Archiwum autora: annalabuszewska

„Problem 2012” – demokratyczny wdzięk i bezpretensjonalność

Tak się złożyło, że kilka ostatnich letnich igrzysk olimpijskich pokrywało się z ważnymi wydarzeniami w życiu politycznym Rosji, zwanymi z braku lepszego określenia wyborami prezydenckimi. Co cztery lata, gdy dobiegała końca wyznaczona konstytucją prezydencka kadencja, okazywało się, że Rosja ma „problem” – co dalej z władzą. Problem sukcesji jest po niemal dwudziestu latach od rozpadu ZSRR jednym z fundamentalnych problemów państw postradzieckich.

Szczególnie ostro „problem” wystąpił w Rosji w 2008 roku. Przy czym zaczęto mówić o nim już cztery lata wcześniej – w 2004, kiedy Putin rozpoczął swoją drugą kadencję. Polityczny establishment przez te cztery lata starał się przewidzieć i zawczasu ustawić pod kątem spodziewanych rozwiązań. Niemal do ostatniej chwili Putin trzymał wszystkich w napięciu – czy zostanie na trzecią kadencję (choć konstytucja nie przewiduje takiej możliwości), czy wyznaczy następcę. No i jakiego następcę. W tysiącach komentarzy prasowych rozważano rozliczne scenariusze. Wreszcie decyzja zapadła, nad Kremlem ukazał się biały dymek i pomazaniec Dmitrij Anatoljewicz Miedwiediew został przedstawiony elicie i narodowi jako przyszły prezydent. Powstał tandem Putin-Miedwiediew (kolejność nazwisk nie jest przypadkowa).

Mamy rok 2010. Część elit, które spodziewały się rychłego rozłamu w tandemie i miały nadzieję na usamodzielnienie się Miedwiediewa i na mały rewanż na czekistach Putina, jeszcze tej nadziei całkiem nie straciła i teraz czyni przymiarki do kolejnego roku olimpijskiego i jednocześnie roku „problemu”. Sam kremlowski Olimp zaś na razie wypuszcza próbne balony i wieloznaczne sygnały.

Podczas rytualnego dorocznego spotkania z ciekawymi ludźmi z zagranicy – publicystami, historykami, byłymi politykami (to zgromadzenie zowie się Klub Wałdajski, nazywany przez złośliwych komentatorów kółkiem adoracji Putina lub punktem werbunkowym pożytecznych idiotów z Zachodu) – które odbyło się w tym roku w Soczi, nie mogło zabraknąć tego frapującego tematu. „Problem 2012” został wywołany przez amerykańskiego gościa z waszyngtońskiego think tanku. Nawiązując do ubiegłorocznej wypowiedzi Putina, że siądą sobie niebawem z Miedwiediewem i pogadają, kto wystartuje w wyborach prezydenckich, amerykański politolog zapytał: „Załóżmy, że otrzyma pan większość głosów w wyborach. Czy nie widzi pan jakiegoś uszczerbku dla rozwoju rosyjskiego systemu politycznego na skutek tej zmiany?”. Putin nie uchylił się od odpowiedzi na to filuterne pytanko, sugerujące, że jego powrót na Kreml nie byłby całkiem zgodny ze standardami demokratycznymi. Rosyjski premier odparł, że prezydent Roosevelt siedział na prezydenckim stolcu przez cztery kadencje i nikogo to nie niepokoiło, bo nie było to niezgodne z amerykańską konstytucją, a zatem i on, i Dmitrij Anatoljewicz też będą postępować tak, aby nie złamać rosyjskiej konstytucji. Konstytucja jest demokratyczna, więc dla demokracji z tego powodu uszczerbku żadnego nie będzie.

Nadal jednak ani dopuszczeni do oglądania na własne oczy „wysokiego oblicza” członkowie kółka wałdajskiego, ani postronni obserwatorzy, którzy widują najwyższe czynniki tylko w telewizji, ani też spragnieni być może wskazówek odnośnie sposobów rozwiązania „problemu 2012” szeregowi obywatele Federacji Rosyjskiej nie wiedzą, czy ta zapowiadana rok temu szczera rozmowa panów z tandemu już miała miejsce i czy panowie postanowili, co będą robić w tym nieszczęsnym roku kolejnej olimpiady. Wygląda na to, że jeszcze na tę rozmowę nie mieli czasu. Albo pomysłu.

A trzeba jeszcze przypomnieć, że to już ostatnia szansa, aby ważne wydarzenie w życiu politycznym Rosji, zwane z braku lepszego określenia wyborami prezydenckimi, pokrywało się z igrzyskami olimpijskimi. To znaczy igrzyska będą nadal organizowane co cztery lata, ale kadencje prezydenta Rosji będą już od 2012 roku sześcioletnie (dwa lata temu wprowadzono pospieszne i nie do końca zrozumiałe zmiany w konstytucji wydłużające kadencję głowy państwa).

A zamieszanie z kolejnymi rocznikami „problemów” może być jeszcze większe. Być może najbliższy „problem” będzie musiał zostać rozwiązany wcześniej. Czujni obserwatorzy zauważyli, że na szczytach władzy zaczęły się jakieś nietypowe ruchy robaczkowe, które mogą wskazywać na chęć przyspieszenia wyborów (np. zdaniem Aleksieja Małaszenki z Carnegie, „tam na górze” dobrze wiedzą, jakie są prawdziwe wyniki badania poparcia społecznego dla najważniejszych osób w państwie, zapewne rankingi spadają, a zatem wcześniejsze wybory byłyby swoistą ucieczką do przodu). Niezależnie od tego, czy kadencje prezydenta będą cztero- czy sześcioletnie, nic nie wskazuje na to, aby kolejne daty ważnych wydarzeń w życiu politycznym Rosji, zwanych z braku lepszego określenia wyborami prezydenckimi, przestały być „problemem”. Bo skorzystanie z prostych procedur demokratycznych, konkurencyjnych wyborów i odwołanie się do wolnej woli wyborców na razie nie wchodzi w grę. To zbyt ryzykowne. Grupa trzymająca władzę woli te swoje problematyczne łamańce i ciche rozmowy, podczas których tandem albo szersze gremium decyzyjne wyznacza kolejnego pomazańca.

Łada kalina i telewizyjna krucjata

Ostatnie dni sierpnia premier Władimir Putin spędził w niestandardowej podróży – za kierownicą żółtej jak dojrzała cytryna łady kaliny mknął po nowo zbudowanej trasie z Chabarowska do Czity. Chciał osobiście sprawdzić, czy na tym nowym super-odcinku asfalt leży jak należy, a przy okazji zademonstrować, że popiera wytwory upadającej od dwóch lat samochodowej fabryki AWTOWAZ, prowadzonej przez przyjaciela. No i że te wytwory w ogóle jeżdżą. Codziennie rosyjska telewizja pokazywała obszerne reportaże z gospodarskiej wizyty premiera na Dalekim Wschodzie Rosji. Obrazki jak zwykle były wyreżyserowane do najmniejszego szczegółu, PR-owcy premiera poszli na całość. Po pustej szosie jedzie żółciutka łada, premier w luzackim jasnym polo sam nalewa benzyny do baku samochodu, pije kawę w przydrożnym barku w niewymuszonej atmosferze rozmawiając z kierowcami TIR-ów, premier udziela wywiadu dziennikarzowi gazety „Kommiersant”, który przejeżdża z premierem 180 km trasy Chabarowsk-Czita, a następnego dnia wszystkie media żarliwie komentują wypowiedzi premiera.

