji o Sobianinie miało zapewne być sygnałem, że jego pozycja nie jest i nie będzie mocna, że w łonie korporacji rządzącej ma on i przeciwników. A może to był przypadek i nie należy się w tym dopatrywać kolejnej teorii spiskowej.

Sobianin nie jest człowiekiem Miedwiediewa (chociaż był szefem jego sztabu w plebiscycie, nazywanym wyborami prezydenta Miedwiediewa w 2008 r., ale wykonywał tę robotę z nadania Putina). Wielu komentatorów – zwłaszcza zachodnich, którzy hodują w gołębich sercach przekonanie, że „młodszy” z członków rządzącego duumwiratu wybija się na niepodległość i zagraża potędze „seniora” – wyrażało nadzieję, że bój o fotel mera Moskwy będzie dla Miedwiediewa szansą na uzyskanie większego pola do gry o władzę. Nawet jeśli choć przez chwilę tak było, nawet jeśli Miedwiediew naprawdę chciał posadzić w niegustownym pałacu na Twerskiej (siedziba władz Moskwy, naprzeciwko pomnika księcia Jurija Dołgorukiego) swojego człowieka, to wygląda na to, że mu się nie udało.

Kim jest nowy mer? Trochę rarogiem w stadzie czekistowskich jastrzębi. Nie pochodzi z Petersburga (jest z dalekiego Chanty-Mansyjska), nie pracował z Putinem w petersburskim merostwie, nic nie wskazuje na to, by służył w KGB. Przypisuje mu się wybitne talenty organizatorskie i biznesowe. Faktycznie coś go musi wyróżniać, skoro z powodzeniem przez lata piastował różne wysokie funkcje (był m.in. szefem prezydenckiej kancelarii za Putina, jest szefem aparatu rządu premiera Putina i zarazem wicepremierem), choć nie spełnia większości wymienionych wymagań przynależności do rządzącej korporacji.

Jego wyróżniającą cechą jest brak umiejętności publicznej wypowiedzi. W telewizji jest tylko pokazywany, nie słyszymy jego głosu. Pamiętam tylko dwa jego wystąpienia. Pierwsze sprzed dwóch lat mniej więcej, kiedy też mówiło się, że Sobianin jest typowany na jakiś wysoki stołek i trzeba było pokazać ludowi, że nie jest niemową: podczas jednej z niezliczonych narad w sprawie ważnej Sobianin, zajmujący w wysokim zastępstwie miejsce u szczytu stołu prezydialnego, odczytał z kartki tekst o niczym. Drugie – z niedawnego forum międzynarodowego, mającego poprawić wizerunek Rosji (kiedy już toczyły się boje o schedę po Łużkowie): Sobianin wydał z siebie wtedy przed kamerami telewizyjnymi hasło „Rosja musi być wielka”. I nawet się uśmiechnął do kamery.

Zatem skoro Sobianin nic ciekawego przez kilka lat działalności na wysokich stanowiskach publicznie nie powiedział, to można założyć, że jest niezły w grach kuluarowych.

Łużkow kochał wiece, przemawiał ze swadą, śpiewał na organizowanych przez siebie masowych imprezach dla moskiewskiej publiczności, udzielał wywiadów, jednocześnie trzymał za twarz podległy biznes, a wieczorami pisał opowiadania i eseje, które potem z lubością publikował w finansowanej przez merostwo prasie. Po następcy Łużkowa trudno się spodziewać eksplozji temperamentu. Aliści niektórzy dziennikarze z Tiumenia (Sobianin był w gubernatorem jednego z najważniejszych „naftowych” obwodów Rosji – obwodu tiumeńskiego w latach 2001-2005, prasa pisała wtedy, że został nim dzięki wsparciu Romana Abramowicza i błogosławieństwu Władimira Putina) wspominają go jako kompetentnego i otwartego na kontakty z mediami urzędnika, inteligentnego, ciekawego rozmówcę, który adekwatnie potrafił ocenić sytuację. Z drugiej jednak strony wśród nielicznych cytatów z ówczesnych wypowiedzi Sobianina można znaleźć taki: „Ja nie uważam, że dziennikarz u nas może być wolny z definicji, nasza prasa nie może być wolna”. Jakkolwiek na stanowisku gubernatora był przez niektórych postrzegany jako charyzmatyczny lider, to już na szczeblu federalnym Sobianin nie dał się nikomu poznać jako taki. Na razie to człowiek-zagadka, Rejent Milczek.

Czy Sobianin jest tylko człowiekiem skutecznie pilnującym interesów Putina podczas prezydentury Miedwiediewa i – co ważniejsze – w okresie poprzedzającym kolejny zakręt polityczny („problem 2012”), czy ma własne ambicje polityczne, czy tylko lojalnie służy władzy najwyższej?

I jeszcze jedno: wpływowa gazeta „Kommiersant” przeprowadziła w zeszłym tygodniu wirtualne wybory mera Moskwy. Wygrał je adwokat Aleksiej Nawalny (45 proc. głosów), który popularność zyskał jako obrońca praw mniejszościowych udziałowców wielkich przedsiębiorstw. Drugie miejsce zajął kandydat „przeciwko wszystkim” (13 proc.). Kandydat Sobianin został sklasyfikowany na siódmym miejscu z niespełna 3 proc. poparcia.

