Archiwum autora: annalabuszewska

Sprzątanie Arktyki

Po zimnej wojnie w lodach Arktyki pozostały góry postradzieckiego demobilu. Największe zagrożenie stanowią tysiące beczek wypełnionych paliwem, smarami i Bóg wie czym jeszcze. „Musimy to posprzątać” – oznajmił rozsądnie wizytujący właśnie północną wyspę Ziemia Aleksandra w archipelagu wysp Franciszka Józefa premier Władimir Putin. Pan premier wystrojony w szkarłatną puchową kurtkę obszytą fikuśnym futerkiem, w czapce z daszkiem tej samej wyrazistej barwy zaprezentował się jako zwolennik ekologii: nie tylko dostrzegł tkwiące w śniegach postzimnowojenne beczki z wyciekającym paliwem, ale także przyłożył rękę – i to w sensie jak najbardziej dosłownym – do ratowania ginącego gatunku: białego niedźwiedzia. Widzowie dziennika TV mogli zobaczyć, jak premier osobiście zakłada obrożę z nadajnikiem uśpionemu zwierzowi na szyję, potrząsa jego ciężką łapą, a także waży i mierzy białego osobnika. Po czym pan premier strzelił jeszcze telewidzom krótki wykład o białym misiu, błysnął znajomością łacińskiej nazwy polarnego niedźwiedzia i zatroskał się o los tego ginącego gatunku.

Niedźwiedź polarny nie jest pierwszym zwierzęciem, które doznało troski ze strony Władimira Władimirowicza. Podczas wizyty na Dalekim Wschodzie pan premier jakiś czas temu wykazał się refleksem, strzelając do amurskiej tygrysicy. Strzał był celny, środek nasenny trafił gdzie trzeba, tygrysicę można było zbadać w celach ekologicznych, a potem tabloidy rozpływały się nad odwagą pana premiera, który nie stracił zimnej krwi i donosiły, że kilka tygodni po wizycie Władimira Władimirowicza tygrysica szczęśliwie powiła trzy tygryski.

Jak informuje dzisiejszy „Kommiersant” w reportażu Andrieja Kolesnikowa, niedźwiedzia złapano dziesięć dni przed spodziewaną inspekcją premiera. O dostarczenie zwierza poproszono głównego specjalistę ds. polarnych niedźwiedzi, Nikitę Owsianikowa. Owsianikow przywiózł na wyspę sto kilogramów zepsutego mięsa, dwieście kilogramów nieświeżych ryb i dziewięćdziesiąt kilogramów przeterminowanych parówek. Zwabiony tymi specjałami niedźwiedź znalazł się w zastawionej przez specjalistów pułapce. Potem na saniach powieziono go na spotkanie z premierem.

Znacznie ważniejsze od zabaw na śniegu z królem dryfujących lodów były jednak oświadczenia premiera Putina dotyczące doniosłej roli, jaką pełni dla Rosji Arktyka: „Z Arktyką nie tylko są związane geopolityczne interesy Rosji, Arktyka decyduje o bezpieczeństwie kraju. W Arktyce znajdują się główne bazy naszej floty, tędy przebiegają trasy patrolowania lotnictwa, tu skupiają się także interesy ekonomiczne – ze względu na wielkie złoża surowców. Mamy dobre stosunki z naszymi sąsiadami w Arktyce, musimy zastanowić się, jak będziemy tu wspólnie gospodarować i ochraniać przyrodę”.

Rosja wyraźnie przyspiesza w sprawie Arktyki, chcąc zapewnić sobie pool position – zanim do drzemiących złóż dobiegną inni uczestnicy wyścigu. Zapis o zainteresowaniu Rosji Arktyką został wniesiony do „Strategii bezpieczeństwa 2020”. Dwa lata temu zorganizowano ekspedycję, w trakcie której pobierano próbki podmorskiego gruntu. Zbadanie próbek ma rozstrzygnąć,  gdzie dokładnie znajduje się szelf bogaty w ropę i gaz.

Wydobycie surowców spod Arktyki jest pieśnią przyszłości, na razie więc walka o dostęp do nich toczy się na poziomie deklaracji, żadne wiążące postanowienia nie zapadły. Natomiast deklarację premiera Putina o oczyszczeniu Arktyki ze śmieci należy powitać z radością. Oby się udało. A co do dalszych ambitnych planów gospodarczych – trudno dziś wyrokować, czy to się uda. Jak pokazała bezlitosna telewizja, Arktyka to chłodne miejsce – nawet ubrany bardzo ciepło premier Putin co rusz pociągał nosem, którego kolor w miarę upływu czasu coraz bardziej stapiał się kolorystycznie z piękną kurtką.

Szybko, coraz szybciej

Nie zdążył wyschnąć atrament na podpisanych przez prezydentów Rosji i Ukrainy umowach „gaz za flotę”, a już dzisiaj – przy pełnej synchronizacji, dokładnie o tej samej godzinie – parlamenty obu krajów ratyfikowały dokumenty. W Kijowie wrzało: opozycja obrzuciła prezydium jajkami, prezydium schroniło się pod parasolem, a cała reszta deputowanych łkała spowita wypuszczonym w sali posiedzeń dymem i gazem łzawiącym. Na nic jednak zdały się jaja i dymy – ratyfikacja przeszła. Podnoszony przez ukraińską opozycję zarzut, że umowa z 21 kwietnia narusza konstytucję, która nie przewiduje stacjonowania obcych wojsk na terytorium Ukrainy, strona rządowa odrzuca: obecna umowa jest formalnie przedłużeniem zawartej w 1997 r. jeszcze przez Kuczmę i Jelcyna, a sama baza w Sewastopolu znajduje się tam od ponad dwustu lat, zatem nie ma podstaw, aby porozumienia o przedłużeniu stacjonowania rosyjskiej Floty Czarnomorskiej na Krymie uznać za nieważne i sprzeczne z ustawą zasadniczą.