PR-owska robota na medal. Ale idyllę potiomkinowskiego przejazdu popsuli niestety internauci: zamieścili w Internecie filmik nakręcony przez członków klubu kierowców „Dywersant” z Zabajkala, którzy stali na poboczu drogi, oczekując przejazdu premiera. Film trwa niecałe trzy minuty. Najpierw przed zgromadzonymi na poboczu młodymi ludźmi przejeżdża kolumna fantastycznych aut (BMW i mercedesy różnych odmian i ani jednego samochodu rosyjskiej produkcji), pomiędzy czarnymi dostojnymi samochodami z obstawą i personelem obsługującym podróż premiera pomyka niepozorna żółta łada. Zgromadzeni wiwatują. Przed nimi przejeżdża długa, oj, długa kolumna samochodów: obstawa, dziennikarze, ambulans, wszystko jak trzeba zgodnie z wymogami bezpieczeństwa dla premiera. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wśród samochodów jedzie… jeszcze jedna łada koloru dojrzałej cytryny. Zgromadzeni wybuchają śmiechem, krzyczą jeden przez drugiego „Zapasowa, kurczę, zobaczcie…” itd. Kiedy kolumna z zapasową ładą przejeżdża, a zgromadzeni na poboczu wielbiciele dżipów, ciągle trzęsąc się od śmiechu, już mają się rozchodzić, na szosie pojawia się kolejna kolumna: autobus, kilka wypasionych mercedesów, eleganckie zagraniczne furgonetki i… kolejna żółta łada, tym razem na lawecie. Chłopcy z „Dywersanta” wpadają w szał radości. „Jeszcze jedna zapasowa, ale chyba wiozą ją na lawecie, bo się popsuła, nie wytrzymała podróży, zajeździł ją na śmierć…”.

Filmik zamieszczony na You Tube obejrzało dotąd kilkadziesiąt tysięcy użytkowników Internetu. Wśród nich byli i dziennikarze białoruskiej telewizji ONT. We wczorajszym wydaniu wieczornych wiadomości znalazł się materiał nakręcony przez członków klubu „Dywersant”, opatrzony zjadliwym acz dowcipnym komentarzem. „Akcja reklamowa rosyjskiego przemysłu samochodowego, budowniczych dróg i samego premiera prawie się udała. Ale autorzy operacji „Amur” najwidoczniej zapomnieli, że nie żyją w czasach Potiomkina i jego wiosek, a w epoce cyfrowych technologii i Internetu. […] Cztery dni pracy kremlowskich speców od PR z budżetem równym budżetowi telewizyjnego filmu zdały się psu na budę”, bo nikt nie uwierzy, że samochody z AWTOWAZ-u mogą jeździć, skoro zmontowana specjalnie dla Putina łada nie mogła o własnych siłach przejechać 350 km.

Skąd w purytańskiej, zdyscyplinowanej białoruskiej telewizji taki wybuch ironii pod adresem premiera państwa, z którym Białoruś pozostaje w jednym Państwie Związkowym? To zapewne kolejny akt ciągnącej się od paru tygodni rosyjsko-białoruskiej wojny informacyjnej. Reportaż z białoruskiej telewizji wykorzystujący filmik o kulisach przejazdu Putina nowo zbudowaną trasą to odpowiedź na kolejny film kompromitujący Łukaszenkę „Chrzestny bat’ka”, jaki w ostatnich dniach wyemitowała rosyjska telewizja NTW.

Białoruski lider śmiało sobie poczyna w tej info-wojnie z Rosją. Po incydencie z obrzuceniem rosyjskiej ambasady w Mińsku koktajlami Mołotowa stwierdził, że to dzieło rosyjskich służb specjalnych. „Jeden atak, drugi atak, trzeci atak w mediach, bezprecedensowy nacisk w gospodarce. Chcieli, by prezydent zgiął kark, ale efekt jest odwrotny. Trzeba poszukać innych metod” – poradził jowialnie kolegom z Moskwy.

Oprócz medialnych kąśliwości Łukaszence ma w wojowaniu z Rosją pomóc także program dywersyfikacji dostaw nośników energii, do realizacji którego Mińsk rzucił się teraz z siłą wodospadu. Łukaszenka chce zostać ponownie wybrany na prezydenta Białorusi. Po raz pierwszy w atmosferze niechęci, jeśli nie wrogości ze strony Moskwy. Większość prognoz politologicznych stwierdza, że nawet ten chłód wiejący od Kremla nie przeszkodzi mu jednak w utrzymaniu się na stanowisku.

Syn Swaroga uciekł z psychuszki

Aktywista nielegalnego Sojuszu Słowiańskiego, radykalny nacjonalista, siłacz (wzrost 190 cm, waga 140 kg), poganin, uważający się za syna Swaroga, Wiaczesław Dacyk kilka dni temu uciekł z zakładu psychiatrycznego niedaleko Petersburga. Milicja północnej stolicy usilnie i do tej pory niestety bezskutecznie go poszukuje, a koledzy z Sojuszu Słowiańskiego cieszą się z ucieczki i wolności druha.

Strona internetowa lidera Sojuszu Słowiańskiego – nielegalnej ultraprawicowej organizacji „białych Rosjan” – wita odwiedzających listem-apelem do prokuratury generalnej: serwer, na którym zarejestrowano stronę, jest zagraniczny, administrator nie jest obywatelem Federacji Rosyjskiej, a zatem wszelkie treści zamieszczane na stronie nie podlegają rosyjskiej jurysdykcji. A treści mogą podnieść włos na głowie. Jest tam cała „klasyka gatunku” – hasło „Rosja dla Rosjan”, dywagacje o wyższości rasy białej nad innymi i Rosjan nad innymi narodami, wezwania do unicestwiania „czarnych” (pod tym pojęciem rosyjscy ultranacjonaliści rozumieją przede wszystkim ludzi z Kaukazu), o przeciwstawieniu „religii Holocaustu” chrześcijaństwu i tak dalej w tym duchu.