Muchy odleciały

Kilka lat temu wzburzony niemożnością dogadania się z Alaksandrem Łukaszenką ówczesny rosyjski prezydent Władimir Putin stwierdził, że należy oddzielić muchy od kotletów: muchi otdielno, kotlety otdielno. Uczeni w piśmie talmudyści rozszyfrowali ten uroczy kalambur jako wykładnię nowych stosunków w ramach Państwa Związkowego Białorusi i Rosji. Putin zapowiedział koniec ery tłuczenia kieliszków o marmurowe podłogi Kremla (tak zamaszyście wyrażał w 1996 roku radość z zawarcia unii z Moskwą młody, pełen werwy polityk z Mińska, który miał wtedy nadzieję, że dwupaństwowym tworem rosyjsko-białoruskim będzie rządził on na zmianę z carem Rosji). Tak więc tamta „musza” formuła głosiła rozdział politycznej części dealu rosyjsko-białoruskiego od gospodarczej. Putin był wtedy – w roku 2002 – tak niezadowolony ze stanu stosunków rosyjsko-białoruskich, że przedstawił Łukaszence alternatywę: albo Białoruś wchodzi na prawach kolejnego podmiotu do Federacji Rosyjskiej, albo państwa zawierają realną unię, bez dopłat dla białoruskiej gospodarki, budują współpracę na zasadzie rynkowej (czyli znów tłumacząc ten „polityczny talmud”: chodziło o dostęp dla rosyjskich przedsiębiorców do smacznych kąsków białoruskiej gospodarki) itd. Przez te parę lat relacje Mińska i Moskwy przeżywały różne wzloty i upadki, ale postulatów Putina nie udało się zrealizować (choć Rosja ma już dużo więcej udziałów w białoruskiej gospodarce niż przed ośmioma laty).

Moskwa dociska, ale Łukaszenka ciągle wierzga. Ostatnio urządził kilkugodzinne bicie piany, w obecności dziennikarzy skarżył się na złe stosunki z rosyjskim tandemem, na politykę informacyjną rosyjskich władz, które w telewizji pokazują filmy szkalujące Łukaszenkę („strumienie kłamstw!!”), zdradzał sekrety zakulisowych nacisków Kremla wobec wykluczonych ostatnio regionalnych polityków (m.in. mera Moskwy Łużkowa) oraz w sprawie bezpardonowych nacisków w sprawie uznania niepodległości Abchazji i Osetii Południowej, zapowiadał, że Mińsk poszuka nowych partnerów i sojuszników.

Wczoraj odbył się kolejny akt sztuki w politycznym Teatrzyku Zielona Gęś. Tym razem przedstawiono monodram prezydenta Miedwiediewa, odegrany w wideoblogu (prezydent lubi nowinki techniczne), w którym „młodszy car” przywoływał pana Łukaszenkę do porządku. Zwrócił uwagę, że kampania wyborcza Łukaszenki (wybory mają się odbyć 19 grudnia) jest antyrosyjska, że kiedyś białoruski prezydent straszył naród Ameryką i Europą, a teraz straszy Rosją. Napomniał, żeby prezydent Łukaszenka zajął się sprawami wewnętrznymi i wyjaśnił sprawy zaginięcia dziennikarzy i polityków na Białorusi. Z tego niemiłego wideo-listu komentatorzy wysnuli wniosek, że to 234 poważne ostrzeżenie ze strony Moskwy pod adresem Łukaszenki i jasny sygnał, że Moskwa może nie uznać wyników grudniowych wyborów i wtedy pozycja Łukaszenki – polityka, którego legitymacji nie uznaje Zachód – będzie nie do pozazdroszczenia.

Sekretarz prasowa Miedwiediewa zapewniła, że kontakty polityczne z Mińskiem się nie zmienią, ale na skutek antyrosyjskiej retoryki Łukaszenki zmienił się stosunek do samego Łukaszenki. Moskwa po raz kolejny pokazuje swój firmowy trik w stosunkach z postradzieckimi partnerami: temu panu ręki nie podajemy (tak było z Juszczenką, tak jest z Saakaszwilim), narody kochamy, a niegrzecznym politykom pokazujemy figę z makiem.

Tak czy inaczej formuła much w duecie z kotletami wyczerpała się – rosyjskie muchy na razie odleciały i teraz będą obserwować, co dalej.

Siedemnasta rocznica czarnego października

Czasu minęło niewiele, a tyle się zmieniło. Dziś nie pamięta się i też nie przypomina już o tamtych dramatycznych wydarzeniach, czołgach na ulicach Moskwy, niepewności, czy „czerwono-brunatny”, jak mówiła oficjalna propaganda, parlament obali prezydenta. A przecież polała się krew. To było naprawdę niedawno – siedemnaście lat temu. Historycy współczesności mówią, że wtedy w Rosji skończyła się młodziutka demokracja, że Jelcyn, strzelając do zbuntowanego wiceprezydenta i parlamentu, podeptał elementarne zasady demokracji.

Ale po kolei. Październik 1993, Rosja na kolejnym politycznym zakręcie. Wszystko się wali i wszystko się tworzy, jeszcze nie wiadomo, co do kogo należy i kto tu właściwie rządzi. Rządzić chce Jelcyn i rządzić chce Rada Najwyższa – parlament, który jest po trosze reliktem postsowieckim, a po trosze antyjelcynowską trybuną. Na czele Rady Najwyższej stoi bardzo ambitny polityk – Rusłan Chasbułatow, Czeczen, ma za sobą poparcie wiceprezydenta Aleksandra Ruckiego. Jelcyn pod koniec września decyduje się na radykalne cięcie: podpisuje dekret o rozwiązaniu Rady Najwyższej, wybranej jeszcze za czasów ZSRR, chce rozpisać nowe wybory. Natrafia na opór. Jego zastępca – generał Ruckoj stwierdza, że dekret Jelcyna jest niezgodny z konstytucją i zaczyna tworzyć paralelne struktury władzy, sam ogłasza się jedynym prawowitym prezydentem.

