Archiwum autora: annalabuszewska

Trzydzieści lat bez Wysockiego

Minęło trzydzieści lat od śmierci Władimira (Włodzimierza) Wysockiego – poety, aktora teatralnego i kinowego, ale nade wszystko barda. Barda swoich czasów i barda ponad czasem, barda małych tragedii i wielkich uczuć. Ludzie go wielbili, sowieckie władze udawały, że go nie ma. Po jego przedwczesnej śmierci (miał zaledwie 42 lata) w sowieckiej prasie ukazały się tylko dwa niewielkie nekrologi, ale o jego nagłym odejściu dowiedzieli się wszyscy – wszyscy o tym mówili, wszyscy przeżywali. Wspominająca dziś Wysockiego w jednej z wielu okolicznościowych audycji radiowych  Natalia Biełochwostikowa – aktorka, partnerująca Wysockiemu w „Małych tragediach” – dowiedziała się o śmierci Wysockiego od taksówkarza. Sam Wysocki nie myślał o sobie jak o dysydencie. Kiedyś w Ameryce na pytanie dziennikarza: „Czy jest pan dysydentem?” odparł: „Jestem poetą”.

W Moskwie trwały igrzyska olimpijskie, nic nie mogło zamącić tego wielkiego święta sportu (choć było ono już i tak wielce zamącone bojkotem Zachodu, który w ten sposób protestował przeciwko ingerencji wojsk sowieckich w Afganistanie), o śmierci popularnego i ubóstwianego pieśniarza oficjalnie nie mówiło się więc nic. Mimo to tłumy, nieprzebrane rzesze przez kilka dni koczowały w niemiłosiernym upale pod moskiewskim Teatrem na Tagance, którego gwiazdą był Wysocki. Kolejka chętnych, by pożegnać idola, liczyła dziesiątki tysięcy ludzi. Kiedy służby porządkowe zaczęły polewaczkami usuwać stosy kwiatów i wyłamały wiszący na teatrze portret artysty, tłum zaczął skandować: „faszyści”. Kondukt pod taki akompaniament tymczasem ruszył na cmentarz Wagańkowski.

Niedawno jego żona Marina Vlady pokazała w Moskwie spektakl poświęcony ich związkowi, heroicznej walce o życie (jak napisał jeden z felietonistów, „Wysocki pił, żeby nie ćpać i ćpał, żeby nie pić”, Vlady starała się wszelkimi siłami acz daremnie wyrwać męża z objęć śmiercionośnych nałogów), ale nade wszystko to spektakl poświęcony jego piosenkom, jego natchnieniu, jego geniuszowi.

Czy ballad Wysockiego słucha dziś, ogłuszone tanią masową „popsą”, młode pokolenie Rosjan? Na pewno jest wielu takich, którzy znajdują coś ważnego dla siebie w jego „głosie ukrzyżowanym”. Choć na pewno nie jest to już takie upojenie, taki głód jego proroctwa, jak za jego życia.

Pomarańczowa alternatywa w Twitterze

Zamiłowanie prezydenta Miedwiediewa do nowych internetowych zabawek znane jest wszystkim. Ostatnio podczas wizyty w Ameryce rosyjski prezydent z płonącymi z zadowolenia oczami oglądał tamtejsze nowinki i na oczach całego świata założył sobie konto Twitter.

Rosyjska społeczność internetowa w podskokach podchwyciła motyw z prezydenckim Twitterem i bawi się, tworząc „jajeczne” niby-prezydenckie Twittery i blogi, przekręcając „prezydent” na „perzydent”, a „Kremlin” (oficjalny adres prezydenckiego gadżetu) na „Kermlin”. Zamieszczane są tam krótkie wypowiedzi parodiujące styl Miedwiediewa.

Ostatnio internetowa brać wzięła się też za panią prezydentową, a właściwie perzydentową. W sieci mikroblogów Twitter pojawiła się w tym tygodniu parodia blogu żony prezydenta – informuje Newsru.com. Pierwszy wpis na Twitterze „żony prezydenta” pojawił się 19 lipca: „Jeżdżę volkswagenem golfem, 1999 rok produkcji. Co prawda, to już nim nie jeżdżę od dawna. Może oddam Iluszce [synowi]. Albo sprzedam Angeli Merkel”. Jeszcze bardziej sarkastycznie brzmi wpis komentujący niebywałe upały, jakie nawiedziły Moskwę w ostatnich tygodniach: „Żona prezydenta powinna żyć w interesie narodu. Nie może nam być chłodno, kiedy narodowi jest gorąco. Wyłączę klimę w gabinecie męża i w pokoju Iluszki, ucieszą się, jak wrócą wieczorem – ich dzień był poświęcony narodowi”. Albo po wizycie Miedwiediewa w Finlandii, kiedy zostało podane do publicznej wiadomości, że oboje prezydenci byli w saunie, perzydentowa pisze: „Nie wiem dlaczego media nie publikują żadnych informacji o saunie”.

I tak dalej w tym duchu.

Istniejące przed uruchomieniem prezydenckiego Twittera fałszywe quasi-prezydenckie byty zostały starannie usunięte z portali społecznościowych. Następne wyrosły jednak szybko i nadrobiły zaległości. Na razie Twitter „żony perzydenta” zebrał zaledwie dwieście osób (Miedwiediew w swoim Twitterze ma ponad 50 tysięcy „przyjaciół”), ale to dopiero początki.