W rosyjskim parlamencie dokument ratyfikowano z chłodną godnością. Na dokumentami nie było debat – ani w jednym, ani w drugim parlamencie.

Tempa nabierają też rosyjsko-ukraińskie rozmowy o zacieśnieniu współpracy w energetyce. Podczas nocnych Słowian rozmów w Kijowie premier Władimir Putin zaproponował ukraińskim partnerom integrację w energetyce – i to „po połnoj programmie”: tak w jądrowej, jak i tradycyjnej, w przetwórstwie ropy, transporcie surowców energetycznych (chodzi przede wszystkim o zapewnienie bezpiecznego tranzytu rosyjskiego gazu i ropy przez terytorium Ukrainy). Jak pisały dziś ukraińskie media, coraz mocniejszy uścisk rosyjskiego niedźwiedzia w sprawach energetyki uniemożliwi Ukrainie jakiekolwiek rozglądanie się na boki i współpracę z innymi partnerami. Premier Putin podliczył, że dzierżawa bazy Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu będzie Rosję słono kosztować. „Za te pieniądze mógłbym zjeść i Janukowycza, i waszego [ukraińskiego] premiera razem wziętych, ale nie mogę – takich pieniędzy nie jest warta ani jedna baza wojskowa”. Za 40-45 mld dolarów można zbudować niejedną bazę. Ale – wyjaśnił Putin – kwestia Floty Czarnomorskiej to kwestia współpracy i zaufania, a nie tylko pieniędzy.

Kolejnym krokiem w rosyjskim „blitzaktion” na Ukrainie ma być – zapowiedziane dziś przez głównodowodzącego rosyjską marynarką wojenną – odnawianie przestarzałej Floty Czarnomorskiej. Ponadto prezydent Dmitrij Miedwiediew polecił ministrowi obrony Rosji przygotowanie „szczegółowego planu rozwoju infrastruktury socjalnej Sewastopola i całego Krymu”. „Czy to oznacza, że od tej pory Krym będzie się rozwijał wyłącznie na wojskowy ład i to na dodatek rosyjski? – pytają komentatorzy w rosyjskim internecie. – A przy tym nigdzie nie jest powiedziane, że na skutek tego planu ministerstwa obrony Rosji cały Krym przekształci się w krainę mlekiem i miodem płynącą. Na to w Rosji nie ma pieniędzy. Wszystko to jakoś dziwnie przypomina sklecony na chybcika propagandowy plakacik”.

Plakacik plakacikiem, a konkretna umowa o stacjonowaniu Floty w Sewastopolu zawarta w ubiegłym tygodniu już wchodzi w życie. Mimo jaj w parlamencie i wysokich kosztów.

Charkowski akcelerator

W stosunkach rosyjsko-ukraińskich nastąpił przełom: w Charkowie 21 kwietnia prezydenci obu krajów podpisali porozumienie nazwane „gaz za flotę”. W skrócie umowa polega na tym, że rosyjska Flota Czarnomorska w Sewastopolu może zostać do 2042 roku, w zamian za to Gazprom obniży cenę za gaz dla Ukrainy. Obie umawiające się strony wydawały się nadzwyczaj zadowolone z postanowień umów.

Wiktor Janukowycz dzięki obniżeniu niebotycznej dotąd ceny za rosyjski gaz do poziomu mniej więcej cen, jakie płacą europejscy odbiorcy, ma szanse dopiąć tegoroczny budżet – to pieczeń taktyczna. Rosja zaś upiekła pieczeń strategiczną: obecność Floty na Krymie blokuje perspektywę wejścia Ukrainy do NATO na długie lata. Poza tym – o ile Flota zostanie zmodernizowana (a teraz najprawdopodobniej będzie modernizowana po latach rdzewienia) – rosyjska marynarka stacjonująca w Sewastopolu będzie istotną siłą na Morzu Czarnym. No i pozostaje jeszcze znaczenie symboliczne – bardzo dla Moskwy ważne – rosyjska flota pozostanie w Sewastopolu, mieście chwały rosyjskiego oręża. W triumfalistycznych komentarzach większości rosyjskich mediów ten aspekt podnoszono na równi z pragmatycznym wymiarem porozumień.

Przyspieszenie niesamowite. Jeszcze niedawno rosyjscy politycy nie chcieli prowadzić rozmów z Kijowem o kluczowych sprawach w stosunkach dwustronnych – z „pomarańczowym” Wiktorem Juszczenką w ogóle nie rozmawiali, a z Julią Tymoszenko grali w zawiłe gry nad gazem i schematami dostaw i rozliczeń. Komu bardziej zależało na pośpiechu? Może i jednej, i drugiej stronie tak samo. Kreml chciał jak najszybciej maksymalnie ograniczyć Janukowyczowi pole manewru, aby nie mógł wrócić do ulubionej metody prezydenta Kuczmy, czyli chybotliwego tanga – dobrze z Rosją i dobrze z Zachodem. A ukraińskiemu prezydentowi finanse rozchodzą się w szwach, drogi rosyjski gaz dosłownie dusił energochłonną gospodarkę – renegocjowanie umów gazowych, zwłaszcza cen, było w tych warunkach bardzo pilne.

