Archiwum autora: annalabuszewska

Olimpijski niepokój

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów rosyjska para sportowa w jeździe figurowej na lodzie na zimowych igrzyskach olimpijskich nie zdobyła złotego medalu. Mało tego – nie zdobyła żadnego medalu. Dla rosyjskich kibiców to wydarzenie epokowe, a właściwie – koniec pewnej epoki. Epoki nieprzerwanych sukcesów wielkiej radzieckiej-rosyjskiej szkoły łyżwiarstwa figurowego, która zawsze kładła nacisk nie tylko na technikę, ale także nienaganne przygotowanie baletowe, plastykę i piękno kompozycji.

Przypadkiem czy nie – telewizja rosyjska nadała dziś film o jednym z autorów tych sukcesów: trenerze Stanisławie Żuku, spod którego ręki wyszła niejedna para mistrzów i wielu solistów. Był pierwszym trenerem m.in. supergwiazdy radzieckiego łyżwiarstwa Iriny Rodninej. Wielka Irina Konstantinowna obchodziła niedawno huczny jubileusz sześćdziesięciolecia. Po latach emigracji za oceanem kilka lat temu wróciła do Rosji i zaangażowała się w życie publiczne – sportowe i polityczne (jest członkiem „partii władzy” Jednej Rosji). Występy Rodninej z Aleksiejem Ułanowem, a potem – zwłaszcza – z Aleksandrem Zajcewem, ich wspaniałe, odkrywcze, pionierskie programy, medale na mistrzostwach Europy, świata, igrzyskach olimpijskich oglądali kibice na całym świecie z zapartym tchem. Do historii przeszedł występ duetu Rodnina-Zajcew „pod Kalinkę”, kiedy wysiadła muzyka, a łyżwiarze dokończyli program bez muzyki. I bez błędu. Po wycofaniu się znakomitej pary Rodnina-Zajcew najwyższe stopnie podium na najważniejszych zawodach zajmowali nieodmiennie inni radzieccy, potem rosyjscy mistrzowie: Czerkasowa-Szachraj, Gordiejewa-Grińkow, Totmianina-Marinin i inni. Podczas wczorajszych zawodów rosyjska para sportowa Yuko Kavaguti i Aleksandr Smirnow zajęła dopiero czwarte miejsce. Nie błysnęli, nie zaprezentowali klasy mistrzowskiej. Po zawodach mówili, że zjadły ich nerwy…

Teraz wszyscy trzymają kciuki za solistę – Jewgienija Pluszczenkę, jedynego w tej chwili spośród rosyjskich łyżwiarzy figurowych, który ma szansę walczyć o olimpijskie złoto.

Na razie bez większych zmian

Tym razem wizyta premiera Izraela Benjamina Netanjahu w Moskwie była jawna i oficjalna – w przeciwieństwie do ostatniej, sekretnej i nieoficjalnej, do której doszło we wrześniu ubiegłego roku w związku z kryzysem wokół tajemniczego ładunku wiezionego przez statek Arctic Sea (jak ujawniły izraelskie media, Netanjahu odwiedził wtenczas Rosję, by domagać się zawrócenia dostaw do Iranu rosyjskich systemów S-300, jakie jechały rzekomo tajemniczym statkiem).

Celem głównym obecnej wizyty Netanjahu jest nakłonienie Kremla do poparcia poważnych międzynarodowych sankcji wobec Teheranu, które miałyby zapobiec stworzeniu irańskiej bomby atomowej. Wszystko wskazuje na to, że izraelskiemu premierowi nie udało się wydusić z prezydenta Miedwiediewa obietnicy, że Rosja poprze w Radzie Bezpieczeństwa ONZ rezolucję o sankcjach. Rosja ma do ukręcenia z Teheranem własne gospodarcze lody. Kilkakrotnie wprawdzie wysoko postawieni rosyjscy politycy dawali do zrozumienia, że Moskwa mogłaby przyłączyć się do sankcji, ale zaraz obwarowywano to warunkami i zapowiedziami, że to ostateczna ostateczność. Jak donoszą agencje, sprawa sprzedaży S-300 Iranowi również została zawieszona na kołku – Rosja zapewnia, że wszelkie dostawy są w pełni legalne, a kompleksy S-300 mają charakter defensywny. Podczas moskiewskich rozmów, jak piszą media, strona rosyjska zapewniła, że weźmie pod uwagę stanowisko Izraela w tej kwestii, ale… sorry Winnetou, biznes to biznes.

W relacji telewizji rosyjskiej ze spotkania Netanjahu-Miedwiediew te dwa najważniejsze tematy rozmów wymieniono jedynie mimochodem wśród punktów, jakie zostały dzisiaj poruszone. Na plan pierwszy wyciągnięta została sprawa pełnego zrozumienia obu stron dla konieczności przeciwstawienia się próbom zafałszowania historii (Izraelowi zależy na potępieniu Ahmadineżada za negowanie Holocaustu, Rosji – na przeciwstawieniu się tym, którzy podważają „rezultaty II wojny światowej”). 