Spokojnie, to tylko dywersja

Wczorajszy atak i zamach bombowy na Baksańską Elektrownię Wodną w kaukaskiej republice należącej do Federacji Rosyjskiej – Kabardyno-Bałkarii – nie został uznany za akt terroru, a jedynie za dywersję. Jako organizatora napadu i podłożenia ładunków wybuchowych w elektrowni rosyjskie służby specjalne wskazują przywódcę miejscowego dżamaatu – Kazbeka Taszyjewa. Wiele wskazuje na to, że działał on na polecenie Dokki Umarowa, kaukaskiego terrorysty numer jeden. Kilka miesięcy temu Umarow odgrażał się, że zaatakuje Rosjan w czułe miejsca. W zeszłym roku przyznawał się chełpliwie, że awaria na Sajano-Szuszeńskiej Elektrowni Wodnej to jego dzieło, choć po ekspertyzach komisja badająca awarię wykluczyła zamach terrorystyczny jako przyczynę katastrofy.

Kaukaskie podziemie islamskie uderzyło w bardzo czuły punkt – strategiczny obiekt, który powinien być strzeżony jak źrenica oka. Jak twierdzą eksperci, tylko cudem nie doszło do wielkiej tragedii.

Terroryści czy, jak wolą rosyjskie służby specjalne, dywersanci dostali się do hydroelektrowni nocą, zabili ochraniających obiekt milicjantów, a następnie ze znawstwem podłożyli materiały wybuchowe. Bojownicy kaukascy regularnie dokonują napadów – agresję kierują głównie pod adresem milicji i innych struktur siłowych, ale mają na koncie także kilka zamachów na pociągi, gazociągi czy podpalenia sklepów handlujących alkoholem. Ale zaatakowanie ważnego obiektu strategicznego to już inna kategoria. Atak został przeprowadzony profesjonalnie.

Według rosyjskich publicystów, specjalizujących się w tematyce związanej ze służbami specjalnymi, Iriny Borogan i Andrieja Sołdatowa, „atak na elektrownię to zaniedbanie, którego żadną miarą wybaczyć służbom specjalnym nie można. Rosyjscy siłowicy nie potrafią zapobiegać atakom terrorystów-samobójców, działają niezbornie podczas akcji zatrzymania bojowników, przegrywają wojnę propagandową o sympatie ludności muzułmańskiej. Ale ochrona obiektów specjalnego znaczenia – to akurat służby powinny umieć. I kiedyś to doskonale robiły”.

Zwraca uwagę to, że terroryści odeszli od taktyki punktowych uderzeń na posterunki milicji czy linie kolejowe, a zaznaczyli swoją obecność na wielkim obiekcie, mającym ogromne znaczenie dla całego regionu. Według zgodnej oceny rosyjskiej prasy, to nowy etap terrorystycznej wojny przeciwko Rosji. Istnieją obawy, że terroryści mogą zrealizować swoje pogróżki i zaatakować elektrownie jądrowe czy wielkie tamy. Czy zapowiedziane wzmocnienie ochrony wystarczy?

Kaukaz Północny od wielu lat jest przyczyną bólu głowy dla rosyjskich władz. Biedny region, ogarnięty fermentem – wpierw niepodległościowym, teraz islamskim, przeżarty korupcją. Moskwa nie miała i nie ma skutecznego planu leczenia kaukaskich bolączek. Czeczenizacja Czeczenii i oddanie tam pełni władzy w ręce Ramzana Kadyrowa tylko z pozoru uspokoiły sytuację i zażegnały konflikt. Niestabilność stopniowo rozlewa się po całym regionie. Jeszcze do niedawna w Kabardyno-Bałkarii było względnie spokojnie (na tle niespokojnej Inguszetii, Czeczenii czy Dagestanu, gdzie ciągle dochodzi o strzelanin, zabójstw, zamachów, porwań ludzi). Pomysłem na uspokojenie sytuacji miało być menedżerskie podejście nowo powołanego szefa federalnego okręgu kaukaskiego Aleksandra Chłoponina. Pełnomocnik prezydenta i jednocześnie wicepremier szparko zabrał się do pracy i jakiś czas temu przedstawił władzom zwierzchnim plan przekształcenia regionu w kwitnącą strefę turystyczną. Prezydent obejrzał makiety planowanych obiektów, z aprobatą pokiwał głową. Bardzo piękny obiekt, niech tu sobie stoi w zieleni. Minęło jeszcze zbyt mało czasu, aby zawyrokować, jaki skutek odniosą utopijne projekty Chłoponina. Eksperci wzruszają ramionami – czy w ten sposób można załatwić choć jeden problem regionu? I zadają pytanie kluczowe: czy władze zdążą zrobić cokolwiek sensownego do 2014 roku, kiedy mają się odbyć w Soczi zimowe igrzyska olimpijskie, czy poradzą sobie przynajmniej ze zbrojnym podziemiem, które na pewno będzie sobie ostrzyć zęby na obiekty olimpijskie, które znajdują się po sąsiedzku. To przecież też obiekty strategiczne.

Najpierw żniwa, potem wybory

Kolejna warstwa przekładańca w informacyjnej wojnie Mińska i Moskwy – emisja drugiej części thrillera politycznego „Chrzestny Bat’ka” w rosyjskiej telewizji NTW – każe się zastanowić nad politycznymi konsekwencjami tych zabaw medialnych wewnątrz Państwa Związkowego.

