Archiwum autora: annalabuszewska

Multimedialne pieczki-ławoczki

Pecha-Kucha (pogaduszki, mielenie ozorem), pomysł tokijskich architektów Astrid Klein i Marka Dythama, aby w trakcie kilkuminutowego pokazu dwudziestu slajdów zaprezentować jakiś temat, trafił na rosyjski grunt.

Klubowe spotkania w Petersburgu i Moskwie gromadzą tłumy chętnych. W czasie prezentacji można omówić metody zwalczania szkodników pól, szkołę falenicką zapisywania zapożyczeń z języka chińskiego, uniwersalny sposób na schudnięcie, projekt ekologicznego biurowca czy przepis na pierogi.  Na spotkania „intelektualnego karaoke” przychodzą fajni ludzie, którzy sami mają coś do powiedzenia i chcą łyknąć w krótkim czasie (cała prezentacja nie może trwać dłużej niż 6 minut 40 sekund) porcję nowości z różnych dziedzin. Po prezentacjach odbywają się również ograniczone w czasie (nie dłuższe niż sama prezentacja) dyskusje – autor pokazu odpowiada na pytania z sali. Dla ludzi ciekawych świata czasowe ograniczenie jest na ogół męczące, toteż wiele dyskusji przenosi się spontanicznie do kuluarów. W zagonionym stołecznym świecie krótka forma okazała się w sam raz – stąd zapewne popularność Pecha-Kucha w rosyjskich stolicach. A poza tym to znakomita możliwość nawiązania kontaktów środowiskowych – najwyraźniej nie wszyscy lubią dyskoteki, dragi i „światowe” życie a la glamour.

Wahadełko, czyli emigracja wewnętrzna po rosyjsku

Ostatni sondaż centrum badań socjologicznych Lewady przynosi ciekawe wyniki: 85% Rosjan nie widzi żadnej możliwości, aby wpływać na podejmowanie decyzji przez władze państwa, 77% nie czuje się gotowe do udziału w polityce, 62% zadeklarowało, że liczy wyłącznie na siebie i stara się unikać wszelkich kontaktów ze strukturami władzy. Tylko 3% oświadczyło, że zawsze stara się zrealizować postawione cele poprzez kontakt z władzami. Pod pojęciem „władze” w pytaniach ankiety rozumiano i władze centralne, i władze regionalne. Jednocześnie prawie 20% Rosjan zadeklarowało gotowość osobistego udziału w ewentualnych zmianach w sytuacji kraju.

Ogromna większość społeczeństwa nie chce mieć nic wspólnego z polityką, nie wierzy, że ma jakiekolwiek przełożenie na to, jak rządzą władze na różnych szczeblach. Przez uprzednią putinowską dekadę umowa społeczna polegała na tym, że władze odgrodziły się od społeczeństwa pod hasłem: „proszę się nie wtrącać, wy róbcie swoje, a my będziemy robić swoje, robimy pieniądze i żyjemy w zgodzie, choć z daleka”. Teraz przyszły inne czasy i władze zabiegają o poparcie społeczne, starają się zbliżyć do ludzi, przekonują, że wszystkie działania antykryzysowe nakierowane są na poprawę losu ludu pracującego miast i wsi, a także weteranów i emerytów. Dialogu jednak nie ma. Nadawane przez programy informacyjne reportaże z działań przedstawicieli władz na rzecz społeczeństwa i z kontaktów ze społeczeństwem wyglądają na ogół, jak ilustracja starego radzieckiego dowcipu: „Jak żyjecie?” – zagaił żartem sekretarz. „Dobrze” – odpowiedzieli żartem kołchoźnicy.

Jak napisał w komentarzu w internetowej „Gazietie” Siemion Nowoprudski, „skoro 85% społeczeństwa nie widzi możliwości wpływania na podejmowanie decyzji politycznych, to oznacza, że ci ludzie nie będą protestować przeciwko jakiemukolwiek przywódcy kraju, ale także palcem nie kiwną w obronie istniejącego porządku. Jeszcze ważniejszy jest ranking odmowy kontaktów z państwem. Prawie dwie trzecie Rosjan osobiście nie chce mieć żadnych kontaktów z organami władzy. To wskaźniki emigracji wewnętrznej. Naród i władza w Rosji żyją jak gdyby w dwóch oddzielnych krajach, nie tylko w dwóch różnych światach. […] Jednakże najważniejszy rezultat tego badania to, moim zdaniem, świadectwo tego, że rosyjskie władze nie mogą liczyć na wsparcie społeczeństwa”.