Nie wspomniano ani słowem o jeszcze jednym drażliwym temacie w stosunkach dwustronnych: niedawnej wizycie w Moskwie lidera Hamasu Khaleda Mashala.

To jeszcze nie koniec wizyty: jutro zaplanowano spotkanie Netanjahu z Władimirem Putinem. Komentatorzy sugerują, że Moskwa powinna się ostro targować i poparcie dla sankcji przeciwko Iranowi zamienić na korzystne kontrakty (które co najmniej zrekompensowałyby ewentualne straty z powodu zerwania kontraktów rosyjsko-irańskich). Jeden z ekspertów cytowanych przez dziennik „Niezawisimaja Gazieta” wskazuje: „Zachód – aby zyskać poparcie Rosji w sprawie Iranu – mógłby pomyśleć o zmianie swojej polityki na obszarze postradzieckim. Partnerzy Moskwy mogliby wyciągnąć odpowiednie wnioski odnośnie celowości zbudowania gazociągu Nabucco i wziąć pod uwagę to, dlaczego Gazprom nie bierze w nim udziału”.

Kombinacja, jak widać, piętrowa. Zresztą ewentualne przekonanie Moskwy, że powinna przyłączyć się do antyirańskich sankcji jeszcze nie kończy tematu: przeciwko sankcjom są wszak Chiny. I Moskwa dobrze o tym wie. Ale jak tu nie potargować się w tak sprzyjającym momencie?

Nowy tekst w starym segregatorze

Mniej więcej co dziesięć lat Rosja ogłasza nową doktrynę wojenną. Biurokracja ma swój kalendarz i w tej dziedzinie. Na ogół zmiany w kolejnych dokumentach nie są rewolucyjne: założenia polityki zagranicznej i obronnej oraz użycia dla ich realizacji sił zbrojnych (w tym broni jądrowej) pozostają niezmienne lub podlegają niewielkim fluktuacjom. W opublikowanej najnowszej wersji doktryny zwraca uwagę jedno: najważniejsze sformułowania doktryny mają wyraźnie antyzachodni, antynatowski wydźwięk. Natomiast z pola widzenia rosyjskich strategów całkowicie zniknęła reszta świata (w tym np. Chiny, istnienia których na mapie Rosja zdaje się nie dostrzegać, a co widziała jeszcze przytomnie w doktrynie z 2000 roku).

Akcent położono na „bieżączce”: NATO nie może zbliżać się do granic Rosji, gdyż to zagraża jej bezpieczeństwu; USA i niektóre kraje europejskie powinny wreszcie pójść po rozum do głowy i zaniechać prób rozkładania takich czy innych elementów tarczy antyrakietowej; a najlepiej byłoby, gdyby wojskowi i politycy europejscy skromnie pochylili głowy nad planem Miedwiediewa przewidującym nowy ład bezpieczeństwa europejskiego. A ów plan Miedwiediewa – dość enigmatycznie i opływowo sformułowany dokument, podsuwany od roku przed oczy Europejczykom – przewiduje skrępowanie wszelkich działań NATO na kontynencie europejskim, w szczególności w pobliżu granic Rosji.

Przez ostatnie kilka miesięcy Rosja wysyłała ostre sygnały, wskazujące na zamiar umieszczenia w doktrynie wojennej bulwersującego zapisu o prewencyjnym użyciu broni jądrowej (straszył tym szef Rady Bezpieczeństwa Rosji, Nikołaj Patruszew, dawny druh Putina z Federalnej Służby Bezpieczeństwa). Tymczasem w dokumencie znalazły się standardowe sformułowania: Rosja zostawia sobie prawo do użycia broni jądrowej w razie ataku atomowego na terytorium jej lub sojusznika, a także w razie ataku siłami konwencjonalnymi w skali zagrażającej istnieniu państwa. Tyle w jawnym dokumencie – Miedwiediew podpisał jeszcze jeden dokument niejawny, w którym określone zostały „podstawy polityki państwa w dziedzinie powstrzymywania jądrowego do roku 2020”.

Można by powiedzieć: nic nowego pod słońcem. Rosyjska generalicja może teraz otwarcie fukać i nie lubić NATO, jak za dawnych lat, kiedy nie próbowano imitować pojednawczego dialogu. Na powrót do starej retoryki wskazuje też reakcja na zapowiedzi budowy amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Rumunii: protesty Moskwy już są głośne i ostre, a zapewne będą się nasilać w miarę, jak projekt zacznie nabierać rumieńców (o ile zacznie). Najlepiej spetryfikować istniejący stan rzeczy i żeby nikt nie oddychał, a tym bardziej nie ruszał się i niczego nie przesuwał, zwłaszcza w pobliżu zachodnich granic Federacji Rosyjskiej. O wschodnie granice Moskwa najwidoczniej jest spokojna. Nowa doktryna nie widzi żadnych zagrożeń z tego kierunku.