W filmie „Chrzestny Bat’ka-2” przypomniano pokrótce grzechy Alaksandra Łukaszenki z pierwszego okresu jego bezkresnych rządów, przedstawione już w pierwszej części (wypowiedzi sławiące Hitlera, niewyjaśnione do dziś zaginięcia biznesmenów, polityków, dziennikarzy) i dodano nowe wątki: m.in. życie rodzinne, dziecię z nieprawego łoża, niesłowność (po wojnie Rosji z Gruzją Łukaszenka zachwycał się, jak to pięknie Rosja załatwiła sprawę Abchazji i Osetii, a potem zaczął się targować – uznać ich niepodległość czy nie uznać i za jaką cenę), dotacje z rosyjskiego skarbca na rzecz podupadającej, zacofanej gospodarki białoruskiej, niewdzięczność. Przypomniano też obalonego i wygnanego z kraju w kwietniu br. prezydenta Kirgizji Kurmanbeka Bakijewa, któremu Łukaszenka udzielił schronienia. W filmie znalazła się i historia jakichś zakulisowych targów Łukaszenki z USA za pośrednictwem przebywającego na emigracji niegdyś wszechwładnego rosyjskiego oligarchy Borysa Bieriezowskiego. Białoruska widownia, na co dzień oglądająca NTW bez przeszkód, nie obejrzała ani pierwszej, ani drugiej części filmu (prezydent Łukaszenka czuwa, by Białorusini nie przeżywali szoku, oglądając telewizję sojuszniczego kraju, pokazującą wstydliwe bebechy reżimu). W weekend białoruskie opozycyjne strony internetowe były niedostępne. Ale film można obejrzeć na Youtube.

Warto jednak podkreślić, że choć poszczególne sekwencje filmu podano w sosie odkrywczej sensacji, są one dobrze znane od lat. I w kraju, i za granicą. Ciekawy jest natomiast moment. Rosyjskie kanały telewizyjne (nie tylko NTW tym filmem, ale szerzej – rosyjskie media o największym zasięgu rażenia) podjęły próbę skompromitowania Łukaszenki – szefa państwa pozostającego przecież w najściślejszym sojuszu z Rosją. W jakim celu?

Od czasu do czasu agencje informacyjne dostarczają wiadomości z frontu kolejnej potyczki Łukaszenki z resztą świata, a w szczególności ze wschodnim sąsiadem. Boksowanie się z Moskalami jest jednym ze stałych fragmentów gry Łukaszenki o polityczny byt – a to „Bat’ka” walczy o mleko w proszku, a to o cenę gazu, a to o pieniądze za jego tranzyt, a to – jak ostatnio – o unię celną; Moskwa przykręca kurek, nie wpuszcza białoruskich towarów, naciska w sprawie przejęcia kolejnych fajnych zakładów przemysłowych na Białorusi, obiecanych jej już kilka razy w uprzednich odsłonach przez Łukaszenkę. Najpierw są potężne wyładowania atmosferyczne, potem następuje chwilowa idylla w związku, a potem znowu burza.

Ostatnia wojenka przybiera kształt sandwicza: raz przykłada Moskwa, raz przykłada Łukaszenka. Moskwa wymusza podpisanie kodeksu celnego nowej unii celnej, Łukaszenka głośno wyraża niezadowolenie – NTW emituje część pierwszą swego filmu – Łukaszenka spotyka się z Saakaszwilim, w białoruskiej telewizji ukazuje się wywiad z gruzińskim prezydentem (pisałam o tym w poprzednim poście) – NTW emituje część drugą filmu. Czy serial „Ząb za ząb” będzie miał kontynuację? Niektórzy moskiewscy komentatorzy podpowiadają, że teraz Łukaszenka powinien odpowiedzieć pięknym za nadobne i podobny film nakręcić o swoich partnerach na Kremlu i ich ciemnych sprawkach. Łukaszenka na razie zachowuje spokój: Białoruś nie będzie „odpowiadać brudem na brud”, z tym że jak przyjdzie co do czego, to i on otworzy Rosjanom oczy. Zdaniem Bat’ki, „kompromat” zamówili jego rosyjscy koledzy. Skarżył się na niezrozumienie z ich strony. „Najwidoczniej mamy inne podejście, inne zasady. Oni są bardzo bogaci, supermiliarderzy. O czym mam z nimi rozmawiać? Jestem dla nich obcy…”.

Czy jednak na tyle obcy, by Kreml chciał wysadzić go z siodła? Eksploatowanie w filmie wątku obalonego prezydenta Bakijewa mogłoby sugerować taki obrót spraw. Czy Moskwa ma jednak alternatywę dla Łukaszenki? Nie widzę, nie słyszę. Niektórzy z komentatorów zauważają, że przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi na Białorusi Rosja może poprzeć innego kandydata (np. mało znanego Andrieja Sannikowa), choć wydaje się to dziś wątpliwe. Białoruska opozycja zaktywizowała się ostatnio, po emisji filmów zażądała wkroczenia prokuratora i wyjaśnienia m.in. tajemniczych zaginięć sprzed lat. Czy skutecznie?

Bardzo możliwe, że poza samą przyjemnością gry Moskwie chodzi o przyciśnięcie Łukaszenki i wymuszenie na nim kolejnych ustępstw. Siedzenie na podpiłowywanej stale gałęzi nie jest wygodną pozycją przetargową nawet dla tak zaprawionego w bojach gracza jak Łukaszenka. Z drugiej strony wyemitowanie materiałów kompromitujących Łukaszenkę stawia i sam Kreml w dwuznacznej sytuacji – no bo skoro tak nagrzeszył, to czy można podawać mu rękę (Saakaszwili np. należy według logiki Kremla do kategorii polityków, któremu władcy Rosji ręki nie podają)?

Łukaszenka w czasie ostatniej gospodarskiej wizyty w obwodzie homelskim powiedział, że na razie o wyborach nie myśli: „Najpierw żniwa, potem wybory”. I dodał jeszcze głosem mocnym, że Białoruś musi dążyć do dywersyfikacji dostaw nośników energii, gdyż jest to fundamentem niepodległości Białorusi: „Jeśli teraz padniemy na kolana, całe życie będą nas trącać. Dlatego nie mogę sobie pozwolić na to, aby przed nimi klęczeć i walić czołem o mur Kremla”. Nie ma się też co oglądać na Unię Europejską z jej Partnerstwem Wschodnim. Trzeba liczyć tylko na własne siły.