Ale jest jeszcze interesujące 20% tych, którzy zadeklarowali gotowość przełamania impasu. W Rosji w ostatnich tygodniach widać zdecydowany wzrost potencjału protestów. Tego oczywiście nie pokazuje się w telewizji – tu nadal panuje spokój i zgoda społeczna pod każdym względem, pan prezydent spotyka się z młodymi naukowcami, pan premier uruchamia kolejną elektrownię, żadnych zadrażnień, wszystko idzie jak po maśle. Ale wystarczy zajrzeć do rosyjskiego Internetu i przejrzeć choćby pobieżnie kilka poświęconych życiu społecznemu i politycznemu stron, aby przekonać się, że w państwie duńskim coś pęka powoli. Niemal we wszystkich opozycyjnych i choćby niezależnych stronach internetowych wiszą banery „Putin musi odejść”. To hasło wypisują na transparentach uczestnicy coraz liczniejszych demonstracji w prowincjonalnych miastach Rosji. Protesty odbywają się już nie tylko w Kaliningradzie czy Kraju Nadmorskim, ale także w mniejszych i większych miastach w tych częściach kraju, które na ogół smacznie śpią i z niczym się nie wychylają. Większość ma charakter upominania się o sprawy bytowe, o niesprawiedliwe postępowanie miejscowych władz, o likwidowane zakłady pracy itd. Skutki kryzysu są odczuwalne coraz mocniej, mimo zaklęć góry. Grupa publicystów, polityków, artystów napisała list do premiera Putina z sugestią, że powinien odejść, pod listem może się teraz podpisać każdy użytkownik Internetu. Wzrost nastrojów antyputinowskich w Rosji, ich wyraz artystyczny w postaci haseł na demonstracjach czy listów w Internecie nie oznaczają, że Władimir Władimirowicz posłucha vox populi i w te pędy poda się do dymisji – w jego rękach nadal pozostają realne instrumenty władzy. Kremlinolodzy twierdzą, że premiera bardzo drażnią te hasła, ale oficjalnie – nic się nie dzieje, Putin nie skomentował tego, wszak w oficjalnej przestrzeni medialnej, zapełnionej po brzegi imitacją życia, zwłaszcza politycznego, nie ma ciągle miejsca na szczerość. Na 20 marca wyznaczono „dzień gniewu” w Moskwie (protest przeciwko samowoli mera Jurija Łużkowa), tego dnia demonstracje w ramach obywatelskiego i społecznego protestu mają się odbyć także w Petersburgu, Irkucku, Nowosybirsku, Iżewsku, Astrachaniu i in.

Dwunaste krzesło

Wczorajsza wizyta Władimira Putina w Brześciu jest godna zauważenia nie ze względu na planowe posiedzenia i formalne rozmowy (te bez przełomów), ale ze względu na kontekst, otoczkę i oświadczenia rosyjskiego premiera.

Pikanterii wizycie premiera Putina dodało przede wszystkim to, że Alaksandr Łukaszenka nie zechciał się z nim spotkać. Według źródeł w administracji prezydenta Białorusi Łukaszenka specjalnie na ten czas wyznaczył datę swego wyjazdu do Wenezueli, aby uniknąć spotkania z Putinem; miał wyjechać we wtorek, tymczasem zdecydował, że poleci do Caracas już w poniedziałek. Bat’ka lubi podkreślać, że jego partnerem jest prezydent Miedwiediew, bo jest prezydentem, a premier jak premier, choćby i „naclider” – niech się spotyka z premierem. Więc partnerem brzeskich rozmów Putina był białoruski premier Sidorski. Podróż Władimira Władimirowicza do Brześcia była związana z posiedzeniem Rady Ministrów Państwa Związkowego. Wygląda na to, że panowie premierzy postanowili postawić grubą kreskę pod niedawnymi wojnami handlowymi. Miły gość nie omieszkał wprawdzie przy okazji wyliczyć z dokładnością do stu milionów dolarów tych słodyczy, których Białoruś doznaje ze strony Rosji: tani gaz, tania ropa faktycznie ratują niemrawą białoruską gospodarkę przed upadkiem. Dalszy ciąg wypowiedzi był jeszcze ciekawszy: „W Rosji oczekiwano, że Białoruś szybko, energicznie i efektywnie poprze nas w sprawie uznania niepodległości Abchazji i Osetii Południowej. Ale tak się nie dzieje. Widzimy to”. Po czym dodał z pewnym rozbawieniem, że Moskwa zawsze opowiadała się za „normalizacją stosunków Białorusi z zachodnimi sąsiadami, a USA. I jeśli to nastąpi choćby na tym gruncie, to jest to pozytywny rezultat. Chwała Bogu. Normalizacja stosunków Białorusi z zachodnimi sąsiadami jest tego warta […] Mamy kryzys, a kredyty MFW to ponad 3 mld dolarów”. Następnie premier błysnął erudycją i znajomością „12 krzeseł” Ilfa i Pietrowa, powołując się na bohatera znakomitej powieści Kisę Worobjaninowa, który twierdził, że istnieją problemy, wobec których „wszelki targ jest nie na miejscu”. „W pełni podzielam stanowisko Kisy, to ostatecznie taki właśnie problem, który leży w sferze suwerennych decyzji białoruskiego państwa i suwerennych decyzji legalnie wybranego prezydenta”.

Kilka pięter aluzji i wątpliwości. Z jednej strony kilka miliardów dolarów, które Białoruś zyskuje dzięki przychylności starszej siostry z Państwa Związkowego, z drugiej – kredyty MFW. Z jednej – smaczne pierniczki za uznanie niepodległości Osetii i Abchazji ze strony Rosji, i za to samo gorzkie migdały ze strony Zachodu albo na odwrót. Przechodząc na tak lubianą przez premiera Putina „fienię”, można podsumować: „A teraz, Kisa, sam decyduj, co jest ci droższe i co ci się bardziej opyla. Tyle że za bardzo nie kombinuj, bo i tak dwunaste krzesło ze słynnym garniturem brylantów stoi na Kremlu”.

I jeszcze jedno: Putin oznajmił, że sam nigdy nie poruszał kwestii uznania Abchazji i Osetii przez Mińsk, wskazując: „Nie wiem, o czym rozmawiali prezydenci Miedwiediew i Łukaszenka, trzeba by ich zapytać” (Łukaszenka kiedyś w porywie szczerości rzucił, że przyjeżdżają do niego „z Moskwy” i nakłaniają, żeby uznał Abchazję i Osetię).

Miliarderzy rosną w siłę

Szeregi rosyjskich miliarderów mimo kryzysu krzepną. Według ostatniego rankingu „Forbesa”, w porównaniu z poprzednim (bardzo słabym dla całej rosyjskiej gospodarki) rokiem liczba miliarderów w Rosji podwoiła się. Na tegoroczną listę wskoczyło aż 62 bogaczy z Rosji (na poprzedniej było ich 32).