Dacyk wielokrotnie zapewniał, że podpisuje się pod ideologią Sojuszu Słowiańskiego. W wywiadach mówił też o tym, że wraz z towarzyszami ze związku urządzał rajdy za granicę, gdzie unicestwiał ludzi o odmiennym kolorze skóry. Ile w tym prawdy – wie chyba tylko sam Dacyk, który stworzył wokół siebie odjechaną mitologię. Koledzy uwielbiają go nie tylko za niezwykłe opowieści o niezwykłych dokonaniach, ale i za nieziemską siłę. Dacyk bierze udział w tzw. walkach bez reguł, używa pseudonimu Rudy Tarzan i twierdzi, że jest mistrzem świata w wadze ciężkiej (federacja boksu jednak nic o tym nie wie, dopuszcza, że Tarzan mógł brać udział w nieoficjalnych turniejach). Specjalnością Dacyka – poza radosnym mordobiciem – jest okradanie sklepów z telefonami komórkowymi (jak twierdził w wypowiedziach dla prasy, o wyborze obiektu napadu decydowała przynależność rasowa właściciela – jeśli nie był Rosjaninem, tym gorzej dla niego). Za te miłe wyskoki Dacyk trafił w 2007 roku za kratki. Wielbiciele talentu Rudego Tarzana rozmieszczali wtedy w Internecie pieśni wysławiające jego heroizm, a także zapisy wideo jego przesłuchań, w których twierdził on, że „Jezus Chrystus to agent Mosadu” etc. W legendarnym petersburskim więzieniu Kresty Dacyk był autorytetem, bez przerwy okładał się z innymi więźniami, przeważnie „nie-Słowianami”, a że siłę ma piekielną, przeto szybko zyskał sławę i posłuch. Niektóre bójki były tak bujne, że do rozdzielania okładających się stron lub uspokajania Dacyka, który w szale demolował cele, wzywano specnaz. Szalejący w więzieniu Tarzan trafił wreszcie na badania psychiatryczne. Chwalił się potem kolegom, że podczas obserwacji wyrwał kaloryfer, rozwalił umywalkę, rozpirzył parapet, za co lekarze uznali go za niepoczytalnego; zdiagnozowano schizofrenię. Najpierw przebywał w więziennym szpitalu, potem trafił do zwykłego zakładu psychiatrycznego bez specjalnej ochrony i nadzoru. Z psychuszki Dacyk wysyłał sms-y z pogróżkami do osób, które mu „podpadły”, m.in. do lekarki, która badała go w Krestach, obiecywał „obciąć jej głowę i zagrać nią w piłkę”. Pobyt w psychuszce Dacyk wykorzystał bardzo przytomnie – utrzymywał kontakty z kumplami z Sojuszu Słowiańskiego przez portale społecznościowe w Internecie, swobodnie posługiwał się telefonem komórkowym. Kiedy został przeniesiony z Petersburga do prowincjonalnej placówki, urządzał tam imprezy dla kolegów, robił szaszłyki, jakieś pokazy rzutów nożami. Personel placówki – niemal wyłącznie kobiecy – nie śmiał poczynić mu uwag.

Powróćmy jeszcze do organizacyjnej opoki Rudego Tarzana – Sojuszu Słowiańskiego. Hasło „Sojusz Słowiański” można znaleźć w rosyjskojęzycznej Wikipedii. W podstawowych informacjach nt. organizacji figuruje m.in. liczba członków: 50 tysięcy (według danych gazety „Kommiersant” – 5,5 tysiąca bojowników, zorganizowanych w 64 grupy regionalne). Można tam też przeczytać, że w czerwcu tego roku lider Sojuszu Dmitrij Diomuszkin oficjalnie ogłosił o samorozwiązaniu związku po orzeczeniu Sądu Najwyższego podtrzymującym zakaz działalności organizacji i uznaniu jej za ekstremistyczną. Tymczasem aktywność wokół sprawy Dacyka wskazuje na to, że zrzeszeni w Sojuszu Słowiańskim „biali rdzennie rosyjscy” degeneraci nie zamierzają składać broni. Strona internetowa Diomuszkina działa bez przeszkód i codziennie aktualizuje wiadomości na interesujące członków związku tematy (m.in. o ucieczce herosa Dacyka).

Pukając do bram nieba

Koncert grupy U2, który odbył się w Moskwie 25 sierpnia, był wydarzeniem. Nie tylko dlatego, że mógł się podobać pod względem artystycznym. Dodatkowych smaków i smaczków dodała polityka.

W przeddzień występów w Moskwie lider U2 Bono pojechał do Soczi porozmawiać z prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem. Bono prowadzi szeroko zakrojoną działalność charytatywną, wspiera przeróżne fundacje zwalczające narkomanię czy występujące w obronie zagrożonych gatunków zwierząt. Dzięki temu stoją przed nim otworem gabinety wysokich notabli na całym świecie. Bo kto odmówi rozmowy o szlachetnym celu ze szlachetnym i na dodatek popularnym artystą? Miedwiediew nie odmówił. Panowie porozmawiali o profilaktyce AIDS i o innych dobroczynnych misjach. Miedwiediew stwierdził, że muzycy nie powinni zajmować się działalnością społeczną. „Kiedy ludzie zaczynają zbyt intensywnie zajmować się działalnością społeczną, muzyka się kończy”. Od razu zastrzegł, że absolutnie nie ma na myśli samego Bono, któremu harmonijnie udaje się łączyć dobroczynność i koncertowanie. Kogo w takim razie miał na myśli?

Podczas koncertu na moskiewskich Łużnikach Bono wykonał w duecie z rosyjskim piosenkarzem Jurijem Szewczukiem hit Boba Dylana „Knockin’ on Heaven’s Door”. Wbrew przestrogom prezydenta Miedwiediewa Bono dostrzegł jednak społeczny potencjał Jurija Szewczuka i zaprosił go na scenę. Szewczuk zaśpiewał zwrotkę po rosyjsku i refreny wspólnie z Bono po angielsku.

W maju Szewczuk podczas spotkania premiera z przedstawicielami inteligencji twórczej zadał Putinowi kilka niewygodnych pytań, m.in. dlaczego w Rosji nie ma wolności słowa i zgromadzeń (pisałam o tym spotkaniu dwukrotnie na blogu w czerwcowych postach). Od tamtej pory nawet jego adwersarze z uwagą przysłuchują się temu, co mówi i śpiewa Szewczuk, który zyskał sławę pierwszego piewcy rosyjskiej opozycji. A zasłużony rockman udziela się na niwie opozycyjnej z chęcią. Kilka dni temu miał się odbyć na placu Puszkina w Moskwie koncert w obronie lasu w Chimkach pod Moskwą (sprawa tego lasu wymaga oddzielnego szerszego potraktowania – to arcyciekawy casus: grupa ekologów wystąpiła z protestem przeciwko wyrębowi pięknego lasu pod trasę szybkiego ruchu, trasa miała przebiegać inaczej, nie przez las, ale miejscowi urzędnicy na polecenie Putina zdecydowali o innym przebiegu trasy – przez las i zaczęli ów las rąbać, akcja protestu obrońców nielegalnie rąbanego lasu stała się w Rosji głośna, dziś prezydent Miedwiediew polecił, by zaprzestać wyrębu; do tematu lasu w Chimkach warto jeszcze szerzej wrócić). Na niedzielny koncert pod Puszkina przyszło kilka tysięcy ludzi. Mieli śpiewać na koncercie różni wykonawcy, ale nie zezwolono na zainstalowanie aparatury nagłaśniającej (powołując się na to, że miał się odbyć wiec, a nie koncert), przeto większość nie wystąpiła. Nie zraził się natomiast Jurij Szewczuk, który zamiast do mikrofonu śpiewał przez megafon.

Na „obrzeżach” koncertu U2 na Łużnikach doszło do skandalu. Jak zwykle gorliwa, jeśli chodzi o ganianie opozycji, milicja, zatrzymała wolontariuszy Amnesty International i zamknęła stoiska rosyjskiego Greenpeace pod zarzutem nielegalnego rozdawania ulotek.

Wygląda na to, że Szewczuk jeszcze sobie nie raz i nie dwa zedrze gardło na koncertach wspierających opozycję. Choć – jak mówią krytycy muzyczni – dziś nie można mówić o sile rocka i jego doniosłym społecznym wymiarze. W latach 80. rosyjski rock góry przenosił – pieśni nieżyjącego już od wielu lat Wiktora Coja (np. „Czekamy na zmiany”) podnosiły w ludziach społeczną i polityczną adrenalinę. Dziś w epoce szybkiego obiegu informacji ta forma cokolwiek się przeżyła.