A gdzie w tym wszystkim Państwo Związkowe?

Wymiana uprzejmości, czyli telewizja bez granic

Białoruska telewizja nadała wczoraj w godzinach wieczornych wywiad z prezydentem Gruzji Micheilem Saakaszwilim. Ostatnio prezydenci Białorusi i Gruzji spotkali się osobiście – na Krymie na urodzinowych uroczystościach u Wiktora Janukowycza, który szumnie fetował sześćdziesięciolecie. Zaproszenie dla Saakaszwilego było najwidoczniej pokłosiem tej krymskiej rozmowy.

W licznych zapowiedziach, nawołujących do oglądania hitu tygodnia reżimowego mińskiego tv, Saakaszwilego tytułowano „wódz gruzińskiej rewolucji”. Saakaszwili pochwalił zrównoważoną politykę Mińska wobec kwestii niepodległości Abchazji i Osetii (Białoruś nie uznała niepodległości tych dwóch gruzińskich prowincji, mimo ewidentnego oczekiwania i nacisków ze strony Moskwy) i wobec rosyjskiego embarga na gruzińskie wina i wodę mineralną. Wyraził natomiast zdziwienie co do kursu rosyjskiej polityki: „Trudno zrozumieć, czego oni chcieli, dlatego że zawsze wychodziliśmy im naprzeciw. Cały czas, kiedy tylko ustępowaliśmy, oni zaraz chcieli więcej. Myślę, że ta sytuacja jest znana wszystkim innym sąsiadom Rosji” – stwierdził Saakaszwili. Dodał, że szanuje i ceni naród rosyjski. To ostatnie stwierdzenie jest lustrzanym odbiciem ciągłych zapewnień rosyjskich władz, że kochają naród gruziński, który jest wielki i mądry. Stałym patentem Moskwy jest jeszcze „nadbudowa” nad tym rytualnym stwierdzeniem: naród jest fajny, ale obecnym władzom ręki nie podamy. Na razie w Moskwie kilkakrotnie ściskano zaś ręce przedstawicielom opozycji, którzy mają to do siebie, że bardzo nie lubią Saakaszwilego, a wzięci razem do kupy cieszą się poparciem kilku procent ludności. Reszta ludności głosuje na Saakaszwilego. Jest jakaś sprzeczność logiczna pomiędzy wyrazami sympatii pod adresem narodu i nienawiści pod adresem prezydenta, którego ten naród wybrał. Ale wróćmy do zaskakującego wywiadu.

Przeciwko wyemitowaniu wypowiedzi gruzińskiego prezydenta w białoruskiej telewizji zaprotestował przewodniczący rosyjskiej Dumy Państwowej Borys Gryzłow (autor genialnego bon motu „Parlament to nie jest miejsce do dyskusji”, a obecnie promotor projektu „Czysta woda” hochsztaplera quasi-profesora Petrika, co polega na wyciągnięciu gigantycznej kasy z budżetu na rzekomo oczyszczające wodę filtry). Gryzłow wyraził zdumienie, że białoruska telewizja zaprosiła Gruzina do studia: „Ci, którzy dają Saakaszwilemu możliwość poczucia się prezydentem, podejmują decyzje, które nie mogą poprawić stosunków z Rosją”. Proszę docenić sformułowanie „ci, którzy dają Saakaszwilemu możliwość poczucia się prezydentem”.

Zaproszenie Saakaszwilego do białoruskiej telewizji to kolejny akord w wojnie informacyjnej Moskwy i Mińska. Ponad dwa tygodnie temu, kiedy Łukaszenka wykonywał swoje stałe męczące ćwiczenia, by jakoś wymigać się i nie podpisać dokumentów o unii celnej z Rosją i Kazachstanem i fikał koziołki, próbując wymóc na Gazpromie spłatę zadłużenia za tranzyt, rosyjska telewizja wyemitowała film „Ojciec chrzestny” (a właściwie „Chrzestny Bat’ka”), poświęcony dawnym grzechom Łukaszenki (wyciągnięto m.in. starannie zamiecione pod dywan sprawy tajemniczych zaginięć dziennikarzy i działaczy opozycji sprzed ponad dziesięciu lat).  Filmu białoruska widownia telewizyjna nie miała sposobności obejrzeć, gdyż miłujący swobodę mediów prezydent obłożył go cenzurą. Film hula teraz po Mińsku w licznych kopiach na DVD, przekazywanych z rąk do rąk.

Na dzisiejszy gorący wieczór rosyjska telewizja NTW zapowiedziała drugą część „Bat’ki”.

Cicha sztuka

Praca dyplomatów nie powinna ograniczać się do banalnej pogoni za dostarczanymi do centrali informacjami. Potrzebny jest nowy impuls, przełamanie stereotypów, nowa jakość, kreatywność, większa elastyczność przy podejmowaniu decyzji. Dyplomaci mają w swojej pracy więcej analizować , umiejętnie prognozować rozwój wypadków; jednocześnie należy zachować dotychczasową fundamentalną zasadę dyplomacji rosyjskiej: pragmatyzm – do takich zmian namawiał prezydent Dmitrij Miedwiediew zgromadzonych na zlocie w Moskwie ambasadorów Federacji Rosyjskiej we wszystkich krajach świata. Takie zjazdy odbywają się raz na dwa lata. Prezydent w programowym wystąpieniu wyznacza kierunki pracy rosyjskiej dyplomacji na najbliższy czas. Tym razem – poza wołaniem o przebudzenie i unowocześnienie metod pracy – mowa była o kontynuacji zbliżenia z Zachodem, przy zachowaniu priorytetu na rozwijanie kontaktów z partnerami z WNP. „Musimy pracować otwarcie, zrezygnować z konfrontacji. Dyplomacja to cicha sztuka, ale jednak sztuka” – stwierdził Miedwiediew. Metoda niekonfrontacyjna zdała, jego zdaniem, egzamin w pokonaniu „trudnej historycznej spuścizny w stosunkach z Polską”. Prezydent zwrócił uwagę na konieczność stworzenia modernizacyjnych aliansów z partnerami zagranicznymi, przede wszystkim z USA, Niemcami, Francją, Włochami i z Unią Europejską w całości. Miedwiediew z nadzieją nawiązał do swojej niedawnej wizyty w Stanach: „współpraca w sferze innowacji może stanowić dobre podstawy dla naszej współpracy w innych dziedzinach, nie możemy poprzestać na rozmowach o ograniczeniu zbrojeń strategicznych i poszczególnych konfliktach lokalnych”.