Najbogatszym sklasyfikowanym przez Forbes Rosjaninem jest właściciel nowolipieckiego kombinatu metalurgicznego, Władimir Lisin (32. miejsce na liście) z majątkiem wycenianym na 15,8 mld dolarów. Z wykształcenia jest inżynierem, włada biegle językiem angielskim, zbiera przedrewolucyjne odlewane z brązu figurki (tzw. kaslinskoje litjo). Z myślą o trojgu swoich dzieciach sfinansował wydanie ekskluzywnego albumu, w którym zebrano charakterystyczne dla sowieckiego stylu obrazki, plakaty, rękodzieło, zabawki, przedmioty codziennego użytku. Album miał ocalić od zapomnienia sowieckiego ducha, który Lisin najwyraźniej darzy sentymentem.

„Sakiewka Kremla”, Roman Abramowicz, szczęśliwy posiadacz jednego z najdłuższych jachtów i najbardziej zawoalowanych powiązań z kolejnymi władcami Rosji, znalazł się na 50. miejscu (jedyne 11,2 mld dolarów). Ciekawa jest wysoka pozycja Olega Deripaski (57. miejsce z 10,7 mld dolarów) – w zeszłym roku, po kryzysie, który gwałtownie zjadł dużą część aktywów Deripaski, mówiono, że biedak sobie nie poradzi, za chwilę stanie się niewypłacalny i zejdzie ze sceny. A tu niespodzianka – jest i ma się nieźle. Może wyjaśnieniem dobrej kondycji biznesu Deripaski jest historia z Pikalowem, w którym premier Putin urządził publiczną chłostę potentata, kazał mu podpisać na oczach wszystkich zobowiązanie do ratowania miejscowej upadającej cementowni, potem go jeszcze upokorzył, nakazując oddać długopis, no, ale się opłacało – po tym przedstawieniu nastąpiły „wlewki” z państwowej kasy i miliarder jakoś znowu wiąże koniec z końcem.

536. miejsce zajmuje na liście miliarderów Giennadij Timczenko, właściciel firmy Gunvor, trader rosyjskiej ropy (1,9 mld dolarów). Tajemnicą poliszynela jest to, że znakomitą pozycję zawdzięcza nieformalnym powiązaniom z premierem. W wielu publikacjach na jego temat powtarza się teza, że jest wręcz przykrywką dla prywatnych biznesów samego Putina.

Zabrakło na tegorocznej liście figurującego na niej od wielu lat Borysa Bieriezowskiego, niegdyś wszechpotężnego magnata trzęsącego Rosją, dziś siedzącego na emigracji w Londynie, od czasu do czasu występującego z demaskatorskimi stwierdzeniami pod adresem „zbrodniczej kliki rządzącej Rosją” (ostatnio Bieriezowski wygrał przed londyńskim sądem sprawę przeciwko rosyjskiej telewizji, która – jak twierdzi Bieriezowski, bezpodstawnie – oskarżała oligarchę o współudział w zamordowaniu Aleksandra Litwinienki).

Zdaniem Steve’a Forbesa, prezesa Forbes Inc. i redaktora naczelnego pisma, „sinusoida rosyjskich krezusów zawsze związana jest z notowaniami cen na surowce, przede wszystkim ropę i metale. Spadek cen na surowce w 2008 roku spowodował wyparowanie z naszej listy aż pięćdziesięciu rosyjskich miliarderów. A teraz powrócili wraz ze wzrostem cen na surowce. W 2000 roku Rosja zmieniła kodeks podatkowy i przeprowadziła pewne reformy, jednak fala rosyjskich miliarderów napłynęła na naszą listę dopiero w 2003 roku, kiedy nastąpił znaczący wzrost cen na surowce”. Zdaniem Forbesa, państwo rosyjskie w znaczącym stopniu okazuje pomoc rodzimym biznesmenom. Dodajmy, wybiórczo.

Jeszcze jedną cechą charakterystyczną rosyjskiej wierchuszki bogaczy jest to, że znacznie chętniej inwestują oni za granicą (najchętniej na znienawidzonym Zachodzie) niż w kraju. Cóż, łaska pańska na pstrym koniu jeździ, lepiej się zabezpieczyć.

Broń nasza powszednia

Rosja plasuje się w pierwszej trójce – obok Stanów Zjednoczonych i Chin – światowych potentatów rynku broni. W ubiegłym roku zarobiła na sprzedaży za granicę broni i sprzętu wojskowego 8,6 mld dolarów.

Choć cała gospodarka rosyjska przeżywa od półtora roku ostry kryzys, zbrojeniówka ma się doskonale: portfel zamówień na produkcję zakładów zbrojeniowych, jak podaje tygodnik „The New Times”, opiewa na okrągłą sumkę 34 mld dolarów, czyli na kilka lat naprzód branża może się nie niepokoić o swój los.

Te dane odnoszą się do oficjalnego obrotu, a, jak twierdzą eksperci, pozostaje jeszcze w tej sferze długa smuga cienia. Kilka miesięcy temu świat pasjonował się pewnym statkiem o nazwie Arctic Sea, który wedle oficjalnych papierów wiózł drewno z Finlandii do Afryki, a na Bałtyku został rzekomo uprowadzony przez szpiegów w masce. Do prasy przeciekły domniemania, że statek wiózł rosyjskie rakiety do Iranu. Domniemań nie potwierdzono ani nie zdementowano. Atmosferę podgrzewały dziwne zabiegi wokół statku, wiadomości o udziale izraelskich tajnych służb w „przejęciu” ładunku, sekretna wizyta izraelskiego premiera w Moskwie, odcięcie od mediów wszystkich, którzy jakkolwiek brali udział w tej historii. Dziennikarz, który na konferencji prasowej powiedział o dziwnym rejsie Arctic Sea, wolał wyjechać z Rosji, kierując się względami bezpieczeństwa.