A na scenie wewnętrznej Janukowyczowi „udało się” to, co jeszcze dwa tygodnie temu wydawało się niemożliwe: zespolenie skłóconego na śmierć i życie obozu pomarańczowych. Juszczenko i Tymoszenko na jednym wydechu, tymi samymi słowy mówią o zdradzie i zaprzedaniu interesów narodowych, wzywają do akcji protestacyjnych. Podnoszą, że umowa o bazowaniu rosyjskiej Floty na Krymie jest niezgodna z ukraińską konstytucją, która nie przewiduje stacjonowania obcych wojsk na terytorium Ukrainy.

Jutro w Radzie Najwyższej ma się odbyć głosowanie w sprawie ratyfikacji porozumień. Może być gorąco. Ale zapewne nie pokrzyżuje to planów rządzących: mają w parlamencie większość potrzebną do przegłosowania decyzji.

Podpisane porozumienia oznaczają zwrot Ukrainy w stronę wschodniego sąsiada, niektórzy z komentatorów mówią nawet o ograniczeniu suwerenności Ukrainy i początku dominacji Rosji. Do dominacji jeszcze jednak brakuje paru elementów układanki, ale są one w zasięgu: na pierwszy ogień pójdzie sprawa wspólnego rosyjsko-ukraińskiego konsorcjum do spraw zarządzania ukraińskimi rurociągami.

Radziecka Anna Frank

Nina Ługowska jako nastolatka pisała pamiętnik w latach 1932-1937. O tym, jak magiczna siła porywa jej spojrzenia w stronę kolegi z klasy i o tym, jak inna magiczna siła wyrywa ludzi w ich trybu życia i wrzuca w tryby straszliwej machiny śmierci i cierpienia.

Pierwszą bliską osobą, którą machina wyrwała z życia Niny, był jej ojciec – zesłany w odległe przestrzenie za politykę, odsiadujący kolejne wyroki za eserowskie poglądy, wreszcie rozstrzelany. Sama Nina została aresztowana w wieku siedemnastu lat (a wraz z nią siostry i matka). Za przygotowywanie spisku na drogocenne życie wodza. Oskarżenie oparto na zapiskach w pamiętniku, poczynionych przez Ninę po tym, jak ojcu odmówiono wydania dowodu tożsamości (co równało się niemożności powrotu do domu): „Przez kilka dni leżąc w łóżku, godzinami marzyłam o tym, jak go zabijam. Jak unicestwiam jego obietnice, jego dyktaturę, tego niewydarzonego Gruzina, tego drania, szubrawca, swołoczy, który pokaleczył Rosję. Zabić go! Zabić jak najszybciej! Zemścić się za siebie i ojca!”.

Nina powinna była sobie zdawać sprawę, że do domu represjonowanego za poglądy polityczne człowieka będzie wpadać bezpieka i robić rewizje. I zapewne zdawała sobie z tego sprawę, ale bardziej obawiała się o to, jak śledczy zareagują na opisane w dzienniku jej „miłosne brednie”. Pewnego dnia bezpieka rzeczywiście wpadła i znalazła dziewczęcy pamiętnik. Oficer NKWD nie odmówił sobie przyjemności przeczytania zeszytu, a następnie czerwonym ołówkiem podkreślił to, co interesowało go bardziej niż miłosne westchnienia dorastającej panny: krytykę pod adresem władz. W zeznaniach, które po brutalnych przesłuchaniach kazano podpisać Ninie, znalazły się stwierdzenia, że oskarżona jest skrajnie źle nastawiona do kierownictwa partii, przede wszystkim Józefa Stalina. Przez te wymuszone zeznania, w których przyznawała się do planów zabicia Stalina, długo nie będzie mogła uzyskać praw do rehabilitacji nawet w czasie tak zwanej chruszczowowskiej odwilży. „Zamachów na życie wodzów władza bała się zawsze, wobec takich wyroków odwilż nie działała” – napisze jeden z recenzentów książki „Chcę żyć. Dziennik radzieckiej uczennicy 1932-1937”, jaka na podstawie akt sprawy rodziny Ługowskich ukazała się kilka lat temu w Moskwie (nakład 1000 egzemplarzy), w tej książce opublikowano i pamiętnik Niny. Dziennik przez te lata, kiedy Nina odbywała karę w łagrach, zesłanie na Kołymie i w Magadanie, leżał spokojnie w archiwum służb bezpieczeństwa. A gdy przez stowarzyszenie Memoriał został odnaleziony i wydany, stał się prawdziwym bestsellerem… na Zachodzie. Przetłumaczono go na dwadzieścia języków, okrzyknięto „dziennikiem radzieckiej Anny Frank”.