Polityka resetu w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi najwyraźniej podoba się Miedwiediewowi, dla jej kontynuowania Moskwa jest w stanie łyknąć kilka gorzkich pigułek (Waszyngton zresztą również). Rosyjska dyplomacja musiała w ostatnich dniach szybko poszukiwać polubownych rozwiązań w skandalu szpiegowskim, aby nie narazić na szwank kursu na pieriezagruzkę, nie zaprzepaścić dotychczasowych zdobyczy. Widowiskowe wspólne jedzenie niezdrowych hamburgerów przez prezydentów obu krajów daje zbyt wątłe podstawy, by mówić o budowie zaufania. To, że tylu rosyjskich nielegałów ujawniono w USA, jest niewątpliwie rysą na glamourze resetu (nielegałów wysyła się do krajów, uważanych za przeciwnika; w czasie pokoju nie otrzymują oni na ogół do wykonania szczególnych zadań, ważną rolę mieliby natomiast odgrywać w czasie wojny, gdy „pokojowe” kanały komunikacji zatykają się). Szybkie znalezienie rozwiązania i wymiana agentów świadczą o chęci zażegnania nieprzyjemnej sytuacji w imię utrwalenia pozytywnych trendów. Ale wróćmy na stricte dyplomatyczne podwórko.

Dyplomaci rosyjscy mają więc od dziś zabiegać o polepszenie atmosfery w stosunkach z zachodnimi partnerami, aby ci nabrali przekonania, że Rosjanie są sympatyczni i warto podzielić się z nimi technologiami i doświadczeniem. Jest w tym ewidentna gra pozorów – ale cóż, taka jest uroda dyplomacji. Rosyjski prezydent próbuje zapewnić zachodnich przywódców, że Rosja naprawdę nie ma złych zamiarów, nie uważa Zachodu (szczególnie USA) za wroga. A nowe technologie potrzebne jej są wyłącznie po to, aby robić dobre lody i pluszowe misie. Z drugiej strony w oficjalnych doktrynach bezpieczeństwa, polityki zagranicznej, obrony FR w sposób jawny i zawoalowany właśnie Zachód (USA, NATO) wskazywany jest jako pp (potencjalny przeciwnik). Władimir Putin, będąc prezydentem, szydził z dżentelmenów w korkowych kapeluszach, którzy tylko patrzą, jak narzucić Rosji kolonialne jarzmo. Słowa Miedwiediewa podważają tamte sformułowania.

W odniesieniu do NATO w przemówieniu Miedwiediewa padły pewne oczekiwania. „Chcielibyśmy, aby Sojusz zakończył fazę transformacji i stał się nowoczesną organizacją w dziedzinie zapewnienia bezpieczeństwa. Bylibyśmy gotowi uczestniczyć w równoprawnej współpracy z innymi graczami, włączając tych, którzy pracują na kontynencie europejskim, oczywiście, przy bezwarunkowym poszanowaniu norm prawa międzynarodowego, przede wszystkim statutu NZ”. NATO ma patrzeć do przodu, a nie do tyłu. A najlepiej, żeby wyjęło wreszcie sztuczną szczękę, przestało udawać, że potrafi gryźć, że jest sprawnym sojuszem wojskowym, pilnującym swoich interesów i zaprosiło Rosję do zgodnego rozmontowania wszystkiego, na czym Sojusz się trzyma. I jeszcze żeby zrobić prezydentowi Rosji dużą przyjemność Europa i Stany powinny zawrzeć nowy układ o bezpieczeństwie w Europie, ubezwłasnowolniający wszystkich uczestników w kleszczach Moskwy. Ale z drugiej strony Miedwiediew nie grzmiał, że NATO nie może rozszerzać się na wschód, a tarcza antyrakietowa zagraża bezpieczeństwu Rosji. Więcej uwagi poświęcił zagrożeniu płynącemu z Iranu.

Ambasadorowie wysłuchali zaleceń prezydenta i teraz powinni to przełożyć na język konkretów. Czy przełożą? Kiedy? W jaki sposób? Machina biurokratyczna jest dość oporna i pasywna, a dyplomaci lubią wiedzieć, czy te nowe prądy to na chwilę czy na dłużej. Poza tym – pan Miedwiediew na różnych forach wypowiedział już wiele bardzo miłych słów. Tylko czy mają one moc sprawczą? „Linii w polityce zagranicznej nie da się zmienić z dnia na dzień” – zaznaczył były wiceminister spraw zagranicznych Rosji Fiodor Szełow-Kowiediajew. Dodał jednak, że bez zbliżenia z Zachodem nie uda się zrealizować zadań modernizacyjnych, postawionych przez prezydenta. Natomiast lider rosyjskich komunistów, Giennadij Ziuganow nazwał „doktrynę Miedwiediewa” świadectwem niedopuszczalnego kapitulanctwa Rosji wobec Zachodu. „Te ustępstwa będą zgubą dla Rosji” – podkreślił.