Od czasu do czasu światowe media przypominają o sprawie Rosjanina Wiktora Buta, zatrzymanego w Tajlandii w 2008 roku na podstawie listu gończego Interpolu. O jego ekstradycję zabiegają USA (chcą go sądzić m.in. za dostawy broni dla kolumbijskich rebeliantów; tajlandzki sąd odmówił ekstradycji, strona amerykańska przedstawiła nowe dowody). Wiktor But jest bardzo znaną postacią. Jego wyczyny w dziele obdarzania szerokiego spektrum wojującej części ludzkości wszelaką bronią, sposoby działania, brawurowe rajdy itd. stały się podstawą amerykańskiego filmu fabularnego „Pan życia i śmierci” (w rolę Buta wcielił się Nicolas Cage). Tytuły publikacji prasowych i książek na jego temat brzmią równie imponująco: „Uzbroił cały świat”, „Listonosz śmierci”, „Handlarz śmiercią”. W pierwszych latach po rozpadzie ZSRR zaopiekował się radziecką bronią, która pozostała bez kontroli. Broń trafiała m.in. do Sudanu, Afganistanu, Liberii, Sierra Leone. W rosyjskich mediach od momentu aresztowania Buta pojawiają się doniesienia o zakulisowych zabiegach rosyjskiej dyplomacji, aby „wyjąć” Buta z tajlandzkiego więzienia i spod obcej jurysdykcji, a pod koniec lutego br. oficjalny przedstawiciel rosyjskiego MSZ oznajmił, że Federacja Rosyjska będzie nadal podejmować wszelkie możliwe kroki na rzecz uwolnienia Buta. Ten były funkcjonariusz KGB i sprawny komiwojażer, wożący w walizce kontrakty na zakazany asortyment, na pewno dużo wie o tym segmencie czarnego rynku. W wielu publikacjach pojawiają się sugestie, że byli towarzysze z „Firmy”, również czerpiący zyski z nielegalnych operacji, byli dobrą „kryszą” Buta, który czuł się dzięki ich opiece bezkarny i bezpieczny.

W grudniu 2009 roku ekspert szwedzkiego instytutu SIPRI powiązał zatrzymanie w Bangkoku samolotu Ił-76, przewożącego 30 ton broni, z działalnością Wiktora Buta i Serba Tomislava Damjanovicia. But zareagował błyskawicznie: „nie mam z tym nic wspólnego”. O co chodziło z tym Iłem? Według szwedzkiego eksperta należał on do Damjanovicia, a przedtem firmy powiązanej z Butem i od dawna był używany do przewożenia broni według wypracowanego schematu. Samolot leciał z Phenianu do… no, właśnie, nie bardzo wiadomo – może do Pakistanu, a może na Sri Lankę, a może – jak sugerują komentatorzy – do Teheranu. Czy to jedyny samolot wożący nie objętą ewidencją broń do objętych embargiem krajów? Zapewne nie. Chociaż obecnie transportowanie takich „lewych” ładunków drogą powietrzną nie jest rozpowszechnione – 80 procent „szarych” i „czarnych” dostaw broni odbywa się bowiem drogą morską.

Rosyjska broń „zasila” wiele konfliktów na świecie. Broń z napisami cyrylicą walczy na Bliskim Wschodzie, w Afryce, w Ameryce Łacińskiej. Ta dostarczana legalnie, na podstawie oficjalnych kontraktów międzypaństwowych, i ta nielegalna.

Według danych rosyjskiego MSW, w 2009 roku intensywnie poszukiwano na terytorium Federacji Rosyjskiej 217 tysięcy jednostek broni, wśród nich 70 przenośnych kompleksów rakietowych i trzech tysięcy granatników. „A to tylko broń, której zaginięcie zostało zgłoszone” – pisze Anatolij Szatrow w „The New Times”.

Coraz rzadsze metale

Nowe to tylko dobrze zapomniane stare, jak uczy mądrość ludowa. O nie do końca wyjaśnionych poczynaniach zastępcy mera Petersburga ds. kontaktów z zagranicą na początku lat 90. swego czasu pisały gazety. Od 2000 roku nie piszą. Może dlatego że wicemer został wtedy prezydentem i w Rosji wkrótce zaczęła w mediach obowiązywać zasada: o prezydencie albo nic, albo dobrze.

Tymczasem teraz ni z tego ni z owego po stare gazety i dokumenty w swoim archiwum sięgnęła Marina Salje, była deputowana petersburskiej rady miejskiej. Przez dziesięć lat nie odzywała się, siedziała gdzieś na odludziu w pskowskiej guberni. Ostatnio zabierała głos przed wyborami prezydenckimi 2000 roku, kiedy mówiła to samo, co powtarza dziś. A mianowicie: w 1992 roku w ramach prac komisji specjalnej petersburskiej rady miejskiej Salje, analizując dokumenty merostwa „północnej stolicy”, doszła do wniosku, że na podstawie podpisanych przez wicemera Petersburga Władimira Putina i jego zastępcę Anikina dokumentów wywieziono za granicę metale ziem rzadkich i inne surowce na sumę ponad stu milionów dolarów. Były to kontrakty barterowe (według słów Mariny Salje, kontrakty zawierano za pośrednictwem podstawionych jednodniowych firm na podstawie licencji wystawianych przez Putina, choć Putin nie miał prawa do wydawania licencji). W zamian miasto miało otrzymać dostawy żywności. Nie otrzymało. Co się stało ze stoma milionami? Nie wiadomo. Raport komisji Mariny Salje trafił wtedy do prokuratury i zarządu kontroli administracji prezydenta. Ale śledztwo utknęło w martwym punkcie, a Putin nie dość że nie został zdjęty, co postulowała komisja, to jeszcze dostał „kopa w górę”.