Trzysta karaluchów mniej

Dalszy ciąg epopei Wiktora Buta, handlarza śmiercią. Wokół ekstradycji Buta powstały dziś nagłe turbulencje. Już miał zostać wydany w ręce amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, już przyleciał po niego specjalny samolot, a ochraniająca super-więźnia gwardia kilkakrotnie ustawiała się w szyku wokół więzienia, szykując się, by eskortować go na lotnisko, gdy oto dziś nadeszła kolejna wiadomość: władze Tajlandii nie zamierzają na razie wydać Buta. Dlaczego? Podobno nadeszły nowe dane o jego nielegalnej działalności i sąd w Bangkoku ma ponownie orzekać o winie Buta, tym razem rozpatrywane mają być oskarżenia strony amerykańskiej o pranie przezeń brudnych pieniędzy, złamanie sankcji ONZ i oszustwa.

Oliwy do ognia dolała jeszcze tajlandzka telewizja, która w krótkim acz wyrazistym, zrealizowanym w formie zbliżonej do klipu, reportażu oznajmiła, że amerykańskie służby specjalne mają dowody na współudział Wiktora Buta w zorganizowaniu zamachów terrorystycznych 11 września 2001 roku w Nowym Jorku. Ani strona amerykańska, ani tajska nie potwierdziły rewelacji przedstawionych w miejscowej telewizji. Widać jedynie to, że jest coraz więcej dymu, a sprawa gmatwa się coraz bardziej.

Za kulisami historii z Wiktorem Butem muszą się toczyć intensywne targi, skoro już przypieczętowany decyzją sądu jego los – natychmiastowa ekstradycja do Stanów Zjednoczonych – został ponownie zweryfikowany. But pozostaje nadal w przyjemnym więzieniu w Bangkoku. Jedyna zmiana ma polegać – wedle słów jego żony – na przeniesieniu go do innej celi, nieco lepszej, „jest w niej może o trzysta karaluchów mniej” – powiedziała pani Ałła But, aktywnie uczestnicząca w zabiegach o uwolnienie męża ze zdradzieckiej niewoli.

Wiktor But wpadł, gdy dobijał targu z południowoamerykańskimi partyzantami na dostawy nowoczesnych rosyjskich ppzr Igła – zestawów rakietowych do zwalczania nisko lecących samolotów, a – jak twierdzi BBC – miał też obiecać, że w każdej chwili może dostarczyć 700-800 rakiet ziemia-powietrze. Zdaniem komentatorów, taka transakcja nie mogła się odbyć bez „klepnięcia” rosyjskiej góry. Jak wysokiego szczebla? Niektórzy wskazują na bardzo wysokie umocowanie takiego „klepnięcia” – nawet na szczeblu wicepremiera (cytowany przez BBC amerykański think tank Stratfor twierdzi, że Wiktor But w Mozambiku służył z człowiekiem o nazwisku Igor Sieczin – ale czy to wystarczająca poszlaka? Zdaniem autora książki o Bucie Duglasa Faraha, But nie mógłby działać w Kongu, Liberii i wielu innych krajach bez współpracy z władzami). Zapewne sprawa sprzedaży ppzr południowoamerykańskim odbiorcom nie wyszłaby na jaw, gdyby partyzanci FARC, zamawiający strzelający towar u Buta byli prawdziwi. Ale w rolę wąsatych partizanos z FARC wcielili się tajnos agentos amerykańskich służb specjalnych. Zastawili pułapkę, w którą But wpadł w 2008 roku w Bangkoku.

Ciekawe wydaje się też – sugerowane przez obserwatorów – powiązanie obecnej sprawy Buta z dwiema niewyjaśnionymi głośnymi na cały świat dostawami dziwną drogą przez dziwne struktury: aferą z tajemniczą misją statku Arctic Sea i zatrzymaniem (zresztą także w Bangkoku) samolotu Ił-26 z 35 tonami broni i amunicji na pokładzie. To tylko spekulacje prasowe, wejrzenie w sedno sprawy być może będzie miał sąd. O ile Wiktor But w ogóle zostanie przed nim postawiony. Rosyjsko-amerykański mecz o duszę Buta trwa w najlepsze, wygląda na to, iż But stał się poniekąd zakładnikiem pieriezagruzki. Niewykluczone, że jego sprawa będzie się ciągnąć tak długo, że uwikłany w ciemne sprawy wielkiej polityki handlarz śmiercią zdąży zawrzeć bliską znajomość ze wszystkimi karaluchami w tajlandzkim więzieniu.

Handlarz śmiercią i afgańska czara ognia

Nieoczekiwanie tajlandzki sąd zdecydował 20 sierpnia o ekstradycji do USA Rosjanina Wiktora Buta, znanego jako „handlarz śmiercią”. But został dwa lata temu zatrzymany w Bangkoku, był ścigany za nielegalne dostarczanie broni dla karteli narkotykowych i partyzantki w Ameryce Południowej. Według amerykańskiego prawa to przestępstwo zagrożone karą dożywocia. But twierdzi, że jest niewinny jak niemowlę, a sąd w Bangkoku działał pod naciskiem Waszyngtonu.

Ambasador Tajlandii w Moskwie został wczoraj wezwany w trybie nagłym do rosyjskiego MSZ, gdzie wyrażono „niezadowolenie i rozczarowanie” władz rosyjskich. Minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow zapowiedział, że Rosja będzie zabiegać o możliwość powrotu Buta do kraju. Jego zdaniem, decyzja sądu w Tajlandii ma wymiar polityczny – „sąd podjął decyzję pod bardzo silnym naciskiem z zewnątrz”.

Trudno się z panem ministrem Ławrowem nie zgodzić – sprawa Buta rzeczywiście ma od samego początku wymiar polityczny. Oraz wiele tajemniczych zakamarków. Tajne przez poufne – i od strony rosyjskiej, i od strony amerykańskiej. W ciągu dwóch i pół roku, jakie But spędził w areszcie w Tajlandii, jego sprawa periodycznie wypływała w mediach w związku z kolejnymi konwulsjami –  trwały zawiłe procedury prawne, obrona zabiegała o zwolnienie klienta, a kiedy sąd podejmował decyzję o pozostawieniu Buta w areszcie, obrona ponownie występowała z apelacją i tak w kółko aż do wczoraj, kiedy zapadła decyzja o ekstradycji. Za każdym razem przypominano w mediach bujne życie Wiktora Anatoljewicza. Jego nazwisko pojawiło się w ONZ-owskim raporcie nt. nielegalnego handlu bronią z 2000 roku. Według tego źródła, But (ekspilot lotnictwa wojskowego ZSRR) stał na czele dobrze zorganizowanego i prosperującego „koncernu” dostarczającego do Sierra Leone, Angoli, Konga broń z demobilu po Układzie Warszawskim, a potem także „świeżej” produkcji głównie z Bułgarii, Ukrainy i Mołdawii (oficjalnie But zarządzał przedsiębiorstwem transportu lotniczego). „Walutą” rozliczeniową były najczęściej diamenty, wydobywane w afrykańskich kopalniach znajdujących się pod kontrolą rebeliantów, których But zaopatrywał w granatniki, działa, systemy obrony przeciwlotniczej i in. But miał siedem paszportów i mnóstwo znajomości „gdzie trzeba”. Jego zajmujący żywot człowieka niepoczciwego stał się kanwą hollywoodzkiego filmu „Handlarz śmiercią”, w rolę Buta wcielił się Nicolas Cage.