W pierwszych dniach października konflikt na linii prezydent-parlament osiągnął stan wrzenia, doszło do użycia broni. Według oficjalnych danych zginęło 157 osób.

3 października zwolennicy Rady Najwyższej szturmem zajęli budynek merostwa, a następnie ruszyli do siedziby telewizji (niektórzy byli uzbrojeni, a na czele kolumny szli generał Albert Makaszow i nacjonalista Aleksandr Barkaszow, zagrzewający do walki). Jelcyn ogłosił stan wyjątkowy, do Moskwy ściągnięto wojska. 4 października zaczął się ostrzał budynku parlamentu, po kilku godzinach zgromadzeni w budynku (kilka tysięcy ludzi) poddali się. Chasbułatow i Ruckoj zostali aresztowani.

„Politycy, którzy uważali, że konfrontacja z parlamentem pozwoli przeprowadzić liberalne reformy, zaszczepić w kraju demokrację, zostali odsunięci, a do władzy zbliżyli się generałowie, którzy dowodzili operacją 3-4 października, którzy nie bali się przelać krwi” – mówi Aleksandr Czerkasow, obrońca praw człowieka.

Czarny październik był ważną cezurą, progiem, przez który przestąpiła władza, która w obronie swoich interesów była w stanie użyć siły. Może gdyby nie było tego października, to nie byłoby też potem wojny w Czeczenii. Ale przez próg użycia siły już przestąpiono. I jeszcze jedno: wydarzenia, które miały miejsce w październiku 1993, szybko owinięto w bawełnę. Jelcyn i jego ludzie nie lubili przypominać o tych tragicznych dniach, śledztwo przeciwko organizatorom buntu toczyło się jakoś na marginesie głównego nurtu, po cichu, zamknięto je już w lutym 1994. Buntownicy zresztą też specjalnie nie ucierpieli, dość szybko wyszli z aresztu i zeszli ze sceny politycznej (Chasbułatow próbował jeszcze potem zaistnieć w Czeczenii, ale bez powodzenia).

Być wyspiarzem

Rosyjscy oligarchowie mają nową pasję: wyspy. I nie chodzi tym razem o ulubione rajskie wyspy, które są jednocześnie rajami podatkowymi, przez które można przepuścić dowolne ilości niezbyt czystego szmalu, ale o „czisto konkrietnyje” wyspy, które stały się ostatnio własnością bogaczy (choć miłość do wysepek w rodzaju Jersey czy Wysp Dziewiczych bynajmniej rosyjskim bogaczom nie przeszła).

Jak donosi tygodnik „Sobiesiednik”, wyspy zakupili Roman Abramowicz (od wielu lat, najbogatszy Rosjanin, człowiek, o którym mówi się, że jest sakiewką Kremla), Wiktor Wekselberg (to ten, który wkupił się swego czasu w łaski Putina, patriotycznie nabywając na głośnej aukcji jaja Faberge, a obecnie zaufany człowiek Miedwiediewa ds. rosyjskiej Doliny Krzemowej, czyli projektu Skołkowo), Oleg Deripaska (car cementu, któremu w szczytowym momencie ostatniego kryzysu gospodarczego Putin w upadającym miasteczku Pikalowo kazał podpisać papiery o ratowaniu cementowni-żywicielki miasteczka, a potem kazał oddać długopis; jak widać, poniewierka z długopisem na oczach całej Rosji i okolic opłaciła się – interesy Deripaski mimo kryzysu mają się całkiem nieźle).

„The Wall Street Journal” uściśla, że Abramowicz kupił nie tyle wyspę, ile wspaniałą posiadłość na karaibskiej wysepce Saint Barts (Saint Barthelemy) za jedyne 89 mln dolarów, należącą w przeszłości do rodziny Rockefellerów. Natomiast o nabyciu wyspy Abramowicz nadal myśli – był wymieniany w czołówce pretendentów do nabycia greckiej wyspy Scorpios, która ostatecznie zakupił Armani. Według niepotwierdzonych informacji Abramowicz zrekompensował sobie to drobne greckie niepowodzenie nabywając wyspę, a właściwie wysepkę Świętego Stefana w Czarnogórze (to maleńkie cacuszko, połączone z lądem drogą-mostem).

Wekselberg dostał wyspę w prezencie na pięćdziesiąte urodziny – sprezentowana wyspa położona jest na Adriatyku nieopodal Dubrownika.

Co roku na sprzedaż i wieczystą dzierżawę wystawianych jest około trzystu wysp i wysepek – przed rosyjskimi oligarchami otwiera się więc świetlana wyspiarska przyszłość. O ile koniunktura się nie zmieni.

Śmierć w Wenecji

Na weneckiej wyspie San Michele, Wyspie Cmentarnej, w kwaterze na cmentarzu greckim (spoczywają tu ludzie pochowani w obrządku prawosławnym), znajduje się grób Siergieja Diagilewa, znakomitego impresaria, teoretyka baletu, sybaryty, dandysa i znawcy wyszukanych smaków życia. Wśród baletmistrzów, choreografów, tancerzy istnieje tradycja, by na grobie Diagilewa zostawić baletki. Tradycja jest żywa do dziś (zob. zdjęcie w galerii).