Nic nowego, nieprawdaż? O dziwnych interesach Władimira Putina w czasach jego pracy w merostwie Petersburga gazety w latach dziewięćdziesiątych pisały otwartym tekstem. Później sprawa wypływała i znów zanurzała się po szyję. W ostatnich latach to był temat tabu.

Marina Salje stwierdziła, że przypomniała całą sprawę w związku z okrągłą, dziesiątą rocznicą śmierci mera Petersburga – Anatolija Sobczaka, mentora i patrona Putina. I Dmitrija Miedwiediewa poniekąd też (jako młody prawnik z ambicjami doradzał merostwu przy wielu transakcjach, nie tylko związanych z metalami ziem rzadkich). Z okazji tej rocznicy telewizja pokazała film o Sobczaku, w którym poczesne miejsce zajęły dwa wywiady: wdowy po Sobczaku, Ludmiły Narusowej (deputowanej, businesswoman) z Władimirem Putinem oraz córki, Ksieni Sobczak (wulgarnej lwicy salonowej, prowadzącej w telewizji różne programy rozrywkowe o wątpliwej zawartości etycznej, bohaterki skandali towarzyskich) z Miedwiediewem. A Salje stwierdziła, że nie może pozostawić tego ulukrowanego panegiryku bez niezbędnego komentarza. W wywiadzie dla Radia Swoboda zdementowała m.in. podawane przez interlokutorów żony i córki Sobczaka informacje o tym, że to Sobczak sprawił, że Leningrad zmienił nazwę na Petersburg. Salje podaje, że Sobczak był przeciwnikiem zmiany, a procedura ruszyła dopiero po referendum, w którym mieszkańcy miasta opowiedzieli się za przywróceniem starej nazwy.

Zdaniem Mariny Salje, Sobczak – który stroił się w szaty demokraty, ale demokratą nie był – wtedy osobiście osłonił Putina i jego umowy barterowe. Ta sprawa mocno ich ze sobą związała. Jak przypomina dawna petersburska działaczka, Putin zrewanżował się Sobczakowi, kiedy tego pod koniec lat 90. ścigała prokuratura i wywiózł nielegalnie za granicę (o tej akcji wspominał w swojej książce „Prezydencki maraton” również Borys Jelcyn).

Wywiad Mariny Salje został wyemitowany przez niszową rozgłośnię i dostrzeżony tylko przez wąskie grono odbiorców. Jego treść nie dostała się do mediów o większym zasięgu rażenia. Ale jednak zaistniał. Można zadać pytanie: dlaczego? Dlaczego akurat teraz? Ideowa romantyczka, demokratka pierwszego zaciągu Marina Salje nie uczestniczy na pewno w dzisiejszych grach politycznych. Trudno przyszywać jej wystąpieniu jakieś dodatkowe uszy – ona sama uzasadnia je koniecznością skomentowania banialuk, które na temat Sobczaka i jego pracy w Petersburgu wygadują w telewizji najważniejsze osoby w państwie.

A jednak pytanie, dlaczego zdecydowała się przypomnieć o posiadaniu przez siebie archiwum z kompromitującymi dokumentami podpisanymi przez Putina właśnie teraz po dziesięciu latach milczenia, zawisa w powietrzu.

Wrażliwe moskiewskie nosy próbują od jakiegoś czasu wyłowić z ogólnego smrodku nad Kremlem powiewy nowych trendów. I każdy najmniejszy powiew jest natychmiast przez kremlinologów rozwałkowywany i brany pod światło. Wystąpienie Salje z jej przypomnieniem znanej, acz zapomnianej historii zostało odczytane jako potwierdzenie spiskowych teorii o osłabieniu pozycji Putina w rządzącym tandemie. A nawet jako zakamuflowany, ale czytelny dla adresata atak Miedwiediewa na Putina.

Niepodobna potwierdzić ani zaprzeczyć tym tezom komentatorów. Nie wiemy, co w kremlowskiej trawie piszczy – gdy wszystko jest hermetycznie zamknięte i odcięte od świata zewnętrznego, powstają teorie spiskowe. I to być może jedna z nich.

Czy ciąg dalszy nastąpi, czy sprawa znowu przycichnie na dziesięć lat? W końcu władcy Rosji mają teraz ważniejsze sprawy na głowie – jak by kryzysu było mało, jeszcze dzisiaj ruszyła w międzynarodowym sądzie w Strasburgu rozprawa „Jukos przeciwko Rosji”. Ale to temat na następne opowiadanie.

Rosyjski Dom i kac

W Rosji trwa żałobne rozdzieranie szat nad fatalnym występem reprezentacji na igrzyskach zimowych w Vancouver (Rosja zajęła dopiero jedenaste miejsce w nieoficjalnej klasyfikacji medalowej, to najgorszy rezultat w historii zimowych igrzysk). Prezydent Miedwiediew bardzo był dziś nieprzyjemny. Powiedział, że spodziewa się dymisji osób odpowiedzialnych za przygotowania sbornej do startów olimpijskich. Nie wymienił nazwisk.

Czyje głowy polecą? Może Leonida Tiagaczowa, szefa rosyjskiego komitetu olimpijskiego. Jak powszechnie wiadomo, nominację na tę lukratywną posadę Tiagaczow zawdzięcza temu, że swego czasu nauczył jeździć na nartach pewnego kochającego sport polityka, wtedy prezydenta, dziś premiera.

Dziennik „Nowyje Izwiestia” podpowiada, aby oprócz podsumowania wątpliwych zasług Tiagaczowa dla rosyjskiego ruchu olimpijskiego warto jeszcze uważnie przyjrzeć się księgom rachunkowym elitarnego Centrum Narciarskiego Leonida Tiagaczowa; „gdyby z taką samą miłością w Rosji budować szkoły mistrzostwa sportowego czy bazy treningowe dla sportowców, to może i rezultaty byłyby inne, ale na sport wśród dzieci pieniędzy nie ma, a na Centrum Tiagaczowa jakoś się znalazły”.