Tyle wiemy z otwartej, jawnej części posiedzenia ambasadorów. A odbyła się jeszcze część niejawna. Zapewne była – zgodnie z tradycją rosyjskiej dyplomacji – pragmatyczna. Tymczasem pragmatyczne amerykańskie służby specjalne zatrzymały dzisiaj kolejnego agenta-nielegała, pracującego w Stanach Zjednoczonych na lewych papierach.

Szpiedzy w obiegu zamkniętym

Dziś kolejna odsłona serialu o szpiegach – w Wiedniu doszło do wymiany dziesięciorga nielegałów pojmanych pod koniec czerwca przez FBI w USA na czterech Rosjan, skazanych w minionych latach za szpiegostwo na rzecz Stanów Zjednoczonych i odsiadujących dotąd wyroki. Proszę zwrócić uwagę: Rosjanie za Rosjan. Po obu stronach barykady sami Rosjanie. I szpiegują w USA na rzecz Rosji i w Rosji na rzecz USA.

Nie można wykluczyć, że w czasie przesłuchań doszło do przewerbowania któregoś z agentów, wtedy kolejne odcinki zajmującego rosyjsko-amerykańskiego serialu będzie można kręcić w nieskończoność. I znowu tylko w rosyjskiej obsadzie.

Strona rosyjska, jak stwierdził adwokat jednej z agentek, zobowiązała się płacić jej dwa tysiące baksów miesięcznie do końca życia. Jak na warunki rosyjskie to całkiem przyzwoite pieniądze, ale przyzwyczajeni do znacznie wyższych dochodów zdemaskowani szpiedzy chyba nie będą zachwyceni takim skromnym wynagrodzeniem za trudy.

I jeszcze jedna ciekawa nowość: prezydent Miedwiediew poza czterema skazanymi za szpiegostwo na rzecz USA i przekazanymi dziś stronie amerykańskiej więźniami ułaskawił jeszcze szesnaście innych osób. Aktów prezydenckiej łaski na taką skalę nie było w Rosji od lat. Władimir Putin w czasie swej prezydentury nie zawracał sobie głowy miłosierdziem.

Ani wstrząśnięci, ani zmieszani

Reset resetem, a wy nas szpiegujecie i nam się to nie bardzo podoba. Czy nie to chcieli zakomunikować Amerykanie rosyjskim partnerom, aresztując dziesięciu, w porywach do jedenastu rosyjskich szpiegów-nielegałów, działających na terytorium USA? Aresztowania dokonano nazajutrz po przyjacielskiej i wielce udanej pod względem oprawy medialnej wizycie prezydenta Miedwiediewa w Dolinie Krzemowej (niegdyś gensek Nikita Chruszczow w czasie podróży zauroczył się uprawą kukurydzy u amerykańskich imperialistów i zapragnął przeszczepić „carycę pól” na radziecki grunt, obecnie Miedwiediew chciał się naocznie przekonać, na jakim poletku rosną nowoczesne technologie i też je przeflancować do Rosji).

Czym zajmowali się aresztowani? Nie bardzo wiadomo. Mieszkali od lat w Stanach na fałszywych papierach, legendy mieli skrojone zawodowo, choć nie wolne od błędów, nie zajmowali się niczym ważnym. Z czego wynika więc dym wokół ich sprawy, ścielący się po obu stronach Atlantyku? Interpretacji jest mnóstwo. Niektórzy komentatorzy dopatrzyli się nawet tego, że amerykańska administracja chciała poprzez aresztowania szpiegów dać sygnał, że popiera światłego liberała Miedwiediewa, a daje prztyka w nos obciążonemu KGB-owską przeszłością Putinowi. Inni załamywali ręce nad kiepskim przygotowaniem rzekomych szpiegów, ich kompletną nieprzydatnością w jakiejkolwiek sprawie, wieszczyli wręcz koniec służby wywiadu jako struktury bezsensownej w obecnych czasach. Cóż, skandale szpiegowskie zawsze rozpalały wyobraźnię.

Głośne afery i wydalania osób złapanych na szpiegostwie zdarzały się w historii niejednokrotnie, zwłaszcza w czasach zimnej wojny. Wydawałoby się, że czasy wysyłania do obcych krajów takich szpiegów, którzy mieliby się zajmować życiem w danym kraju i czytaniem miejscowych gazet (co wedle doniesień prasowych należało właśnie do zadań zatrzymanych nielegałów), dawno minęły. Z dostępnych, otwartych źródeł można korzystać, nie ruszając się zza biurka w Moskwie (czy gdziekolwiek). Jest wersja, że nasi dzielni rosyjscy Bondzi mieli pilnować na miejscu szemranych operacji finansowych jakichś wysokich dygnitarzy, którzy w ten sposób legalizowali swoją lewą kasę na Zachodzie. Wśród zarzutów postawionych przez FBI faktycznie figuruje pranie brudnych pieniędzy.

Przez wiele dni rosyjska prasa powtarzała, że te zarzuty są raczej nieznaczące i że aresztowani wykręcą się sianem, bo przecież „nie działali na szkodę USA” (to cytat z oświadczenia rosyjskiego MSZ, które najpierw wypierało się w żywe oczy, że zna „parszywą jedenastkę”, po czym jednak rozpoznało w nich obywateli Rosji). A dzisiaj media poinformowały, że do Wiednia dostarczono specjalnym rejsem Igora Sutiagina – rosyjskiego uczonego, skazanego kilka lat temu za szpiegostwo na rzecz USA (Sutiagin uważa się za więźnia sumienia, jego „szpiegostwo” polegało na sporządzaniu raportów na podstawie źródeł otwartych). Sutiagin ma być zgodnie ze starymi tradycjami rycerzy tajnych gier wymieniony na jednego z członków grupy szpiegów, zatrzymanych w USA. Według ostatnich niepotwierdzonych doniesień ma to być 28-letnia Anna Chapman. Pewnie nigdy się nie dowiemy, co wie pani Anna, przez kogo i po co została wysłana z misją specjalną. Jeżeli do wymiany dojdzie, to może oznaczać, że zapewne była ona – wbrew początkowym prześmiewczym komentarzom, zarzucającym jej i towarzyszom dyletantyzm – profesjonalistką.