Warto odnotować ciekawy głos z Waszyngtonu. „Jeśli But pójdzie na współpracę z amerykańskim wymiarem sprawiedliwości, to może okazać się bardzo pożyteczny w prowadzeniu amerykańskiej operacji w Afganistanie” – sugeruje „Washington Post”, powołując się na wysokiego urzędnika z administracji poprzednich prezydentów, Clintona i Busha juniora.  Według tego źródła, Amerykanie zainteresowali się Butem, gdy zauważyli jego powiązania z talibami w 1990 roku. Jego znakomite kontakty, znajomość terenu, ludzi – to wszystko może się teraz Amerykanom przydać. Gazeta wskazuje ponadto, że strona amerykańska chce uniknąć ujawnienia swoich powiązań z Butem. „W ciągu ostatnich kilku lat po wkroczeniu do Iraku – pisze „Washington Post” – logistyczne firmy Buta były wykorzystywane przez Pentagon do dostarczania zaopatrzenia do Iraku i Afganistanu. W 2004 r. prezydent Bush zadekretował, że współpraca z Butem jest bezprawna, jednakże Pentagon przedłużył kontrakty do 2006 roku”.

To spekulacje prasowe, „Washington Post” czasem publikuje prowokacyjne informacje, które intrygują i wprowadzają zamieszanie. Czy tak jest tym razem?

Jeśli chodzi o afgański ślad w działalności Buta, to bodaj najbardziej znanym epizodem, który wyszedł na jaw i trafił na czołówki gazet, była afera z samolotem zatrzymanym w Kandaharze. W 1995 roku samolot należący do tatarskiej firmy Aerostan miał dostarczyć zafrachtowane przez Buta 30 ton ładunku do Kabulu. Były to, jak się miało wkrótce okazać, kałachy dla rządu Rabbaniego, który walczył z Talibanem. Samolot został zmuszony do lądowania w opanowanym przez talibów Kandaharze. Przez rok trwały rozmowy o uwolnieniu Bogu ducha winnej załogi samolotu. Jak pisze miesięcznik „Sowierszenno Siekrietno”, w czasie tego roku Wiktor But z przyjaciela Ahmed Szah Masuda stał się głównym dostawcą mułły Omara, jednego z liderów Talibanu. Załoga , jak podano, uciekła z Kandaharu do siedziby firmy Buta w Szardży (sam But twierdził potem, że żadnej ucieczki nie było, załoga została uwolniona, w rozmowach o uwolnieniu załogi miał Butowi pomagać nieżyjący już dziś wiceminister spraw zagranicznych Rosji Wiktor Posuwaluk). W zeszłym roku na ekrany rosyjskich kin wszedł ojczysty „supierbojewik” Andrieja Kawuna o tej rzekomej brawurowej ucieczce pod tytułem „Kandahar” w gwiazdorskiej obsadzie. Film nieudany, z agitatorską tezą, tworzącą mit.  

Ale to tylko tak na marginesie. A co do samego Buta i jego sytuacji, to w mediach pojawiły się sugestie, że to strona rosyjska obawia się śledztwa i procesu w Ameryce, aby nie wyszły przy okazji jakieś ciemne interesy, które za Moskwę prowadził z szemranymi reżimami Wiktor But. Teraz główne pytanie brzmi, czy But pójdzie na współpracę z Amerykanami. Zdaniem eksperta ds. wojskowych Pawła Felgengauera, But nie ma w obecnej sytuacji innego wyjścia.

Ten years after

Co się stało 12 sierpnia 2000 roku na Morzu Barentsa podczas ćwiczeń Floty Północnej z wielkim atomowym okrętem podwodnym „Kursk”? „Ona utonuła” – powiedział w wywiadzie dla CNN prezydent Władimir Putin. Ale dlaczego „Kursk” zatonął, grzebiąc całą 118-osobową załogę? Przeprowadzono drobiazgowe śledztwo, nakręcono filmy, wydawać by się mogło, że wszystko wzięto pod światło i prześwietlono, tymczasem dziesięć lat po katastrofie pytanie o jej przyczyny ciągle powraca. Może dlatego, że nie odbył się proces, który wyjaśniłby wszystko do końca? A może dlatego, że i wtedy i dziś nie ma politycznej woli, aby wszystko na ten temat powiedzieć do końca?

Dzisiejsze wydanie rządowej „Rossijskiej Gaziety” twierdzi, że ponad wszelką wątpliwość okręt stracił sterowność i opadł na dno z powodu eksplozji torpedy ćwiczebnej. Iwan Jegorow, dziennikarz od samego początku „pilotujący” sprawę okrętu podwodnego „Kursk” powraca do tamtych wydarzeń i dochodzi do wniosku, że nie mogło być żadnej innej przyczyny zatonięcia „Kurska”. Innego zdania jest popularna gazeta „Komsomolskaja Prawda”, na łamach której wypowiadają się wojskowi (m.in. kapitan marynarki wojennej i oficer kontrwywiadu wojskowego). Władimir Jefimowicz uważa, że katastrofę spowodował amerykański okręt podwodny „Toledo” (według innej wersji „Memphis”), który zderzył się z „Kurskiem”, a następnie oddalił z miejsca wypadku: „Chodziły słuchy, że Ameryka potem spisała nam 20 mld długów”. Dowiemy się o tym dopiero za czterdzieści lat, bo – jak twierdzi Wiaczesław Dawletszyn – na aktach sprawy figuruje napis „Ściśle tajne”, odtajnienie może zatem nastąpić dopiero najwcześniej 50 lat po katastrofie.

Z wersją teorii spiskowej polemizują eksperci – znalezione na miejscu wypadku ślady świadczą o tym, że w pobliżu nie było obcych okrętów.

Z perspektywy lat widać, że Rosja nie była wtedy gotowa do niesienia pomocy poszkodowanym, przez długi czas strona rosyjska nie chciała dopuścić zagranicznych jednostek ratownictwa morskiego, obawiając się, że okoliczność ta zostanie wykorzystana, by podejrzeć sekrety rosyjskiej floty. Z tej gorzkiej lekcji rosyjskie władze i dowództwo wojskowe wyciągnęło pewne lekcje: postanowiono przezbroić i dozbroić marynarkę wojenną, zaopatrzyć ją w nowszy sprzęt, w tym także ratowniczy. Zresztą nowy sprzęt otrzymuje nie tylko marynarka, ale i inne rodzaje sił zbrojnych. Kryzys kryzysem, a plany produkcji nowego uzbrojenia dla rosyjskiej armii nie ulegają redukcji, wszystko idzie zgodnie z planem.

Opozycyjna „Nowaja Gazieta” w związku z rocznicą zwraca uwagę na aspekt ludzki i rozmawia z członkami rodzin ofiar „Kurska”. Ci przypominają, że wybuch torpedy przeżyło 23 członków załogi, którzy dziewiątym przedziale czekali na ratunek (dowództwo tymczasem utrzymywało, że zginęli wszyscy w momencie awarii).

Rodziny w większości wierzą w wersję z udziałem amerykańskiego okrętu, w przeciwnym razie wyszłoby na to, że do katastrofy przyczynili się sami członkowie załogi, a z takim poczuciem ciężko się żyje.