Dziennik Niny Ługowskiej jest fantastycznym świadectwem bezlitosnej, nieludzkiej epoki, opisem codzienności w totalitarnym państwie. Nad wiek wrażliwa nastolatka obdarzona wyostrzonym zmysłem obserwacji, przy czym nienawidząca reżimu, który przyczynił tylu nieszczęść jej rodzinie, opisała w pamiętniku okrutną machinę, zgniatającą ludzi w krwawą miazgę, odbierającą im wolność, swobodę myślenia, prywatność, chęć tworzenia, wreszcie i poczucie, że są ludźmi. Jest też świadectwem niezłomnej postawy nastoletniej dziewczyny, która starała się w pojedynkę przeciwstawić tej potężnej machinie.

Półtora roku temu z okazji dziewięćdziesiątej rocznicy urodzin Niny Ługowskiej w Moskwie zorganizowano pośmiertną wystawę jej prac malarskich (Nina Ługowska zmarła na początku lat 90.) – po opuszczeniu łagru rozwijała samorodny talent, pracowała w teatrze jako dekorator, dziś jej twórczość zaliczana jest do wybitnych osiągnięć rosyjskiej szkoły pejzażu i wysoko ceniona.

Autorka przedmowy do rosyjskiego wydania dziennika, znakomita pisarka Ludmiła Ulicka pisze: „Na zdjęciach [zrobionych podczas aresztowania] Nina ma dziecięcą przerażoną twarzyczkę. Miliony takich zdjęć można znaleźć w archiwach. Wszyscy już nie żyją: rozstrzelani, zamęczeni w łagrach, zmarli na zesłaniu. Nina Ługowska miała szczęście. Wyszła z łagru. Jej dziecięce marzenie się spełniło – została malarką, dożyła starości i mało kto z jej otoczenia wiedział o jej przeszłości. Zapewne ona sama nie pamiętała o tym zarekwirowanym podczas aresztowania dzienniku. Ale dziennik zachował się. I teraz możecie go przeczytać”. Po polsku też – dziennik został wydany w 2006 roku przez Świat Książki.

Dlaczego w Rosji dziennik ukazał się w tak mizernym nakładzie? – zadaje pytanie tygodnik „Ogoniok”, zamieszczający w najnowszym numerze obszerną publikację poświęconą Ninie Ługowskiej i jej pamiętnikowi. I odpowiada, powołując się na socjologa Borysa Dubina: dwie trzecie Rosjan uważa, że epoka stalinowska była pozytywna; to po pierwsze, a po drugie, „rosyjskie społeczeństwo nie interesuje się jednostką, osobowością, jest nastawione na panoramiczno-heroiczny obraz przeszłości: wielka historia wielkiego kraju. Osobiste zapiski małego człowieka, uczennicy, przegrywają w tej skali”.

Wspólna żałoba

Pod ambasadą Polski w Moskwie rośnie góra białych i czerwonych kwiatów, płoną setki zniczy. Ludzie przychodzą poruszeni tragedią. Chcą wyrazić współczucie dla niewyobrażalnej straty, jaką poniosła Polska w wyniku sobotniej katastrofy samolotowej pod Smoleńskiem. Na kwiatach leży kartka z napisem „Polacy, wybaczcie nam Katyń”. Ze Smoleńska i okolicznych miejscowości ciągną dziesiątki Rosjan, aby złożyć kwiaty w memoriale katyńskim, w miejscu, gdzie rozbił się prezydencki samolot, rzucają czerwone goździki na maskę stojącego w pobliżu samochodu telewizji polskiej, mówią, jak mocno przeżywają wspólnie z Polakami tę tragedię.

Ludzkie odruchy, solidarność w obliczu tragedii. Jeden z rosyjskich blogerów napisał: „Po raz pierwszy nie wstydzę się za mojego prezydenta”. Reakcja rosyjskich władz po katastrofie była natychmiastowa i też przede wszystkim głęboko ludzka. Wpierw transmitowana przez telewizję rozmowa Miedwiediewa i Putina – zapowiedź powołania specjalnej komisji ds. zbadania przyczyn katastrofy, zapowiedź wszelkiej pomocy dla strony polskiej, zapowiedź wyjazdu premiera Putina na miejsce wypadku, wzięcia pod bezpośrednią kuratelę śledztwa. Rozmowa szczera, bez wyreżyserowanej rutynowej pozy. Rozmowa ludzi, którzy przeżyli autentyczny wstrząs.

Wystąpienie prezydenta Miedwiediewa skierowane do Polaków – też autentyczne i przez to trafiające do serc. Ogłoszenie na dzień 12 kwietnia żałoby narodowej w całym kraju. Gest solidarności i współczucia.

Premier Putin pod Smoleńskiem towarzyszący premierowi Tuskowi, wyciągnięcie pomocnej dłoni. Podjęcie maksymalnego wysiłku na rzecz sprawnego zorganizowania akcji transportowania ciał ofiar do Moskwy w celu ich identyfikacji, zapowiedź mera Moskwy o wzięciu na siebie wszystkich wydatków związanych z pobytem członków rodzin ofiar. Wspólna zaduma, wspólny żal. Kondolencje napływające różnymi drogami do Polski.