Obie stolice zapewniają, że afera nie zaciemni jasnego nieba nad polityką resetu. A Moskwa nie zdecydowała się na retorsje.

Czy Moskwa pomoże Kirgizji?

Nie wiadomo, ile ofiar pociągnęły za sobą gwałtowne zamieszki w Oszu i Dżalalabadzie, które wybuchły ponad tydzień temu na południu Kirgizji. Oficjalnie mówi się o 190, nieoficjalnie, ale coraz głośniej, nawet o dwóch tysiącach. Nie wiadomo, kto je wywołał, nieoficjalnie wskazuje się na zwolenników obalonego w kwietniu prezydenta Kurmanbeka Bakijewa. On nie potwierdza.

Wiadomo, że łatwo jest podżegać do rozprawy z tradycyjnym wrogiem w miejscach, w których konflikt tli się od lat, nierozwiązany, prowizorycznie przysypany albo zamrożony. Konflikt na południu Kirgizji, a także szerzej – w całej Dolinie Fergańskiej – właśnie tak tli się od lat. Ponad dwadzieścia lat minęło od „rzezi w Oszu”, kiedy Kirgizi i Uzbecy urządzili sobie wzajem krwawą łaźnię. Uspokajać sytuację przyjechały wtedy jednostki Armii Radzieckiej.

Dziś Armii Radzieckiej nie ma, a i sytuacja w samej Kirgizji jest jeszcze bardziej skomplikowana niż wtedy, gdy rozpadał się Związek Radziecki. Dziś to Kirgizja znajduje się na granicy rozpadu. Po obaleniu Bakijewa (który nieoczekiwanie znalazł schronienie u Alaksandra Łukaszenki w Mińsku) władzę w Biszkeku przejęła nowa grupa. Rżad tymczasowy obiecał, że będzie rządzić zgodnie z zasadami demokracji – rozpisano referendum (ma się odbyć 27 czerwca) w sprawie zmian w konstytucji, zapowiedziano nowe wybory. Wydarzenia na południu mocno zachwiały rządem tymczasowym, pokazały, że nikt na dobrą sprawę nie panuje nad sytuacją w kraju. Rząd tymczasowy zwrócił się o pomoc do Moskwy. Na razie otrzymał samoloty z mąką i opatrunkami. To oczywiście niezbędne w sytuacji katastrofy humanitarnej, setek tysięcy uchodźców, spalonych i splądrowanych miast. Ale nie o taką – nie tylko o taką – pomoc apelował do Moskwy Biszkek.

Swego czasu Moskwa przepięknie mówiła o konieczności utworzenia postradzieckiego NATO. Miał to być sojusz, które będzie o wiele bardziej mobilny niż ten stary euroatlantycki piernik, nie umiejący nigdzie pomóc ani zagwarantować bezpieczeństwa na obszarach objętych konfliktem – czy to proszony, czy to nieproszony. I w ramach Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (OUBZ) na papierze stworzono jednostki, które miałyby pokazać natowcom, „jak to się robi w Chicago”, dać sobie radę w trudnych sytuacjach na terytorium państw członkowskich. To był jednocześnie komunikat specjalny na Zachód: państwa OUBZ to nasza wyłączna strefa wpływów, niech NATO trzyma się z daleka, pokażemy wam klasę. Sytuacja w Kirgizji wydaje się wręcz modelową, by na prośbę rządu tymczasowego pomóc w uspokojeniu sytuacji na płonącym południu. Jednak ani OUBZ, ani sama Rosja nie kwapią się, by wprowadzać wojska do Kirgizji czy jakkolwiek inaczej angażować się w uregulowanie trudnej sytuacji.

Obszar postradziecki pozostał ze swoimi problemami sam na sam – napisał moskiewski politolog Fiodor Łukjanow. – Przez dwadzieścia lat nie udało się wprowadzić w życie żadnego mechanizmu integracji (ani rosyjskiego, ani antyrosyjskiego). W obecnej sytuacji trudno mówić o „strefach wpływów”, należałoby powiedzieć raczej o „strefach odpowiedzialności”. Ale na wzięcie odpowiedzialności znowu nie ma chętnych. Jeśli Moskwa nie znajdzie sposobu, aby adekwatnie odpowiedzieć na wyzwania, jak sytuacja w Kirgizji, to nikt nie będzie brał na poważnie twierdzeń rosyjskich władz o specjalnej roli Rosji w regionie”.

Kilku rosyjskich komentatorów porównywało obecne apele władz Kirgizji i wezwania prezydenta samozwańczej Osetii Południowej o pomoc w 2008 roku (oskarżał on stronę gruzińską o prowadzenie czystek etnicznych i rzeź cywili narodowości niegruzińskiej). Wtedy dosłownie w ciągu kilku godzin wezwania poskutkowały. Moskwa błyskawicznie wysłała na Gruzję kolumny czołgów, które szczęśliwym trafem akurat znajdowały się pod ręką w Osetii. Nie zwołano wtedy narad z sojusznikami z OUBZ, czołgi weszły i kropka.