Członkowie rodzin są podzieleni. „Raz tylko połączyli wysiłki – pisze „Nowaja”. – Wokół adwokata Borysa Kuzniecowa, który zabiegał o śledztwo w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy, proces i ukaranie winnych [śledztwo jednak umorzono. Do procesu nie doszło]. Zabiegał, ale został wypchnięty za burtę Rosji (wszczęto przeciwko niemu śledztwo, adwokat był zmuszony uciekać za granicę i prosić o azyl w USA). Wdowy i rodziców marynarzy „Kurska” podzieliły pieniądze – pierwsze duże pieniądze za śmierć i za milczenie w Rosji. Putin obiecał każdej rodzinie po 720 tysięcy rubli. To wdowy otrzymały te pieniądze, nie wszystkie chciały się podzielić z rodzicami marynarzy. Stąd rozdarcie”. I jeszcze jeden wątek: adwokat Borys Kuzniecow przygotował i skierował do Strasburga skargę ojca jednego z marynarzy, Kolesnikowa, w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy i ustanowienia, jak długo żyło jeszcze 23 marynarzy w dziewiątym przedziale, czy można im było przyjść z pomocą. Skarga została przyjęta do rozpatrzenia. Tymczasem Kolesnikow w maju ubiegłego roku skargę wycofał. Mówi, że nikt na niego nie naciskał, sam wycofał, bo adwokat Kuzniecow wyjechał z Rosji, trybunał w Strasburgu nie mógł go odnaleźć. Na placu boju Kolesnikow – bez przygotowania prawniczego – zostałby więc sam. Sprawa w Strasburgu została więc zamknięta.

W rozmowie z dziennikarką „Nowej” Kolesnikow-senior powiedział: „Putin mógłby doprowadzić do tego, że odbyłby się proces, obiektywne wyjaśnienie sprawy. Fakt, że dowódcy marynarki go okłamywali, kiedy mu mówili, że tam wszystkich ratują, a on tego wysłuchiwał i wierzył, i siedział sobie w Soczi… Putin mógłby na początku swojej prezydenckiej kariery dokładnie zbadać sprawę „Kurska”. Ale podjął inną decyzję. Najwidoczniej miał inne plany w odniesieniu do przyszłości Rosji i swojej przyszłości”.

Pożary i zgliszcza

Może to już przełom? Dziś znad Moskwy trochę przewiało smog i dym, temperatura spadła o kilka stopni (choć nadal przekracza 30ºC), liczba nowych pożarów w centralnej części Rosji jest mniejsza niż pożarów ugaszonych – są zatem powody do optymizmu.

Jednak najwięcej optymizmu niewątpliwie dodał wszystkim premier Putin, który osobiście usiadł za sterami specjalistycznego samolotu, gaszącego pożary z powietrza i osobiście własnym palcem nacisnął przycisk spuszczający na płonące połaci riazańskich lasów życiodajną wodę. „Trafiłem?” – spytał świtę profesjonalistów od gaszenia. „Trafił pan, trafił!” – odpowiedziała zgodnym chórkiem zachwycona świta (ciekawe, czy gdyby nie trafił, to świta by szczerze odpowiedziała: „Chybił pan, Władimirze Władimirowiczu”).

Patrząc na ten obrazek, można by dojść do wniosku, że przez dziesięć lat nic się nie zmieniło: Putin nadal lubi sobie polatać. Dziesięć lat temu obejmujący stery nawy państwowej nieznany szerzej człowiek o KGB-owskiej przeszłości był mocno lansowany przez telewizje i pokazywany jako dziarski, rzutki, nieprzejednany przywódca, który niczego się nie boi. Nawet siada w myśliwcu naddźwiękowym śmiało za pulpitem i powozi bez cienia strachu. Co z tego, że piloci uczą się trudnej sztuki pilotażu latami – Władimir Władimirowicz potrafi wszystko od razu. Teraz znowu putinowscy propagandyści ogrywają tę samą sztuczkę: w środku apokaliptycznych pożarów, jakie trawią centralną Rosję, dziarski, rzutki, nieprzejednany przywódca, który niczego się nie boi, znowu osobiście gasi pożary z samolotu. Jeden z blogerów próbował zrozumieć, po co poważnemu politykowi taka klaunada. „Albo Putin po prostu lubi latać samolotami – no bo co w końcu? Fajna to rzecz. Albo Putin przez dziesięć lat rządów tak rozwalił cały kraj, że brakuje ludzi, którzy mogliby pilotować samoloty. Albo Putin tym sposobem próbuje poprawić sobie notowania [według ostatnich sondaży ośrodka badania opinii społecznej, poparcie spadło mu o kilka punktów procentowych]”.

Dziesięć lat temu – po dekadzie chaotycznego poszukiwania postimperialnej drogi –  pipul (to takie nowe rosyjskie słowo, fonetycznie zapisane angielskie people) chciał widzieć na czele państwa nie schorowanego dziadka Jelcyna, a dziarskiego, rzutkiego, nieprzejednanego przywódcę, który niczego się nie boi. Dlatego pipul kupował i putinowskie błatne hasła „dorwać terrorystów nawet w kiblu”, i występy prezydenta w myśliwcu (batyskafie, na motocyklu, koniku wronym itd.). Kolejne wypadki i kataklizmy, które przydarzały się w najnowszej historii Rosji (ataki terrorystyczne, zatonięcie „Kurska”), były przez władze wykorzystywane do (a) przykręcania śruby mediom i rozkręcania PR-kampanii prezydenta, (b) załatwiania różnych ogólnie rzecz biorąc nieprzyjemnych spraw przy okazji likwidowania skutków kataklizmu (np. po ataku w Biesłanie prezydent zniósł wybory gubernatorów, choć jedno z drugim nie miało nic wspólnego).

Czy i teraz – w obliczu wielkich strat spowodowanych pożarami, nieprzygotowania do walki z żywiołem i widocznej gołym okiem niesprawności metody putinowskiego ręcznego zarządzania kryzysem – wypracowana przez te dziesięć lat metoda pokazywania rytuału, politycznego spektaklu zamiast prawdziwego obrazu rzeczywistości jeszcze się sprawdzi? Dziesięć lat temu zatonął „Kursk”. Wydawało się wtedy, że oczywiste błędy i kłamstwa władz cywilnych i wojskowych pociągną na dno całe rządzące towarzystwo. Nic takiego się nie stało. Co więcej: to władze przywołały szybko do porządku telewizje, które pokazywały – wtedy jeszcze bez cenzury – złożoność problemu i błędy wysoko postawionych decydentów. Władze szybko się uczyły na tych błędach. Nie, nie chodziło o to, żeby już więcej takich błędów nie popełniać, a o to, żeby więcej takich błędów nie pokazywać ludziom. Władze wyczuły zapotrzebowanie społeczne: ludzie mieli dosyć oglądania klęsk, chcieli czegoś krzepiącego. „To stało się filarem obecnego systemu. Putin i jego otoczenie przekonali się, że kraj kocha i będzie kochać tylko tych, których kochają federalne kanały telewizyjne – twierdzi Siergiej Szelin. – To oczywiście mit, i nawet dosyć naiwny, ale sprawdził się przez te lata”. Czy mechanizm zadziała jeszcze tym razem? Zdaniem Szelina, skończyła się epoka, kiedy ludzie chcieli mieć mydlone oczy, bo przykre efekty dyletanckich działań niefrasobliwych jednorazowych pilotów samolotów sypią się i na ich głowy. Może zatem kolejny telewizyjny spektakl z Putinem w roli strażaka już nie wystarczy.