W telewizji rzeczowy, taktowny materiał o tragedii, w Internecie – komentarze, morze komentarzy, większość stonowana, wyrażająca żal, współczucie. Emisja filmu Wajdy „Katyń” na kanale Rossija (niedawna emisja na kanale Kultura mogła dotrzeć do kilkuprocentowej publiczności, na ogólnokrajowym kanale – do znacznej szerszej). Politolodzy wspominają krytyczną postawę zmarłego Lecha Kaczyńskiego wobec Moskwy i krytyczną postawę Kremla wobec polskiego prezydenta, zastanawiają się, jaka będzie polityczna przyszłość Polski. Ale przede wszystkim też zwyczajnie po ludzku piszą o swoim wstrząsie tą nagłą tragedią. Na forach dyskusyjnych znakomita większość głosów dyskutantów to też przede wszystkim wyrazy solidarności, bez jakże częstych na ogół lekceważących uwag pod adresem niewydarzonych, zadzierających nosa „Pszeków”. Ale nawet dziś zdarzają się jednak nietaktowne wyskoki – wtedy często sami dyskutanci napominają kolegów, że to nie licuje z powagą chwili.

Imarat Kaukaz rośnie „na krwi”

Do poniedziałkowych zamachów w moskiewskim metrze przyznał się przywódca kaukaskich fundamentalistów islamskich Doka Umarow, kaukaski emir (wcześniej w Internecie rozmieszczono wypowiedź Umarowa, który nie przyznawał się do zamachów, a odpowiedzialność za nie zrzucał na służby specjalne i osobiście Władimira Putina). To oświadczenie, które znalazło się na stronie internetowej Kavkazcentr, potwierdzałoby główną wersję przedstawianą przez komentatorów i media co do autorstwa zamachów. Wyników śledztwa jednak nie znamy i zapewne nieprędko poznamy: w przypadku tak skomplikowanych i wielowątkowych śledztw jak w sprawie aktów terroru konieczne jest drobiazgowe sprawdzanie mnóstwa szczegółów. Przyznanie się znanego fundamentalisty do zamachu może być jedynie jego akcją autopromocyjną i nie przesądza o winie. Według Umarowa zamachy szachidek w moskiewskim metrze to w pełni uprawniony odwet za „akcję rosyjskich okupantów wobec niewinnych cywilów” z wioski Arszty (do ataku doszło 11 lutego 2010 roku). Zapowiedział, że to nie koniec: planowanych jest kilka takich zamachów odwetowych na terytorium całej Rosji. Umarow jest liderem tzw. Imaratu Kaukaz, deklarującego wywalczenie wyznaniowego państwa islamskiego na Kaukazie Północnym.

Dziś doszło do kolejnych zamachów terrorystycznych w północnokaukaskim Dagestanie, zginęło dwanaście osób, w tym dziewięciu milicjantów. To już dziesiąty zamach w tym roku w tej najbardziej niespokojnej dziś republice rosyjskiego Kaukazu Północnego. Przedstawiciele rosyjskich władz powiązali zamach w Moskwie i zamach w dagestańskim Kizlarze. „To ogniwa tego samego łańcucha” – powiedział premier Putin. Wykluczyć tego nie można, ale potwierdzić też się nie da. Zamachy w Dagestanie – i innych republikach Kaukazu Północnego – to zjawisko niestety nader częste. Wiadomości o wybuchach na kolei czy samochodach naszpikowanych ładunkami wybuchowymi, które rozjeżdżają dagestańskich milicjantów (to oni najczęściej są celem ataków terrorystów), nie przedostają się na czołówki światowych mediów – wydarzają się z daleka od stolicy, na ogół nie pociągają za sobą jednorazowo wielkiej liczby ofiar. Ale łączna liczba ofiar śmiertelnych tegorocznych zamachów w Dagestanie to kilkadziesiąt osób! Dzisiejszy zamach samobójczy w Kizlarze to na pewno kolejne ogniwo w tym łańcuchu miejscowych zamachów, o ich autorstwo podejrzewa się członków zbrojnego podziemia islamskiego, działającego w republikach Kaukazu Północnego. Ale czy za zamachy w Moskwie i Kizlarze odpowiada ten sam autor – tego nie wiemy.

Czarne wdowy w moskiewskim metrze

29 marca w Moskwie doszło do dwóch zamachów terrorystycznych na stacjach metra, zginęło co najmniej 37 osób, kilkadziesiąt odniosło rany. Ze wstępnych komunikatów wynika, że w godzinach porannego szczytu komunikacyjnego bomby zdetonowały pochodzące z Kaukazu samobójczynie.

Zawsze w takich razach na początku jest szok i pytanie, jak mogło do tego dojść. Dlaczego zginęli niewinni ludzie? I niezgoda na to, żeby przez to, że istnieją jakieś polityczne czy ideologiczne zatargi, obywatele w drodze do pracy wylatywali w powietrze. Zaraz potem powstają pytania, jak, w wyniku jakich procesów mogło dojść do takiego zezwierzęcenia i jak sobie z tym poradzić, jak temu zaradzić, co przeciwstawić terroryzmowi. Pytania te na ogół zawisają w powietrzu.

Dziesięć lat temu Władimir Putin obejmował władzę na Kremlu pod hasłem ścigania terrorystów „nawet w kiblu”, obiecywał, że da społeczeństwu poczucie bezpieczeństwa. Tymczasem Rosja pod jego rządami nie poradziła sobie z plagą terroryzmu. Głowy hydry stale odrastają, z różnych stron, na różnych tułowiach. Operacje antyterrorystyczne na Kaukazie Północnym, przede wszystkim w Czeczenii, nie przyniosły uspokojenia sytuacji, uzdrowienia nabrzmiałych problemów regionu – przemocy, bezrobocia, korupcji, nepotyzmu. W północnokaukaskich republikach stale dochodzi do zamachów, to straszna tamtejsza codzienność. Teraz terroryści uderzyli w Moskwie, spektakularnie, w metrze, a więc w miejscu, przez które przewijają się codziennie miliony ludzi. I nie mogą się nie przewijać – to główny środek transportu w olbrzymiej metropolii. Przez jakiś czas pasażerowie na pewno będą zjeżdżać w głąb przepastnego metra z zimnym dreszczem przelatującym przez plecy.