Dziełem jego życia były Rosyjskie Balety (Les Ballets Russes) – założona w 1909 roku, działająca w Paryżu i Monte Carlo niezrównana trupa baletowa prezentująca napisane specjalnie dla niej utwory baletowe, skupiająca najwybitniejszych rosyjskich tancerzy tamtych czasów (Niżyński, Krzesińska, Pawłowa, Fokin, Balanchine, Lifar). Z inspiracji Diagilewa pisali dla Baletów wspaniali kompozytorzy – Debussy, Ravel, Prokofjew, Poulenc, scenografię i kostiumy tworzyli Bakst, Benoit, Picasso, Braque.

Według Sjenga Scheijena, holenderskiego historyka sztuki, badacza życia Diagilewa, autora książki „Diaghilev. The Life”, „Diagilew kontrolował cały proces powstawania spektaklu baletowego, inspirował kompozytorów, librecistów, scenografów, tancerzy, czuwał nad wszystkimi aspektami dzieła; ogniskował uwagę, przyciągał bogatych sponsorów […] Był jednocześnie demiurgiem i tyranem, którego woli podporządkowane było w zespole wszystko”. Po mistrzowsku inspirował, Debussy miał powiedzieć kiedyś, że Diagilew byłby w stanie ożywić nawet kamień.

Diagilew uwielbiał Wenecję, od młodości często ją odwiedzał, wiecznie zauroczony jej pięknem. Fascynowało go to, że Wenecji nie zeszpecono nowoczesnym budownictwem, że zachowała swój niepowtarzalny dawny charakter, była prawdziwa, a jednocześnie tak przypominała dekoracje teatralne. W jednym z napisanych na początku XX wieku listów wspomniał, że tak ukochał Wenecję, że chciałby tu umrzeć. Czy rzeczywiście miał zamiar umierać, kiedy w 1929 roku przyjechał do Wenecji, by odpocząć po wyczerpującym roku pracy i równie wyczerpującym związku z najnowszą fascynacją swego życia – kompozytorem Igorem Markiewiczem? Według świadków, Diagilew do ostatniej chwili snuł plany na przyszłość. Badacze twierdzą, że był przesądny i bardzo przejął się przepowiednią pewnej wróżki, która wieszczyła mu „śmierć na wodzie”, bał się więc pływać. Widocznie miłość do Wenecji – miasta położonego „na wodzie” – była w nim silniejsza niż strach przed wywróżoną lokalizacją śmierci. Wiedział, że jest chory, cukrzyca siała spustoszenie w jego organizmie. Diagilew pono obsesyjnie bał się zastrzyków i stanowczo odmawiał zabiegów łączących się z kłuciem, nie pozwalał więc na podawanie insuliny. Różni badacze wskazują też na inne przyczyny śmierci Diagilewa – cukrzyca jest głównym „podejrzanym”, niektórzy podają jednak, że bezpośrednią przyczyną zgonu było zakażenie krwi lub udar, jeszcze inni, że mógł to być AIDS. Diagilew przez ostatnie dni życia silnie gorączkował, lekarze rozkładali ręce, nie potrafili rozpoznać przyczyny tego stanu. W ostatnich chwilach, spędzonych w Grand Hotelu na Lido z zachwycającym widokiem na morze, towarzyszyli mu najbliżsi przyjaciele: Serge Lifar (tancerz, wielka miłość Diagilewa), Borys Kochno (sekretarz, wielka miłość Diagilewa), Misia Sert („jedyna kobieta, którą mógłbym poślubić”, jak mawiał Diagilew).  To ona sfinansowała zakup kwatery na prawosławnym cmentarzu na weneckiej Wyspie Umarłych.

Obok pochowano wielkiego rosyjskiego kompozytora Igora Strawińskiego – jednego z tych, który tak wiele zawdzięcza impresaryjnym talentom Siergieja Diagilewa.

W protestanckiej części cmentarza spoczywa noblista, wielki poeta, Josif Brodski (zmarł w Nowym Jorku, ale kazał pochować się w Wenecji – mieście, które kochał, które odwiedział od początku lat siedemdziesiątych każdej zimy, któremu poświęcił znakomity „Znak wodny”). Na jego skromnym grobie umieszczona jest skrzynka na listy. A na odwrocie tablicy sentencja: „Śmierć nie wszystko kończy”.

Milion pielmieni

Laureatem nagrody publiczności na mistrzostwach świata w karaoke, które odbywają się w Moskwie, został Amerykanin Edward Pimental. A nagrodę stanowi milion znamienitych rosyjskich pierożków – pielmieni. Organizatorzy konkursu już obliczyli, że gdyby cała rodzina Edwarda Pimentala jadła po sto pysznych pierożków dziennie, to takiego pożywienia wystarczyłoby jej na sto lat.

Pielmieni są niezrównanym tradycyjnym daniem rosyjskiej kuchni. Kiedyś można je było pochłaniać w specjalnych lokalach gastronomicznych pod nazwą pielmiennaja – serwowano w nich wyłącznie pielmieni. Z roztopionym masłem albo ze śmietaną. Śmietana – podawana w tak zwanych granionnych stakanach – była tak gęsta, że łyżka zapadała się w nią powoli albo i wcale nie zapadała. Moje pierwsze spotkanie z pielmieniami w dużej pielmiennej w Moskwie to było wspaniałe gargantuiczne obżarstwo. Zażywna kucharka sprzedająca parujące pyszności patrząc, jak stawiam przed sobą trzeci talerz, z zadowoleniem cmoknęła: „razjelis diewczata, prijatnogo appietita”. Teraz już wiele takich lokali – w każdym razie w Moskwie czy Petersburgu – nie zostało. Ale nadal w każdym sklepie spożywczym można kupić mrożone pierożki i w dziesięć minut ugotować w domu. No i można ugotować „od podstaw”.