I jeszcze jedno: Putin nakazał odbudowanie spalonych domostw na koszt państwa. Piękny gest. Na każdej budowie zostanie wszakże na życzenie Putina zainstalowana kamera, aby premier on line mógł sprawdzać stan robót. Piękny przykład zaufania premiera do władz w terenie, czyli swoich ludzi, którym wydał polecenie wspomożenia pogorzelców.

I jeszcze: wczoraj powrócił z Alp do zadymionej Moskwy mer Jurij Łużkow, krytykowany przez wielu za to, że wczasuje się w czystym powietrzu, gdyby jego miasto dusi się w smogu. Premier zaraz wezwał mera na dywanik: „Dobrze że pan wrócił na czas” – powiedział na dzień dobry (złośliwi komentatorzy zaraz podchwycili, że należy ustanowić nowe odznaczenie dla urzędników: „za powrót z urlopu na czas”). Teraz media spekulują, czy to była zgryźliwa ironia premiera czy autentyczne zadowolenie, że mer jednak wrócił i rzucił się w wir pełnienia obowiązków. Ale faktem jest, że ledwie Łużkow wrócił do Moskwy, powietrze w mieście znacznie się oczyściło, a na rozgrzany asfalt spadł długo oczekiwany deszcz.

Płoną góry, płoną lasy

Centralna część Rosji, wysuszona długotrwałą suszą i anomalnie wysokimi temperaturami, pali się na potęgę. Moskwę spowijają dymy, napływające z okolicznych płonących torfowisk. Lekarze zalecają nie wychodzić z domu, nie otwierać okien. A upał dzień w dzień 35 stopni i więcej. Płoną lasy, uprawy, całe wsie. Zginęło pięćdziesiąt osób. Prognozy pogody nadal nie są pocieszające – ochłodzenie i opady spodziewane są nie wcześniej niż w połowie miesiąca.

Władze początkowo próbowały nie zauważać problemu. Choć susza i wysokie temperatury trwały od ładnych kilku tygodni, nie przedsięwzięto akcji profilaktycznych. Na dobrą sprawę dopiero od kilku dni, kiedy sytuacja stała się naprawdę poważna, ogień zaczął zagrażać miastom i strategicznym obiektom wojskowym, a skali zniszczeń nie dało się przemilczeć, przystąpiono do zmasowanej akcji. Na pomoc rzucono wojsko, dodatkowe jednostki straży, helikoptery. Przystąpiono też do zmasowanej akcji medialnej. Na ekranach telewizorów zaczął się też regularnie pojawiać premier Putin, który osobiście wizytuje zagrożone tereny, rozstawia po kątach bezradnych gubernatorów, uspokaja przepełnionych goryczą pogorzelców, obiecując pomoc państwa i wybudowanie na koszt budżetu federalnego nowych domów już do końca tego roku. Telewizyjna „kartinka” jest bardzo przekonująca: prawdziwy gospodarz dba o ludzi, o ich problemy, za to nie szczędzi biurokratów, którzy zawalili sprawę. Eksperci mówią, że to znakomity zwrot w kampanii prezydenckiej, jaką już miał zacząć „lider narodu”. Nikt jakoś nie zastanawia się natomiast głośno, że obietnice premiera to endemiczny gatunek gruszek na wierzbie.

Tymczasem prezydent Miedwiediew w środku ogniowej apokalipsy nienerwowo wybrał się na wypoczyn do Soczi. W gronie obsługujących Kreml dziennikarzy luźno rozprawiał, jak to pojeździ na rowerze, poćwiczy jogę i pogada sobie z premierem na rybach, bo premier przyjedzie go odwiedzić i też zaliczyć wypoczyn (przywódcy Rosji mają dorocznego pecha z wyjazdami w sierpniu na wczasy, bo zwykle w sierpniu dzieje się coś ekstraordynaryjnego – tonie „Kursk”, zawala się wielka zapora itd. – i przywódca relaksujący się nad morzem nie najlepiej wygląda na tle nieszczęść). Miedwiediew szybko jednak powrócił do zadymionej Moskwy i włączył się w gaszenie pożarów. W porywie słusznego gniewu pościnał głowy dowódców, którzy dopuścili do tego, że pod Moskwą spłonęła baza wojskowa. Siedząc w kremlowskim gabinecie rozmawiał z premierem Putinem, który akurat był w płonącym lesie (znowu odwołam się do telewizyjnej „kartinki”, bo relacja z tej rozmowy była interesująca: premier Putin w błękitnej koszuli zdawał sprawozdanie przez komórkę, a prezydent przy biurku na wysoki połysk przyjmował to sprawozdanie przez przedpotopowy telefon, chyba z czasów późnego Breżniewa). I znowu eksperci podsumowali, że Miedwiediew traci dystans – bo kto wyjeżdża do owiewanego morską bryzą Soczi, kiedy ludzie się palą żywcem, a ponadto zamiast aktywnie włączyć się w działania przeciwpożarowe, wysyła tylko krótkie komunikaty na Twitter.

Tak na marginesie: od kilku tygodni ulubionym tematem rozważań wielu rosyjskich i nie tylko rosyjskich obserwatorów jest domyślanie się, który z panów z rządzącego tandemu wystartuje w wyborach prezydenckich. A może obaj? No to wtedy się zacznie prawdziwa walka. Bardzo ciekawe rozważania, tylko pozbawione sensu. O tym, kto wystartuje w wyborach, a właściwie plebiscycie popularności Putina, zdecyduje on i jego „Sanhedryn”, a nie kto inny, a tym bardziej elektorat.

Ale wróćmy do pożarów. Ciekawym zabiegiem spin doktorów premiera była historia z listem wkurzonego blogera. Otóż, mieszkaniec obwodu twerskiego, narażonego na pożary, bloger top_lap napisał do premiera list, wychwycony przez dziennikarzy rozgłośni Echo Moskwy, a następnie przekazany Putinowi. Bloger w krótkich żołnierskich słowach, w wielu miejscach wykropkowanych litościwie przez publikujące list media, zwracał uwagę, że nic nie jest przygotowane do gaszenia pożarów, że w jego osiedlu nie ma stawów ppoż ani dzwonu, który kiedyś przed laty, za komuny zwoływał ludzi na pomoc, gdy wybuchał pożar. Ludzie przybiegali, pobierali wodę ze stawu i pożar gasili. Teraz znikąd nadziei, znikąd pomocy – stawy zasypano, ryndy (dzwonu) nie ma. Wsio pi**iec.

Premier postanowił sam odpowiedzieć na list. Dobrodusznie, ze zrozumieniem. Owszem, może forma posłania niezbyt była elegancka, ale rację obywatel jak najbardziej ma. „Sam fakt, że premier odpowiedział na ten właśnie list, też ma swój sens. To swego rodzaju sygnał, że tego rodzaju krytyka jest dla władz do przyjęcia: bezpośrednia, ludowa, sprawiedliwa, konkretna do bólu, wulgarna. Ale przecież to język, którym Putin posługuje się w kontaktach z  elektoratem – pisze w komentarzu Tatiana Stanowaja. – To wygodny dla władz partner do prowadzenia sporu, dlatego że daje możliwość, by na pytania udzielić konkretnej odpowiedzi, co ma publicznie zademonstrować aktywność i przydatność rządu i odrzucenie wysuniętych oskarżeń. Dlatego można, a nawet trzeba przyznać zdenerwowanemu blogerowi rację, przyłączyć się do jego słusznego gniewu. Solidarność z narodem – to najbardziej efektowna metoda Putina”.