Posłużę się jeszcze jednym cytatem. Witalij Portnikow: „Nie tylko OUBZ, ale i Federacja Rosyjska realnie nie chcą mieszać się w skomplikowane sprawy regionu. A to oznacza, że Rosja nie jest gwarantem stabilności sąsiadów, a krajem, który raczej tylko chce korzystać z sąsiedzkich zasobów, ale który za każdym razem wycofuje się, kiedy trzeba myśleć o leczeniu regionu, o stabilności społeczeństw i elit politycznych”. Czy Rosja nie chce myśleć czy nie potrafi myśleć pozytywnie? Nie jest w stanie? W takim razie pod znakiem zapytania stają pretensje jej elit politycznych do pełnienia roli choćby regionalnego hegemona (nie mówiąc o ambicjach bycia światowym mocarstwem).

Mijają dni, sytuacja w Kirgizji na razie uspokoiła się, ale problem pozostał. Pozostał choćby bardzo ważny problem położonej na północy bazy Manas (zaopatrzenie operacji w Afganistanie), której istnienie wisi na włosku. To temat na oddzielne opowiadanie.

Nowe wcielenie Robin Hooda?

Przez cały ubiegły tydzień w rosyjskim Internecie wrzało: z wielkim zapałem dyskutowano na temat wydarzeń w dalekowschodnim Kraju Nadmorskim.

Grupa kilku młodych ludzi, najprawdopodobniej należących do radykalnych ugrupowań nacjonalistycznych, napadła pod koniec maja na posterunek milicji, zrabowała broń, zabiła dyżurnego funkcjonariusza, a następnie ukryła się w lesie. Stamtąd przez kilka dni strzelała do milicjantów. Do Kraju Nadmorskiego ściągnięto liczne siły porządkowe, wyposażone w ciężki sprzęt. Część członków bandy poddała się, część – popełniła samobójstwo lub została zastrzelona w trakcie akcji milicji.

No i co w tym dziwnego? Zwykłe kryminalne opowiadanie. Okazuje się, że nie. Jest tu kilka istotnych spraw, które daleko wychodzą poza ramy pospolitej kroniki kryminalnej.

Członkowie grupy wystąpili mianowicie pod bardzo chwytliwym hasłem: bronimy się (i wszystkich mieszkańców) przed samowolą bezkarnej milicji, mścimy za niegodziwości ludzi w mundurach, żądamy natychmiastowego przystąpienia do prawdziwej walki z korupcją w szeregach służb mundurowych. Hasło podziałało na społeczność internetową jak waleriana na kota – na forach dyskusyjnych, w blogach, w komentarzach do publikacji prasowych na ten temat pojawiły się tysiące wpisów, wyrażających sympatię dla „partyzantów”. Obwołano ich „Robin Hoodami” przywracającymi sprawiedliwość, wyrazicielami gniewu ludu, zagonionego w kozi róg przez brutalną, żądną łapówek i bezkarną milicję.

„Partyzanci” swoją akcją uderzyli w stół z powyłamywanymi nogami, a nożyce odezwały się głosem mocnym jak dzwon trwogi.

Ojciec jednego z członków grupy powiedział mediom, że to zemsta na zwyrodnialcach w mundurach, którzy jakiś czas temu pobili jego syna na komisariacie, żeby wymusić zeznania. I ta wersja zyskała wielką popularność w Internecie (nikogo nie dziwi przecież w Rosji twierdzenie, że milicja kogoś pobiła – bije na co dzień, a od czasu do czasu i zabija Bogu ducha winnych obywateli). Ludzie, jawnie wyrażający nienawiść wobec organów porządku publicznego, masowo solidaryzowali się z „partyzantami”: „Całkowicie ich popieram. Wiem, co czują, bo też mi się zdarzyło, że dostałem wciry na komisariacie”. Takie wpisy powtarzały się w rozmaitych konfiguracjach. Nie podnoszono, że „partyzanci” zabili człowieka na służbie, popełniono przestępstwo. Brutalne działania „leśnych braci”, samosąd znalazły usprawiedliwienie w oczach publiczności. To nowa jakość. Siłowa metoda protestu zyskała akceptację społeczną. Co z tego wyrośnie?

Nawet jeśli w czasie śledztwa zostanie dowiedzione, że członkami bandy powodowały motywy bytowe, a nie ideowe, to nie uda się uniknąć polityzacji wydarzeń w Kraju Nadmorskim. Nie da się też pominąć zadziwiającej reakcji społecznej na akcję „leśnych braci”. Owszem, internauci to jeszcze nie cały kraj. Ale zignorowanie głosu czynnych użytkowników Internetu byłoby lekkomyślnością. To symptom choroby znacznie bardziej niebezpiecznej dla władz niż wszystkie demonstracje rozproszonej i słabej opozycji demokratycznej razem wzięte” – napisał w komentarzu tygodnik „Itogi”.

Deputowany Dumy Państwowej Giennadij Gudkow zauważa niebezpieczeństwo: „Ludzie są zmęczeni bezprawiem, bezradni wobec samowoli formacji, mających bronić ich praw. Kiedy ktoś rzuca wyzwanie systemowi – otrzymuje od ludzi emocjonalne wsparcie. To dla kraju śmiertelne zagrożenie”.

Śledztwo trwa. Nie wiemy jeszcze, kim byli „leśni bracia” (choć znamy ich personalia), z jakich pobudek działali (jedna z wersji śledztwa wskazuje na ich zaangażowanie w działalność radykalnych grup nacjonalistycznych) i jakie cele sobie stawiali. Nie wiemy też, jakie wnioski wysnują władze. Akcja „partyzantów” pokazała, że kanały legalnego protestu społecznego są zatkane, bezprawie rodzi bezprawie, a patologia patologię.