W cienko rozwałkowane ciasto nakłada się farsz – surową wołowinę zmieszaną z wieprzowiną, cebulą lub czosnkiem – i zalepia wedle umiejętności. Niektóre „ściegi” – wykwintne zagięcia czy fantazyjne wzorki na brzegach pierożków to istne dzieła sztuki. Pielmieni gotuje się w wywarze z jarzyn lub po prostu w osolonej wodzie. Istnieje wielka mnogość odmian – w różnych regionach stosuje się wariacje, związane z dostępnością różnych innych ingrediencji (wyśmienite są pielmieni z rybnym farszem). W dawnych czasach były bardzo popularne na Syberii – na zimę zamrażano je. Ten syberyjski „hortex” z dawnych lat i dzisiaj pozostaje najpopularniejszą formą przygotowania pierożków na szybko. Przyjmuje się, że pielmieni przywędrowały do Rosji przez Azję Centralną z Chin w XIII wieku i tu zadomowiły się na dobre, przyjmując specyficzne kształty i smaki.

Życzę smacznego rodzinie pana Edwarda Pimentala i wszystkim smakoszom.

Pszczelarz na emeryturze

Coraz głośniej rosyjskie media trąbią o spodziewanej już w poniedziałek dymisji mera Moskwy Jurija Łużkowa. Dobrze poinformowane źródła wyrażają przypuszczenie na granicy pewności, że mer podczas urlopu w Austrii skruszał, zrozumiał błędy i wypaczenia i nie będzie wsadzał kija między szprychy jadącego zgodnie ku świetlanej przyszłości rządzącego tandemu. Odejdzie – być może na emeryturę, a być może zajmie jakąś synekurę „odpowiadającą jego statusowi”. Czy tak właśnie będzie – czas już niebawem pokaże.

Tymczasem zagraniczne media wałkują sprawę mera od innej strony. Francuska gazeta „L’Express” rozpisała się dziś o przedsiębiorczej pani merowej, najbogatszej Rosjance, Jelenie Baturinej (to ciekawe zjawisko w rosyjskich elitach: mąż polityk na eksponowanym stanowisku jest biedny jak mysz kościelna, za to jego żona kreci potężne biznesy i ma spory majątek). Według gazety, od jakiegoś czasu Baturina „przeprowadza” swój biznes do Austrii (założyła fundację Beneco w Wiedniu), gdzie płaci podatki, zasilając tym samym austriacki, a nie rosyjski budżet. Autor publikacji twierdzi, że Baturina za drobne 25 mln euro kupiła w Austrii kompleks hotelowo-sportowy, gdzie lubią odpoczywać rosyjscy oligarchowie, a także własną osobą premier. Rosyjski mer i jego żona wydają pokaźne kwoty na działalność kulturalną  i imprezy sportowe w Tyrolu, „żeby choć trochę ułagodzić miejscową prasę, krytycznie nastawioną do Rosjan” – pisze „L’Express”. Baturina natychmiast zapowiedziała, że poda francuską gazetę do sądu za szkalowanie jej dobrego imienia i rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji. Rzecznik prasowy firmy Inteco, należącej do Baturinej wyjaśniał, że kompania ma w Wiedniu nie więcej niż dziesięć procent ogólnej liczby projektów. Chyba teraz Łużkow i Baturina długo nie wyjdą z sądu, bo zamierzają się procesować ze wszystkimi autorami poświęconych im ostatnio opusów telewizyjnych i prasowych. Ciekawe, czy podadzą do sądu Władimira Żyrinowskiego, który składając życzenia urodzinowe merowi, zaczął go skłaniać do dobrowolnej dymisji. Zdaniem Żyrinowskiego, Łużkow obecnie „z trwogą oczekuje na sprawy karne, spodziewa się głośnych dymisji we władzach miasta i masowych finansowych kontroli w biznesach Jeleny Nikołajewny [Baturinej]”. Przyjęło się uważać, że Żyrinowski w swojej stałej manierze klauna zwykł wyrażać treści, które Kreml chciałby przekazać, ale woli nie mówić o tym otwarcie.

Niektóre media jako jedną z wersji rozwoju wydarzeń wokół gnębionego przez Kreml Łużkowa podawały możliwą emigrację – mer miałby zamieszkać w luksusowych posiadłościach w Tyrolu lub w rezydencji w pobliżu pałacu Buckingham w Londynie, którą Baturina miała nabyć dwa lata temu za sto milionów dolarów (choć sama Baturina dementowała słuchy o nabyciu tej nieruchomości).

Spekulacje na temat przyszłości Łużkowa nie milkną, nadal znajdują się w samym centrum zainteresowania mediów i opinii publicznej w Rosji. Codziennie dokładane są nowe atrakcje – dziś dobrze poinformowane wróble ćwierkały, że już wyznaczony jest następca mera, a może nim zostać obecny szef aparatu rządu Siergiej Sobianin – wielki niemowa, sprawny aparatczyk i zakulisowy gracz, szczerze oddany premierowi, zapewniający dobre wyniki jako szef sztabów wyborczych. Ale o innych potencjalnych przyszłych merach też ćwierkają. Może nie należy jeszcze na tym etapie zbytnio przywiązywać się do kandydatur. Wiadomo, że powinien to być ktoś zaufany, ktoś, komu pan Putin może spokojnie powierzyć najbardziej odpowiedzialny odcinek w okresie sezonu wyborczego.

Niektórzy gorliwi podpowiadacze przypominają Łużkowowi, że czas na emeryturę, a dla emeryta idealnym zajęciem jest pszczelarstwo, które mer tak kocha.