Trzeba jednak tu powiedzieć, że na przygotowania olimpijczyków pieniędzy nie skąpiono. Minister sportu Witalij Mutko (kolejna głowa kandydata do ścięcia) wyliczał, że na szkolenia, medycynę, sprzęt i in. wydano około 700 mln rubli (w latach 2008-2009 łącznie 1,8 mld). Tyle ministerstwo, a przecież każdy oligarcha ma „przyporządkowaną” dyscyplinę sportową, którą powinien regularnie sponsorować i bogacze za namową premiera sport chętnie finansują. Jak widać, nie tyle i nie tylko w pieniądzach problem.

W większości komentarzy w prasie i internecie powtarza się motyw, że Vancouver powiedziało okrutne „sprawdzam” nie tylko rosyjskiemu sportowi, ale rosyjskiemu systemowi w ogóle: „Przyczyna niepowodzeń w Vancouver jest lustrzanym odbiciem niepowodzeń Rosji w gospodarce: nawet w latach 2000., kiedy mieliśmy znakomitą koniunkturę ekonomiczną, nie dokonano przełomu. Totalny brak profesjonalizmu, zamiast realiów – PR, walka aparatczyków zamiast wolnej konkurencji, to wszystko owocuje z kolei kompletnym brakiem odpowiedzialności pionu władzy”.

Wielka gwiazda radzieckiego łyżwiarstwa figurowego Irina Rodnina komentowała: „Federacje powinny zajmować się selekcją, tymczasem kierownictwo włącza do drużyny swoich protegowanych, jeździ z nimi na komercyjne turnieje i zbiera pieniądze. W czasach ZSRR działacze sportowi nie pozwalali sobie wozić na wielkie zawody żon, kochanek i przyjaciół, a teraz to jest na porządku dziennym. Dla wielu kierowanie federacją sportową to rodzinny biznes, prywatny folwark”. Problem polega na tym, że takie reguły obowiązują nie tylko w federacjach sportowych: „tak żyje cały kraj, tyle że w sporcie to widać gołym okiem, da się wykazać i pokazać” – napisał jeden z blogerów.

Rosja miała w Vancouver dwa zadania: po pierwsze – starty i zdobywanie medali, po drugie – prezentację Soczi jako gospodarza kolejnych igrzysk (pierwsze zimowe igrzyska w subtropikach). W Vancouver działał z rozmachem tak zwany Rosyjski Dom, w którym występowały masami gwiazdy estrady i eksportowe zespoły folklorystyczne, odbywały się prezentacje i spotkania VIP-ów. Gubernator Kraju Krasnodarskiego (w tym regionie położone jest Soczi), Aleksandr Tkaczow mógł w Rosyjskim Domu z przyjemnością zaprezentować świetne włoskie buty. A w barze przez cały czas lało się morze wódki, jako zakąskę przewidziano, oczywiście, kawior.

Miało być hucznie, wesoło, po pańsku, wszyscy mieli patrzeć na Rosję z podziwem. A wyszło jak zawsze: i po igrzyskach, i po wódce w barze Rosyjskiego Domu pozostał mocny kac i tupot białych mew.

Fatum czy błąd systemu?

Igrzyska w Vancouver jeszcze się nie skończyły, ale goryczy rosyjskich kibiców nic już nie osłodzi – jadąca jeśli nie po zwycięstwo, to w każdym razie po dobry wynik w pierwszej trójce-piątce w ogólnej klasyfikacji medalowej kadra Federacji Rosyjskiej wraca na tarczy. Przed wyjazdem w rosyjskiej telewizji urządzono partyjno-państwowe show: olimpijczycy spotkali się z premierem Putinem, który z uśmiechem dobrego ojca wyprawiał sportowców po zwycięstwa. Rytuał odprowadzania olimpijczyków „w put’-dorogu” dopełniła bezprecedensowa uroczystość quasi-religijna: w głównej świątyni Rosji – Chramie Chrystusa Zbawiciela w Moskwie patriarcha Cyryl udzielił błogosławieństwa zawodnikom w narodowych dresach (komentator rozgłośni „Echo Moskwy” porównał tę ceremonię do rytuałów wysp Polinezji). Jednym słowem – rosyjscy olimpijczycy zostali wysłani do Vancouver zaopatrzeni i przez władzę świecką, i przez władzę duchowną. Mieli po pierwsze pokazać klasę reszcie świata, po drugie zapowiedzieć, że w Soczi (gdzie mają odbyć się kolejne zimowe igrzyska) to dopiero pokażą klasę. Zorganizowanie igrzysk w Soczi jest oczkiem w głowie pana Putina, stąd osobiste zaangażowanie w sprawy sportów zimowych.

Tymczasem kolejne dni igrzysk przynosiły rosyjskiej reprezentacji kolejne rozczarowania. Oczekiwane medale wymykały się rosyjskim sportowcom z rąk. Kulminacją rozczarowania była przegrana drużyny hokejowej z Kanadą w ćwierćfinale turnieju – przecież rosyjscy hokeiści po ostatnich zwycięstwach w mistrzostwach świata byli uważani za żelaznych kandydatów do medalu z najszlachetniejszego kruszcu. Trener sbornej Anatolij Bykow ogłuszony krytyką i dochodzącymi zewsząd szlochami powiedział, że teraz należy na placu Czerwonym ustawić gilotyny i ściąć po kolei głowy zawodnikom i trenerom.