Premier nakazał miejscowym władzom zawieźć do wsi w obwodzie twerskim i zawiesić w odpowiednim miejscu dzwon ppoż, aby obywatele z odważnym blogerem na czele mogli weń bić, kiedy, nie daj Panie Boże, przyjdzie bieda.

Szpiegowskie wątki w Bollywood

Zanim wybuchł głośny skandal szpiegowski na linii Waszyngton-Moskwa, gładko zakończony wymianą grupy zatrzymanych w Stanach Zjednoczonych rosyjskich agentów na trzy osoby skazane w Rosji za szpiegostwo na rzecz USA i jednego uczonego, skazanego nie wiadomo za co, prasa indyjska już od pewnego czasu maglowała historię Rosjanki Olgi Timoszyk, a jeszcze wcześniej jasnowłosej tłumaczki „Maszy”.

31-letnia krasawica z Krasnojarska Olga Timoszyk prowadziła działalność nieokreślonego rodzaju o nieokreślonym stopniu zagrożenia dla bezpieczeństwa Indii; pod zarzutem szpiegostwa została zatrzymana w połowie czerwca w stanie Radżastan. Przez półtora roku Olga Timoszyk mieszkała w wynajętym mieszkaniu z Niemcem Thomasem Kuehnem, który również został aresztowany pod zarzutem uprawiania szpiegostwa, a któremu Timoszyk miała pomagać.

Timoszyk plątała się w zeznaniach, raz podawała się za dziennikarkę, raz za fotografika, to znowu mówiła, że zajmuje się biznesem w branży tekstylnej. Jak ustaliła indyjska policja, Timoszyk żyła na wysokiej stopie, jeździła po kraju, jednak trudno jest ustalić jej źródła dochodu. Obecnie ambasada rosyjska w Indiach czyni starania, by uwolnić Olgę, zarzuca stronie indyjskiej złe traktowanie, przeciąganie śledztwa i przetrzymywanie obywatelki Rosji bez powodu.

Timoszyk nie jest pierwszą Rosjanką umoczoną w jakieś dziwne sprawy w Indiach i szeroko opisywaną na łamach tamtejszej prasy. Kilka miesięcy wcześniej indyjskie media zajmowały się inną skandaliczną historią. Zarówno poważne wydania, jak i żółta prasa na pierwszych stronach pisały o nowym „szpiegowskim zagrożeniu ze strony Rosji” i „kobietach-szpiegach z zimnego kraju”. Jak streszcza tę historię rosyjski tygodnik „Ogoniok”, chodziło o skompromitowanie poprzez wyciągnięcie na światło dzienne intymnych związków z jasnowłosą „Maszą” wysokiego oficera indyjskiej marynarki wojennej, mającego bezpośredni związek z intratnym kontraktem na zakup przez Indie lotniskowca „Admirał Gorszkow”.

Historia sprzedaży Indiom lotniskowca (a właściwie ciężkiego krążownika lotniczego) „Admirał Gorszkow” jest długa jak brody biblijnych proroków. Zbudowany pod koniec lat 80. niedługo służył w ZSRR (pod nazwą „Baku”), potem w Rosji, w 1994 roku został skierowany do remontu, nie było pieniędzy na jego ponowne uruchomienie, przez chwilę nawet zastanawiano się, czy nie pociąć go na żyletki. Wreszcie znalazł się kupiec – Indie. Ale mijały lata, strony negocjowały, a bohater opowieści starzał się dzielnie, odstawiony do rezerwy. Kontrakt na modernizację podpisano w 2004 roku, według tego dokumentu do 2008 roku Rosja miała zmodernizować okręt za sumę 970 mln dolarów, a Indie miały za taką właśnie kwotę zakupić partię samolotów bojowych. Jak to już nie raz w tej bajce było, niebawem miało się okazać, że na przewidzianą kontraktem modernizację wynegocjowanych pieniędzy nie wystarcza, Rosja chciała podwoić kwotę. Wybuchł skandal. Sprawa znowu utknęła w martwym punkcie. Coś się ruszyło w czasie marcowej wizyty premiera Putina w Delhi. Po rozmowach, jak pisze „Ogoniok”, przedstawiciele rosyjskiej delegacji poinformowali dziennikarzy, że zostało osiągnięte porozumienie w sprawie nieszczęsnego „Gorszkowa”: „Nowy kontrakt został podpisany, cena została uzgodniona [na 2,3 mld dolarów], termin dostarczenia „Gorszkowa” ustalony na koniec 2012 roku”. Indyjscy komentatorzy wyrażali zdumienie, jak stronie rosyjskiej udało się osiągnąć tak korzystne warunki dla zdawać by się mogło beznadziejnej i niemożliwej do uratowania transakcji. Kilka tygodni później w ręce indyjskiej marynarki wojennej, a następnie i na łamy prasy trafiły zdjęcia przedstawiające wysokiego oficera Sukhjindera Singha w sytuacji intymnej z niezbyt urodziwą blondynką, najprawdopodobniej jego rosyjską tłumaczką. Singh przez pewien czas był szefem misji indyjskiej marynarki, mającej za zadanie monitorować prace nad zmodernizowaniem „Admirała Gorszkowa” w Siewierodwińsku. Indyjskie gazety podjęły wątek natychmiast. „Miłość w zamian za lotniskowiec” głosiły nagłówki artykułów, traktujących o związku kapitana z Rosjanką, nie pozostawiały wątpliwości co do charakteru ich znajomości oraz przełożenia tegoż na stan negocjacji w sprawie nagle korzystnych dla Rosji zmian w kontrakcie dotyczącym modernizacji lotniskowca. Dociekliwi dziennikarze zadawali przedstawicielom resortu obrony kłopotliwe pytanie, czy Singh mógł paść ofiarą operacji rosyjskich służb specjalnych, której celem było wywindowanie ceny lotniskowca. Jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie nie otrzymali.

Niemniej indyjscy komentatorzy są przekonani, że łatwowierny Singh padł ofiarą „miodowej pułapki”, w którą został zwabiony przez agentki rosyjskich służb specjalnych. Chodziło o wykonanie kompromitujących zdjęć i szantaż w odpowiedniej chwili.

Scenariusz dla bollywoodzkiej wersji historii szpiegowskiej gotowy: nikt nic nie wie, wszyscy wszystkich podejrzewają, jasnowłosa wysłanniczka północnego mocarstwa wodzi na pokuszenie szlachetnego oficera indyjskich sił zbrojnych, a w tle oczywiście wielkie pieniądze za skorodowany lotniskowiec. Podobno bohaterka rosyjsko-amerykańskiej afery szpiegowskiej Anna Chapman zamierzała sprzedać swoją historię na scenariusz filmowy. Do tej afery i jej dalszego ciągu warto będzie jeszcze oddzielnie wrócić w najbliższym czasie.

Rosja oficjalnie nie zareagowała na skandal z Singhem i „Maszą” w roli głównej.