Kopać.mera.msk.ru

Jeżeli ktoś chciałby teraz coś przykrego powiedzieć o wieloletnim merze Moskwy, Juriju Łużkowie, to ma po temu znakomitą okazję. Zza murów Kremla słychać głośny pomruk niezadowolenia pod adresem nietykalnego i niezatapialnego do tej pory, cieszącego się szacunkiem najwyższych władz partyjnych i państwowych hospodara rosyjskiej stolicy. A ten pomruk jest jak wezwanie do egzekucji. Centralne media rzuciły się na łakomy kąsek (nareszcie coś się dzieje!) z niespotykanym animuszem – w każdej gazecie, na każdej stronie internetowej poświęconej polityce: Łużkow, Łużkow, Łużkow. Czytelnicy już się chyba boją otworzyć lodówkę, by nie okazało się, że tam też siedzi człowiek w skórzanej kiepce, jak nazywa się po rosyjsku specyficzna czapka z daszkiem, noszona przez mera, lubiącego swojskie klimaty.

Wazeliniarskie federalne stacje telewizyjne, które żadnych przedsięwzięć władz nie krytykują i działają pod uważne dyktando wydziału agitacji i propagandy, od zeszłego tygodnia wylewają na Łużkowa cebrzyki nieczystości. Powstały filmy o brzydkich czynach mera. Twórcy filmów zarzucają mu brak dbałości o mieszkańców (latem, gdy Moskwa dusiła się w smogu, mer inhalował płuca w Austrii i zatroszczył się tylko o swoją pasiekę, którą polecił przenieść w bezpieczne miejsce, jak twierdzili autorzy filmu – za pieniądze miasta), wspomaganie biznesów budowlanych żony, Jeleny Baturinej, najbogatszej kobiety Rosji (jej majątek „Forbes” wycenił na 3 mld dolarów; na dzisiaj zapowiedziano na kanale NTW film o plugawych grzechach biznesowych pani merowej), posiadanie daczy na 80-hektarowej działce, skandale wokół wyrębu głośnego lasu w Chimkach (mer popierał przebieg trasy przez las, który wywołał rezonans społeczny i falę protestów, pojechał pod prąd opinii wypowiedzianej głośno przez prezydenta) itd. itp.

Można zapytać: dlaczego teraz? Przecież o tym, że Baturina kręci cudowne lody na budownictwie, cieszy się preferencyjnymi lokalizacjami w piekielnie drogiej Moskwie, wygrywa w cuglach wszystkie przetargi na budowy, jakie tylko jej budowlana dusza zapragnie, wiadomo było od wielu, wielu lat. O nieetycznej stronie wspomagania żony przez mera opozycyjne gazety i strony internetowe napisały tomy. O korupcji wśród stołecznych urzędników – jeszcze więcej. A prezydent i premier mimo wszystko przecież spotykali się z merem, obejmowali, klepali po ramieniu. Pełne zaufanie, żadnych nieprzyjemnych pytań. Putin wielkodusznie wybaczył Łużkowowi nawet to, że ten na przełomie lat 90. i 2000. był w obozie przeciwnym wyniesieniu jego, Putina, na kremlowski tron. Łużkow znalazł jednak po zmianie władzy swoje miejsce w szeregu (a właściwie w pionie władzy) i nie było to miejsce ostatnie. Podporządkował się nowym trendom w polityce. Nieodmiennie zapewniał władzy odpowiednie wyniki wyborcze w moskiewskich okręgach (w niektórych nawet 102 procent, jeśli komisja skrutacyjna była zbyt gorliwa).

I oto nagle rosyjska wierchuszka przeżywa olśnienie: Jurij Michajłowicz jest grzeszny. Można rzucić w niego kamieniem. Co się nagle stało?

Hasło do „uwalenia” mera rzucił Kreml, czyli ośrodek prezydencki. Miedwiediew od jakiegoś czasu firmuje wymianę gubernatorów i prezydentów federalnych republik, którzy zajmowali stanowiska od zarania dziejów: Szajmijewa w Tatarstanie, Rachimowa w Baszkirii czy Ilumżynowa w Kałmucji. Czy jest też inicjatorem wymiany na stanowisku szefa najważniejszego podmiotu Federacji Rosyjskiej, jakim jest Moskwa? Spekulacje słychać różne. Niektórzy z komentatorów twierdzą, że Miedwiediew chce wygnać Łużkowa, a Putin jednak tego nie chce i że jest to poważny test trwałości tandemu (choć Miedwiediew może formalnie odwołać mera, jakoś się nie kwapi). To ciekawa łamigłówka w obliczu ciągle nierozwiązanego „problemu 2012” (to znaczy określenia i podania ludowi do wiadomości, który z dwóch panów tworzących dziś tandem zostanie wyznaczony do kandydowania w tak zwanych wyborach prezydenckich w roku 2012). I sprawa Łużkowa miałaby być sprawdzianem, kto jest w tandemie silniejszy, kto ma więcej szans. To na razie tylko spekulacje. Putin się nie wypowiedział publicznie w sprawie Łużkowa. A to zapewne jego decyzja będzie wiążąca. Ciekawe, jak zostanie przez biurokrację i elity przyjęta decyzja o „zamoczeniu” Łużkowa (o ile zostanie on „zamoczony”) – jako sygnał ostrzegawczy dla regionalnych kacyków i ich klienteli w okresie przedwyborczym, jako sygnał słabości Miedwiediewa, który nie potrafi podjąć ani decyzji, ani walki o realizację swoich pomysłów? Jeszcze ciekawsze jest to, jakie konsekwencje dla systemu będzie miało złamanie zasad obowiązujących do tej pory wewnątrz rządzącej korporacji. Konflikty wewnątrz korporacji zdarzają się, owszem, gremium decyzyjne załatwia je jednak zakulisowo, publicznie podając jakąś zawoalowaną przyczynę łatwą do przełknięcia dla tak zwanej opinii publicznej. Ale spory wewnątrzkorporacyjne nie były dotychczas rozwiązywane poprzez rozpętywanie wojny informacyjnej przeciwko jednemu z członków korporacji. A tu mamy do czynienia z publicznym obrzucaniem błotkiem jednego z ważnych przedstawicieli klasy rządzącej. Niezwykłe w tej historii jest to, że odwoływani i wysyłani na zieloną trawkę członkowie korporacji, którzy popadli w niełaskę, odchodzili bez awantur. Natomiast Łużkow powiedział, że nie ma zamiaru podać się do dymisji (a jego kadencja kończy się w 2011 roku, a więc tuż przed wyborami do Dumy). Wystąpił z pozwami przeciwko stacjom telewizyjnym, które wyemitowały szkalujące go filmy, nazwał te publikacje paszkwilami, kłamstwem i oszczerstwem. Dziś zapowiedział, że od 21 września będzie na urlopie – swoje 74. urodziny zamierza spędzić w Austrii w kręgu rodziny. Podobno na urlopie „ma się zastanowić”, co dalej…