Kto dopuścił się tego bestialstwa? I po co?

Jako najbardziej prawdopodobnych autorów zamachu wskazuje się kaukaskich radykałów – fundamentalistów islamskich. Przez kilka ostatnich tygodni w górach Kaukazu Północnego trwała operacja sił specjalnych, mająca na celu likwidację przywódców islamskich radykałów – w jej wyniku zginęło czterech najważniejszych liderów ruchu, m.in. ideolodzy islamskiego podziemia Said Buriatski i Anzor Astiemirow (o czym rosyjskie służby specjalne za pośrednictwem mediów donosiły z wielką pompą). Jest więc prawdopodobne, że to odwet za ich śmierć.

Wśród licznych spekulacji rosyjskich mediów dotyczących tła zamachu można spotkać i teorie spiskowe: że zamach mógł być inspirowany przez siły niechętne lansowanej przez Miedwiediewa idei modernizacji, że to wyraz podskórnej walki kremlowskich klanów, że za zamachem mogą stać ludzie, chcący uderzyć w Miedwiediewa, a wedle innej wersji – wysadzić z siodła Putina. Niepodobna te teorie zweryfikować. Niezależnie od tego, kto stoi za zamachem, to uderzenie w wizerunek Rosji i rządzącego tandemu Miedwiediew-Putin.

Prezydent Miedwiediew podczas zwołanej błyskawicznie narady z ministrami odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo zapowiedział, że walka z terroryzmem musi być kontynuowana, „bez najmniejszych wahań i do końca”. Premier Putin, który przebywa w Krasnojarsku, zapowiedział, że „organizatorzy zamachu zostaną zlikwidowani”.

Co to będzie oznaczać w praktyce? Kolejne przykręcenie śruby? Zwalczanie opozycji, która w coraz szerszym zakresie eksploatuje niezadowolenie społeczne i na demonstracjach protestu rozsiewa hasło „Rosja bez Putina”? Czy może to tragiczne wydarzenie zostanie przez kogoś – kogo? – wykorzystane politycznie do przetasowań na górze? Czy zamach zmieni układ sił w rządzącym tandemie? Czy struktury bezpieczeństwa pozostaną bezradne wobec terrorystów? A może nic się nie zmieni? Na razie można tylko postawić te pytania, odpowiedzi na nie dziś nie znamy.

 

Spalony słońcem, zabity śmiechem

Niegdyś wybitny reżyser i wspaniały aktor Nikita Michałkow, od kilku lat pogrążony w gry komercyjno-polityczne działacz związku kinematografii, człowiek „blizok k tiełu” (zbliżony do najważniejszej osoby w państwie), zakończył wreszcie pracę nad drugą częścią filmu „Spaleni słońcem”. Część pierwsza – wybitne dzieło filmowe, opowieść o nieubłagalnych regułach rządzących epoką stalinowską, subtelne studium o relacjach międzyludzkich – podbiła publiczność na całym świecie. Obraz zasłużenie otrzymał Oscara i nagrodę festiwalu w Cannes w 1994 roku. „Spaleni słońcem-2” to dylogia: film pierwszy „Priedstajanije” za miesiąc na wejść na ekrany, film drugi „Cytadela” – pod koniec roku.

Dylogia powstawała od wielu, wielu lat, scenariusz wielokrotnie przerabiano. Po Moskwie krążyły słuchy, że film „Spaleni słońcem-2” nie przypomina części pierwszej, że Michałkow bezpłodnie przerabia kolejne wersje scenariusza, wpadając na coraz bardziej kuriozalne pomysły, odziera film z logiki i prawdy historycznej, coraz bardziej się zapętlając i niebezpiecznie balansując na granicy kiczu i bezsensu.

Teraz, w przededniu premiery wokół filmu wybuchł skandal, gdyż Michałkow poczuł się obrażony kolażami parodiującymi plakat filmu, sporządzonymi przez blogerów (niektóre przeróbki są faktycznie niezbyt finezyjne, a nawet niesmaczne, ale większość – zabawna; wybór można obejrzeć pod tym adresem: http://www.lifenews.ru/news/18522).

Oficjalny plakat filmu przedstawia Kotowa z karabinem w dłoni. Kotow to główny bohater filmu (w tę rolę wcielił się sam Michałkow). Film „Spaleni słońcem” kończy się aresztowaniem Kotowa, komdiwa, wysokiego dowódcy wojskowego, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że podzieli on los tysięcy oficerów – ofiar czystek 1937-1938. W części drugiej Kotow pojawia się jednak znów. Jakimś cudem przeżył czystki i jako szeregowiec na froncie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej ma zmyć przewiny wobec ukochanego wodza i jego systemu. Drugą wskrzeszoną w części drugiej postacią, która umiera samobójczą śmiercią w finale części pierwszej, jest Mitia – bohater grany przez Olega Mieńszykowa. Jednym słowem – cuda w scenariuszu i prowokacja do kpin jeszcze przed projekcją.