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów rosyjska biegaczka nie zdobyła złotego medalu w narciarskich biegach. Apetyty medalowe musieli też poskromić łyżwiarze figurowi przez dziesięciolecia nokautujący rywali na tafli. Na dodatek na niesportowe komentarze pozwolił sobie po przegranej solista Jewgienij Pluszczenko, sugerujący odmienną orientację seksualną zwycięzcy – amerykańskiego łyżwiarza – jako główny powód jego ładnej jazdy, co rzekomo bardziej spodobało się sędziom niż „męskie” skoki Rosjanina. Pluszczenko był typowany na złotego medalistę, jako jedyny w konkursie wykonał skok poczwórny, ale sędziowie wyżej ocenili program Amerykanina Lysacka (wykonał więcej potrójnych skoków w drugiej fazie programu, co jest wyżej punktowane). Jewgienij miał już zakończyć karierę – zresztą znakomitą karierę z medalami olimpijskimi i mistrzostw świata i Europy – ale na zasadzie „ojczyzna w potrzebie” powrócił z politycznych (był deputowanym petersburskiego parlamentu) i towarzyskich ścieżek (życie osobiste łyżwiarza, jego małżeństwa-rozwody i in. było jednym z ulubionych tematów „glamouru”). „Jaki tam potrójny aksel-smaksel! Pluszczenko od dawna już nie jest łyżwiarzem, jest jednym z symboli naftowej Rosji epoki sto czterdzieści dolarów za baryłkę, Rosji, która wstaje z kolan i zaczyna wydawać gniewne pomruki” – napisał satyryk Wiktor Szenderowicz w felietonie „Pluszczenko jako symbol”.

Kiedy opada gorzka piana na piwie porażek, czas na refleksję. Działacze sportowi – dobrze wykarmiona kasta „nietykalnych” – ewidentnie wpadli w panikę. Znać przecież, że najwyżsi decydenci będą musieli wyciągnąć wnioski. Zapowiedział to wyraźnie wczoraj premier Putin podczas uroczystego otwarcia centrum dżudo w Tiumeniu. Prezydent Miedwiediew miał jechać do Vancouver – początkowo zapowiadano jego wizytę na 26, potem 27 lutego, potem mówiono o przybyciu na zamknięcie igrzysk. W końcu prezydencka kancelaria wydała komunikat, że prezydent nigdzie nie leci i w ogóle nigdzie się nie wybierał.

Rozgrzane do czerwoności odgórne sygnalizatory mobilizacji patriotycznej wyższości trzeba teraz gwałtownie studzić.

Specjaliści od sportu będą musieli gruntownie przeanalizować błędy w szkoleniu zawodników. W jednym z talk-show rosyjskiej telewizji próbowano postawić diagnozę – skąd tak wyraźny spadek formy rosyjskich sportowców, nadmuchanych do niemożliwości przez rodzimą propagandę sukcesu. Jednym z gości programu (za pośrednictwem telemostu) był panczenista Iwan Skobriew, zdobywca srebrnego i brązowego medalu w Vancouver. Pytany o program przygotowań, który przyniósł mu olimpijskie medale, Skobriew prostolinijnie odpowiedział: „Pojechałem trenować do Włoch, jestem bardzo wdzięczny moim włoskim trenerom, którzy nauczyli mnie pracy. Bo droga do sukcesu prowadzi przez wytężoną pracę. Włosi nauczyli mnie, jak pracować bez wytchnienia”. Dociekliwa dziennikarka próbowała dowiedzieć się, czy sukcesy Skobriew zawdzięcza właśnie temu, że trenował poza „rosyjskim systemem”. Jej pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Co to za dzień?

23 lutego w Rosji obchodzony jest oficjalnie jako Dzień Obrońcy Ojczyzny, a nieoficjalnie jako „Dzień Wszystkich Mężczyzn”. Dlaczego akurat 23 lutego? Co się stało w ten dzień, że armia rosyjska – a wcześniej Armia Radziecka (jeszcze wcześniej – Czerwona) – tego dnia ma swoje święto? Ano, nic. Historycy mają z tym problem. Ani to rocznica decydującej bitwy, ani rocznica powstania Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej (RKKA). W czasach ZSRR stworzono mit, zgodnie z którym 23 lutego 1918 roku w okolicach Narwy miała się odbyć bitwa świeżo sformowanej dekretem władzy rad armii RKKA z Niemcami. Kroniki milczą wprawdzie o tej bitwie, ale w czasach sowieckich nikt specjalnie nie dociekał, co i jak. Symbolicznie to były „urodziny Armii Czerwonej”. No i tak zostało. Świetna okazja, żeby poświętować, rozdać ordery, wypłacić premie generałom, przedefilować zwartym szykiem, a wieczorem ucztować, oglądać uroczyste „saluty”, „obmywać” ordery stare i nowe, odbierać życzenia i tradycyjne prezenty od łaskawych tego dnia wyjątkowo kobiet.

Dziś w samej tylko Moskwie odbędzie się 160 imprez związanych z Dniem Obrońcy Ojczyzny. Prezydent Miedwiediew wraz ze świtą złożył kwiaty przy wiecznym ogniu (przewiezionym dziś uroczyście z Pokłonnej Góry, gdzie ogień płonął przez kilka ostatnich miesięcy, podczas remontu Grobu Nieznanego Żołnierza pod murami Kremla). W telewizji pokazano wizytę prezydenta w nowo oddanym mieszkaniu, przekazanym rodzinie młodego porucznika w ramach programu „Mieszkanie dla oficera” (do 2012 roku program przydzielania służbowych mieszkań wojskowym ma być realizowany w stu procentach). „Mieszkaliśmy w tak strasznie trudnych warunkach, że teraz bardzo nam się podoba” – wyznała żona wojskowego. A wieczorem w Teatrze Rosyjskiej Armii prezydent zapowiedział dalsze modernizowanie sił zbrojnych („obecnie Rosja zajmuje się łataniem dziur”) i wskazał na konieczność zmian („w armii powinni służyć wykształceni ludzie, którzy są w stanie wykonywać najbardziej złożone działania bojowe. Zwycięża ten, kto ma moralną siłę”). Nie wszyscy akceptują zamiar zreformowania sił zbrojnych. Reforma wiąże się z dużymi redukcjami, a to na pewno wywołuje niezadowolenie. Niezadowoleni twierdzą, że Rosja, która powinna być przygotowana do hipotetycznej wojny z Chinami czy USA, nie ma odpowiedniej armii, która poradziłaby sobie z tymi wyzwaniami, a reforma jeszcze problemy pogłębi. Zadowoleni z kolei wskazują, że dzięki przezbrojeniu i reformie armia się unowocześnia i jest w stanie wykonać wszystkie zadania, jakie postawi przed nią kierownictwo kraju.