Mokra robota – zapowiedź pierwsza

Tajemniczy blondyn w czarnym bucie czy też brunet wieczorową porą w czerwonym kapeluszu, a właściwie w czarnej kominiarce zasłaniającej całą twarz ponurym głosem recytuje: „Ja, były funkcjonariusz jednej ze służb specjalnych Federacji Rosyjskiej, chciałbym oświadczyć, że szef rosyjskiego rządu Putin chce zabić prezydenta Białorusi, Łukaszenkę […] Łukaszenka mi się nie podoba, on chce zapewnić dobrobyt swemu krajowi kosztem mojej ojczyzny – Rosji. Na Białorusi niebawem odbędą się wybory prezydenckie. Rosja dysponuje szerokim wachlarzem możliwości, aby pozbyć się Łukaszenki – media mogą z niego zrobić chorego na umyśle, możemy rzucić go na kolana wykorzystując naciski gospodarcze, możemy wreszcie dogadać się z Europą, USA i Łukaszenka padnie”. Według tajemniczego blondyna w czarnej kominiarce, w korporacji państwowej Rostiechnołogii, którą zawiaduje wierny druh Putina, Czemiezow, na osobiste polecenie premiera została powołana specjalna grupa byłych funkcjonariuszy Federalnej Służby Bezpieczeństwa, wywiadu i innych służb specjalnych, która ma zlikwidować Alaksandra Łukaszenkę. Białoruski prezydent ma, według nosiciela kominiarki, zginąć podczas wypadku samochodowego lub samolotowego, zatruć się śmiertelnie poprzez zatruty podarunek lub strzelać ma do niego Szakal. Może też zginąć podczas zamachu terrorystycznego na Dożynkach lub na innej masowej imprezie.

Filmik z przestrogą od zamaskowanego agenta można obejrzeć na youtube (http://www.youtube.com/watch?v=ML-0v9Ii8TQod wczoraj obejrzało go kilkadziesiąt tysięcy użytkowników).

Po co ta maskarada? Wojna informacyjna pomiędzy Białorusią i Rosją trwa już od wielu tygodni, kolejne jej odsłony świadczą o narastaniu napięcia między Mińskiem a Moskwą. Ale specjalna grupa? Zamach? To brzmi niepoważnie.

Białoruscy komentatorzy upatrują w tej prowokacyjnej wypowiedzi tajemniczego blondyna raczej świadectwo gry klanów i grup wpływu wokół samego Łukaszenki niż „niewidoczną rękę Kremla”. Łukaszenka od zarania swoich rządów wiecznie uruchamiał karuzelę ze stanowiskami – jeśli jakiś jego pretorianin za bardzo wyrastał i obrastał własnymi zausznikami, Batia zdejmował go ze stanowiska i albo odsuwał na dobre, albo przydzielał do resortu przemysłu terenowego. Teraz jeden z takich odsuniętych klanów miałby pokazywać, że prezydent przy obecnym kierownictwie służb specjalnych nie jest bezpieczny i być może powinien przypomnieć sobie o starych wiernych towarzyszach walki i pracy i przywrócić ich do łask.

Na Białorusi doszło ostatnio do kilku głośnych wydarzeń o niepokojącym i niewyjaśnionym charakterze: m.in. ambasadę rosyjską w Mińsku obrzucono butelkami z koktajlem Mołotowa, kilka dni później w tajemniczych okolicznościach doszło do śmierci znanego dziennikarza Aleha Biabienina.  Teraz ten dziwny filmik. Nie ma na razie jasnego wytłumaczenia tych wydarzeń.

Dzisiaj ogłoszono, że wybory prezydenckie na Białorusi odbędą się już 19 grudnia. Chociaż mogłyby się odbyć dopiero w lutym. Łukaszenka włączył przyspieszenie, być może obawiając się jeszcze większego napędzenia konfliktu z Moskwą, a taki konflikt nie ułatwi mu reelekcji (na przełomie roku zwykle dochodzi do mocnego zwarcia w konflikcie gazowym czy naftowym, a rozdmuchanie tego konfliktu Łukaszence nie pomoże w kampanii – stąd zapewne ucieczka do przodu i wyznaczenie wyborów przed końcem roku). Po raz pierwszy od szesnastu lat rankingi Łukaszenki w przededniu wyborów nie tylko nie rosną, ale wręcz spadają. Trzeba coś przedsięwziąć. Może ten filmik z zamaskowanym funkcjonariuszem grożącym Łukaszence śmiercią pomoże wzbudzić w elektoracie sympatię do prezydenta tak poważnie zagrożonego przez zawziętych patronów-skrytobójców? Można się spodziewać, że nie jest to ostatni akord – ani w rosyjsko-białoruskiej wojnie informacyjnej, ani w walce Łukaszenki o ponowny wybór na kolejną kadencję.