Rosyjscy blogerzy przerobili plakat na dwieście sposobów – żartobliwych, śmiesznych, prześmiewczych, szyderczych. Bezlitośnie przekłuwają nadęty balon nadmuchany wokół przedsięwzięcia. W miejsce twarzy Michałkowa np. blogerzy wstawili twarz śpiewaka Nikołaja Baskowa, prezydenta Micheila Saakaszwili czy Leonidasa (a właściwie aktora grającego króla Sparty w filmie „300”) albo ukazali oblicze Michałkowa-Kotowa w serduszku wyciętym w drzwiach sławojki; na głowie zamiast hełmu Michałkow ma koronę carów lub przekrzywiony niemiecki hełm. Przerabiano też tytuł filmu (np. „Ja i ja” – kpina z galopującego egocentryzmu artysty; mania wielkości reżysera eksploatowana jest też ostatnio w satyrycznym programie telewizyjnym „Mult licznosti”, Michałkow jest jednym z ulubionych obiektów drwin).

Nikita Siergiejewicz zamierza podać żartownisiów do sądu – może to tylko taki „PR-chod”, czyli posunięcie obliczone na zrobienie medialnego szumu wokół premiery, a może świadectwo całkowitego braku poczucia humoru u zadufanego w sobie reżysera.

Wybiórcze gratulacje

Aleksiej German junior należy do młodego pokolenia rosyjskich reżyserów, którym zależy na niebanalnym przemawianiu własnym językiem i poruszaniu w filmach tematów trudnych. Jego obrazy „Garpastum”, „Ostatni pociąg” i „Papierowy żołnierz” są ważnym głosem pokolenia o przeszłości (wojna, lata 60.) i przyszłości.

German świadomie odrzuca panoszący się powszechnie styl blatowania się środowiska filmowego z władzami, nie idzie na schlebianie gustom żądnej glamouru lub hura-patriotyzmu publiczności, poszukuje oryginalnej stylistyki estetycznej i odpowiedzi na odwieczne pytania rosyjskiej inteligencji – rozrywanej pomiędzy głębokim humanitaryzmem a niemożnością spełnienia i przyziemnym bytem, a czasem wgniatanej w podłoże przez but dyktatury.

We wczorajszym wywiadzie w programie „Na nocz gladia” (Wpatrując się w noc) rosyjskiej stacji telewizyjnej „Pierwyj kanał” Aleksiej German mówił o swoich fascynacjach, o wpływie ojca na jego twórczość (Aleksiej German senior jest mistrzem kina autorskiego, reżyserem ważnych dla kultury rosyjskiej filmów, często bolesnych, zawsze wysublimowanych estetycznie), o stanie środowiska filmowego, które – jego zdaniem – stało się pośmiewiskiem z uwagi na ciągle wybuchające skandale we władzach Związku Filmowców i obsługiwanie miernych gustów, o wyborze pomiędzy komercją i wysoką sztuką.

Dwaj prowadzący dziennikarze (Borys Berman i Ildar Żandariow) w finale programu zadali następujące pytanie: Kiedy piosenkarz Dima Biłan zdobył pierwszą nagrodę na konkursie Eurowizji – prezydent złożył mu gratulacje, kiedy nasi olimpijczycy na igrzyskach zdobyli medale, może nie za wiele, ale jednak zdobyli, to prezydent również złożył im gratulacje. Reżyser Aleksiej Popogriebski otrzymał na festiwalu w Berlinie za swój film nagrodę, a nawet trzy Niedźwiedzie, a pan w Wenecji otrzymał dwa Lwy – tymczasem, jak sądzę, nikt do was nie dzwoni z gratulacjami. Dlaczego sukcesy rosyjskiego filmu są ignorowane przez tych, którzy powinni je zauważyć?

German: Rosja jest krajem bizantyjskim i w Rosji to, co nie jest polityką, często brane jest za politykę. Kino jest dziedziną nadzwyczaj ideologiczną, a cała ideologia powstaje długo. Popogriebskiemu nikt nie pogratulował pewnie dlatego, że nikt nie znał jego filmu: nie wiedzieli, czy jest on pożyteczny, czy niepożyteczny, pozytywny czy niepozytywny, chociaż ja uważam, że to absolutnie normalny obraz. A mnie nikt nie pogratulował, bo tak się złożyło, że główną rolę w moim filmie [„Papierowy żołnierz”] zagrał gruziński aktor, mało tego, że grał, to jeszcze mówił w filmie po gruzińsku. Prace nad filmem trwały długo, decyzja, że to on zagra, została podjęta na długo przed tragiczną wojną. Nie, nie byłem zdziwiony tym, że nikt mi nie złożył gratulacji z okazji nagród w Wenecji. Bardziej może zdziwiło mnie to, że na wszelki wypadek zostałem oskarżony o zdradę – że zatrudniłem gruzińskiego aktora. Chociaż uważam, że łączą nas z Gruzją głębokie kulturowe więzy, sam wychowywałem się na Joselianim. Tymczasem tu wkradła się ideologia.