Komuniści zorganizowali własne obchody – w kilku miastach zwołali demonstracje protestu przeciwko reformie armii, przewidującej między innymi spore redukcje. Zdaniem komunistów reforma doprowadzi do unicestwienia rosyjskich sił zbrojnych. Wznoszono hasła: „Armia to nie bazar”, „Dość zgubnych reform”, a także „Putin do dymisji”. Przemawiający na wiecu w Moskwie lider komunistów Giennadij Ziuganow odwoływał się przede wszystkim do wielkich zwycięskich dokonań Armii Radzieckiej w latach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.

Dwie republiki Federacji Rosyjskiej obchodzą dziś inną rocznicę – 23 lutego 1944 roku rozpoczęto na rozkaz Stalina akcję deportacji Czeczenów i Inguszy, kaukaskie narody zostały przez generalissimusa oskarżone o współpracę z niemieckim okupantem i wywiezione do Kazachstanu i Kirgizji. 23 lutego to w Czeczenii i Inguszetii dzień żałoby. W drodze i podczas wieloletniego wygnania zginęło dziesiątki tysięcy ludzi, łącznie wywieziono około półtora miliona. Ale o tej rocznicy – zwłaszcza w dzień szumnego święta obrońcy ojczyzny – w pozostałej części kraju wspomina się niechętnie. W mediach królują relacje z oficjalnych uroczystości, telewizja nadaje stare i nowe filmy o „wielkiej i niezwyciężonej”. Pierwyj Kanał, najpopularniejsza stacja rosyjskiej telewizji, właśnie zaczyna emisję nowego, zrealizowanego z wielkim rozmachem serialu „Snajper. Oręż zemsty” z udziałem gwiazd ekranu. Akcja zaczyna się w Stalingradzie w 1942 r.

Na 49 lat, jak dobrze pójdzie

Wizyta abchaskiego prezydenta Siergieja Bagapsza w Moskwie przypadła na dzień znaczący – dokładnie dwieście lat temu abchaski książę schronił się pod opiekę rosyjskiego cara przed agresją Turcji. Obecny protektorat Rosji nad Abchazją – której niepodległość uznały dotychczas trzy państwa (Rosja, Nikaragua i Nauru, tak, tak, jest takie państwo) – obliczony jest na ochronę przed agresją gruzińskiej soldateski sprzymierzonej z NATO.

Głównym rezultatem wizyty jest zawarcie porozumienia o utworzeniu w Abchazji rosyjskiej bazy wojskowej, która liczyć ma 1700 żołnierzy (w razie zaostrzenia sytuacji liczebność wojsk może być podwojona). To logiczna kontynuacja podpisanej we wrześniu ubiegłego roku umowy o współpracy wojskowej, która dawała Rosji możliwość zbudowania i wykorzystywania infrastruktury bazy wojskowej na terytorium Abchazji oraz stworzenia wspólnej grupy wojsk zarówno w czasach pokoju, jak i podczas wojny. Sztab nowej bazy ma się mieścić w Gudaucie (około czterysta kilometrów od Tbilisi), niektóre obiekty także w Oczamczire nad Morzem Czarnym i w innych miejscach republiki. Porozumienie ma obowiązywać 49 lat, z możliwością przedłużenia. Rosja nie będzie płacić za użytkowanie bazy, za to bezpłatnie dostarczy Abchazji broń i sprzęt wojskowy oraz przygotuje abchaskie kadry wojskowe. Jak oświadczył rosyjski ambasador w Suchumi, w tym roku bezzwrotna finansowa pomoc Rosji dla Abchazji wyniesie 1,9 mld rubli, na bazy w 2010 r. Moskwa przeznaczy 15-16 mld rubli plus kilka miliardów na infrastrukturę graniczną i drogi (rosyjska Federalna Służba Bezpieczeństwa stacjonuje na granicach lądowej i morskiej).

Na wizytę i podpisanie porozumień wojskowych ostro zareagowało Tbilisi. Moskiewscy rozmówcy natomiast ze swej strony przypomnieli, że kochają naród gruziński, ale z Saakaszwilim rozmawiać nie będą, gdyż „ma ręce po łokcie we krwi”. Już nie po raz pierwszy prezydent Rosji przypomina, że stosuje podział na złe władze i dobry naród gruziński, zapominając przy tym, że ten dobry naród sam sobie wybrał te złe władze. Ale na razie czeka, aż Saakaszwili zejdzie ze sceny, od czasu do czasu przypominając, że ręki mu nie poda.

Przedstawiciele NATO uznali moskiewskie porozumienia wojskowe z Abchazją za pozbawione podstaw prawnych i wezwali Rosję do wykonania postanowień porozumienia o zawieszeniu broni (Moskwa zobowiązała się w nim do wycofania wojsk na pozycje sprzed 8 sierpnia 2008 roku). Rosja nie zwróciła uwagi na to oświadczenie natowców. Nic nie wskazuje, by zamierzała odmawiać sobie przyjemności zwiększania własnej obecności wojskowej w Abchazji i Osetii Południowej.