Zamach we Władykaukazie – wieczne kaukaskie deja vu?

Dziś w północnokaukaskiej Osetii Północnej dzień żałoby. We wczorajszym zamachu terrorystycznym w stolicy republiki Władykaukazie zginęło 18 osób, ponad sto zostało rannych. Prowadzony przez terrorystę samobójcę samochód wypełniony materiałami wybuchowymi eksplodował w pobliżu bramy największego bazaru w mieście.

Odpowiedzialność za zorganizowanie zamachu wziął na siebie „emir” Kaukazu Dokka Umarow – przywódca islamskiego radykalnego podziemia zbrojnego, które walczy o ustanowienie na Kaukazie Północnym islamskiego państwa wyznaniowego. Islamiści oświadczyli, że zemścili się w ten sposób za marcową akcję służb specjalnych, podczas której zginęli przywódcy podziemia – Said Buriacki i Anzor Astiemirow. Umarow bierze na siebie wszystkie wybuchy i awarie w Federacji Rosyjskiej, więc jego deklaracja nie jest wiarygodna. Federalna Służba Bezpieczeństwa, która podjęła intensywne śledztwo na polecenie politycznej góry, zatrzymała już trzech podejrzanych we współorganizowaniu zamachu – to pono mieszkańcy inguskiej wioski Ekażewo. Na razie na wcześnie, by formułować końcowe wnioski na temat autorów zamachu i celów, jakie chcieli osiągnąć. Warto wskazać na kilka okoliczności. (1) Osetia Północna różni się od sąsiednich republik rosyjskiego Kaukazu Północnego składem wyznaniowym: większość stanowią wyznawcy prawosławia, radykalizm islamski nie ma się tu szczególnie gdzie zagnieździć. (2) Komentatorzy wskazują, że zapewne zamachu dokonali „przyjezdni”, śledztwo już mówi o śladzie inguskim. Przedmieścia Władykaukazu (tzw. rejon prigorodny) były na początku lat 90. przedmiotem sporu terytorialnego pomiędzy Osetyjczykami a Inguszami, do tej pory spór nie został rozwiązany w sposób zadowalający obie strony, a jedynie przymrożony; antagonizm ingusko-osetyjski jest nadal silny. (3) O ile znakomita większość zamachów na Kaukazie Północnym polega na atakowaniu służb mundurowych, siedzib władz, wojska, obiektów strategicznych, to tym razem zginęli cywile. (4) To nie był pierwszy zamach na bazar we Władykaukazie – w marcu 1999 roku też dokonano zamachu, wtedy zginęły 52 osoby, śledztwo ustaliło wtedy, że zamach zorganizowali polowi komendanci z Czeczenii, którzy potem zginęli w czasie kampanii czeczeńskiej.

Wtedy, na początku 1999 roku nie zwrócono szczególnej uwagi na ten wybuch na władykaukaskim bazarze – stał się wydarzeniem wstrząsającym dla miasta, republiki, regionu, ale nie całego kraju. Natomiast kilka miesięcy po tej tragedii Rosją wstrząsnęły kolejne zamachy – Bujnack, Wołgodońsk, wreszcie Moskwa.

Władimir Putin doszedł do władzy pod hasłami ukręcenia łba hydrze terroryzmu i zapewnienia bezpieczeństwa. Dzisiaj, kiedy często czytamy doniesienia o kolejnych zamachach terrorystycznych, trudno oprzeć się wrażeniu, że to jakieś koszmarne deja vu. Powtarzają się bez mała te same nazwy miejscowości, wskazuje się na tych samych sprawców… Trudno zgodzić się z oficjalnie głoszoną tezą rosyjskich władz, że po udanym uregulowaniu sytuacji w Czeczenii Kaukaz przechodzi od fazy operacji antyterrorystycznej do fazy rozwoju gospodarczego. Owszem, prezydent Miedwiediew wysłał jako swego specjalnego wysłannika na Kaukaz zdolnego menedżera, Aleksandra Chłoponina, który strumieniami rubli miał ugasić protest i wydźwignąć region z zapaści gospodarczej. Ale wydaje się, że to zdecydowanie nie wystarczy, plan przekształcenia Kaukazu Północnego w turystyczne i inwestycyjne eldorado w ciągu kilku lat należy uznać za utopię. Kaukaz Północny staje się dla Rosji coraz większym problemem, coraz bardziej obcą i coraz bardziej niebezpieczną ziemią, żyjącą według innych zasad niż metropolia, mająca inne problemy niż metropolia, ale dostarczająca tej metropolii wielu problemów, których metropolia rozwiązać nie potrafi.

Rosyjskie władze patrzą teraz na problem terroryzmu na Kaukazie przez pryzmat bezpieczeństwa zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi w 2014 – ukochanego projektu premiera Putina. Dziesięć lat temu umiejętnie podgrzana propagandowo sytuacja wokół zamachów posłużyła Kremlowi do przeprowadzenia „operacji następca” i wylansowaniu młodego energicznego polityka, Władimira Putina. Czy dziś znów przyda się do jakichś „wyższych” politycznych celów, czy stanie się tylko permanentnym bólem głowy rządzących Rosją i regionem?