German nie jest rozgoryczonym, niedopieszczonym i zagubionym twórcą, który wylewa żale na to, że go władcy Kremla nie dostrzegli. W programie jasno sformułował swoje credo twórcze: „Nie zajmuję się kinem masowym, nie zajmuję się kinem komercyjnym. Mógłbym wchodzić w komercyjne projekty, ale nie chcę. Mnie interesują najważniejsze pytania – człowiek i uniwersum, a nie zarabianie pieniędzy. Nie zależy mi na widzach, którzy nie przeczytali opowiadań Dowłatowa lub nie wiedzą, kim był Szwarc”.

Pobłogosławione odgórnie dzieła dostają dotacje, mają zapewnioną reklamę, mnóstwo kopii, a potem – bez względu na poziom artystyczny – lecą we wszystkich kinach w kraju, a czasem jeszcze powstaje serialowy odpowiednik dla telewizji (ostatni przykład – „Kołczak”). Natomiast kino autorskie, zwłaszcza jeśli mówi o Rosji nieszablonowo, pokazuje niełatwą rzeczywistość, stawia trudne pytania – jak czynią to właśnie w swoich filmach Popogriebski czy German junior albo Paweł Bardin – chodzi gdzieś opłotkami, nieopromienione gratulacjami najwyższych władz partyjnych i państwowych, choć obsypane nagrodami na festiwalach (za granicą). Co więcej: w mediach pojawiają się usłużne głosy, że tacy twórcy nie zasługują na uwagę, gdyż „oczerniają Rosję” (stąd zapewne w wywiadzie telewizyjnym Germana stwierdzenie, że został oskarżony o zdradę, gdyż zatrudnił gruzińskiego aktora). Jego „Papierowy żołnierz” – oryginalny, poruszający film o rozterkach inteligencji na progu ery kosmicznej – w ocenie „patriotycznych” recenzentów został również paranoicznie uznany za zdradę, bezsensownie przypisano mu chęć odebrania Rosji chwały podboju kosmosu. Cóż, trudno jest być prorokiem we własnym kraju.

Silikonowe noble Surkowa

Rosja ciągnie się w ogonie naukowego peletonu. Według sporządzonego przez Thompson Reuters zestawienia opublikowanych prac naukowych w latach 2004-2008 Rosję zostawiły w tyle nie tylko Chiny, ale również Indie. Rosyjskie władze uznały, że najwyższy czas gonić światową czołówkę. Prezydent forsuje pomysł stworzenia rosyjskiego odpowiednika Doliny Krzemowej pod Moskwą. Tempo prac nad projektem jest zaiste rekordowe: 31 grudnia ub.r. Dmitrij Miedwiediew rzucił pomysł, a już jest lokalizacja (Skołkowo niedaleko stolicy, z wygodnym dojazdem) i koordynator projektu (bogacz Wiktor Wekselberg, który wsławił się przed kilku laty tym, że zakupił na zagranicznej aukcji słynne jaja Faberge; Wekselbergowi pomagać będą z ramienia władz: szef korporacji państwowej Rosnano Anatolij Czubajs i szef kancelarii prezydenta Władisław Surkow).

Skołkowo ma być wzorcowym miastem mądrych głów, które będą pracować w ciszy, spokoju, bez zwyrodniałych skorumpowanych milicjantów na ulicach, kontroli Federalnej Służby Bezpieczeństwa, niegramotnych urzędników, nie umiejących obsłużyć komputera – jednym słowem bez wszystkich przyjemności codziennego życia, z którymi obywatele Federacji Rosyjskiej mają do czynienia w normalnym, niesilikonowym życiu. Skołkowo to utopijne idealne państwo na powierzchni czterystu hektarów – wyspa normalności w oceanie korupcji i niekompetencji. Państwo zapewni naukowcom – rosyjskim i zagranicznym – cieplarniane warunki pracy, zbuduje instytuty, laboratoria, całą niezbędną infrastrukturę, zagwarantuje przywileje finansowe. Czy będzie również wszystkim sterować i wszystko kontrolować? Przedstawiciele władz zapewniają, że w Skołkowie obowiązywać będzie całkowita swoboda myśli.

Specjaliści wątpią jednak w efektywność takiego systemu. „Miasto innowacji to nie ściany, nie budynki. To przede wszystkim ludzie. To specyficzne środowisko, które powstaje nie z woli urzędników, a samo z siebie – powiedział Wiktor Sidniew, mer naukogradu (w ZSRR istniały szczególne struktury, naukogrady: miasta naukowców, przeważnie zamknięte, w których pracowano nad najważniejszymi dla kraju odkryciami). – Nikt nie podejmował politycznej decyzji o utworzeniu Doliny Krzemowej w USA. Dziś dyskutowana jest idea założenia jej rosyjskiego odpowiednika, idea innowacyjnego miasta, wydaje mi się, że pęd do zbudowania instytucji, budynków, urządzeń zagłuszy rzecz najważniejszą: stworzenie środowiska. Takie środowisko w naukogradach tworzyło się przez dziesięciolecia. Teraz trzeba co najmniej 20-30 lat, aby nowe miasto, zbudowane na pustym miejscu, stało się środowiskiem, w którym powstają nowe idee, w którym pracuje się nad fundamentalną nauką”.  

Ale takie wątpliwości nie zniechęcają entuzjastów rosyjskiej „Doliny”. Miasto ma zostać zbudowane w ciągu 3-7 lat. Według planów Władisława Surkowa (autora pojęcia „suwerenna demokracja” na określenie ustroju panującego w Rosji), Skołkowo ma się dorobić co najmniej trzech-czterech noblistów.