Osinowa Rzeczka gdzieś daleko stąd

Sąd rejonowy w Chabarowsku na rosyjskim Dalekim Wschodzie zasądził na rzecz czterech mieszkańców osady Osinowaja Rieczka odszkodowania za utracone kilkuhektarowe działki. Rzecz, można by rzec, codzienna, gdyby nie jedna mała okoliczność: występujący z powództwem mieszkańcy osady upomnieli się o rekompensaty za ziemie na wyspach Bolszoj Ussurijskij i Tarabarow w pobliżu Chabarowska (na pogranicznych rzekach Amur i Ussuri), które Federacja Rosyjska przekazała Chińskiej Republice Ludowej 14 października 2008 roku. Przekazanie 170 km kwadratowych ziem na wyspach nastąpiło na mocy porozumienia rosyjsko-chińskiego podpisanego cztery lata wcześniej (przez te cztery lata trwały prace demarkacyjne na granicy). Działki straciło około siedemdziesięciu farmerów, do sądu po sprawiedliwość udało się na razie czterech. W pozwie pokrzywdzeni zwracali uwagę na to, że nie dość, że nikt ich nie uprzedził o zmianie statusu państwowego ich gruntów (pewnego pięknego dnia nie zostali po prostu przepuszczeni przez pograniczników), to jeszcze nadal naliczany im jest podatek od tych „zagranicznych” gruntów.

O wyspy Bolszoj Ussurijskij i Tarabarow na granicznych rzekach Rosja i Chiny toczyły spory od co najmniej dwustu lat. W latach sześćdziesiątych na wyspach znajdowały się radzieckie „ukrieprajony” o znaczeniu strategicznym, od tego, do kogo należały wyspy, zależała żegluga na Amurze i Ussuri na tym odcinku. Spór radziecko-chiński o graniczne wyspy (ZSRR odmówił przekazania tych wysp Chinom, przez co zerwano rozmowy o uregulowaniu granicy) rozgrzał się do tego stopnia, że omal nie doszło do wojny. Poważne incydenty zbrojne miały miejsce na wyspie Damanskij. Do pierestrojki temat przynależności wysp był zamrożony. A potem zaczęła się znowu przyjaźń. Zawarty w 1991 r. układ graniczny (regulacja wschodniego odcinka o długości 4300 km) dzielił wyspy na granicznych rzekach (na Ussuri i Amurze znajduje się kilkaset wysp i wysepek różnej wielkości) – jedne miały przypaść Rosji, inne Chinom. ChRL otrzymała m.in. słynną wyspę Damanskij. Miejscowa ludność i lokalni politycy głośno protestowali wtedy przeciwko oddawaniu Chinom „rdzennie rosyjskich ziem”. W 2004 roku, kiedy Władimir Putin zawarł porozumienie o granicy z Chinami, oddające m.in. pół wyspy Bolszoj Ussurijskij i wyspę Tarabarow, było cicho jak makiem zasiał. Ratyfikacja w Dumie przeszła niezauważona, zero wątpliwości, zero dyskusji (zgodnie z maksymą przewodniczącego Dumy Borysa Gryzłowa „parlament to nie jest miejsce do dyskusji”). Chociaż nie – był jeden wyjątek. Pisze o nim Aleksandr Chramczichin, pilnie śledzący wydarzenia w stosunkach rosyjsko-chińskich (od czasu do czasu publikuje artykuły, wieszczące wojnę/napaść/ekspansję Chin na Rosję): „W całej Rosji znalazł się tylko jeden człowiek, który na drodze prawnej postanowił podważyć przekazanie Chinom rosyjskich ziem. Aleksandr Aładin z Samary zwrócił się z pozwem do Sądu Konstytucyjnego oraz z zapytaniami do MSZ i Dumy. MSZ odpowiedział Aładinowi bardzo grzecznie, opisał całą historię, jak się układała rosyjsko-chińska granica. I tylko w jednym miejscu odrobinkę odszedł od prawdy, pisząc, że wyspy Tarabarow i Bolszoj Ussurijskij zostały zajęte przez ZSRR w latach 20.-30. O protokołach z 1886 roku jakoś w MSZ zapomniano [protokoły ustanawiały rosyjską jurysdykcję nad wyspami]. Odpowiedź Sądu Konstytucyjnego brzmiała: „Sąd ma prawo rozpatrywać konstytucyjność międzynarodowych umów na podstawie zapytań instytucji/organów i osób, do których obywatele się nie zaliczają”. Zdaniem Chramczichina oddanie dwóch wysp – choćby i całkiem dużych – nie ma zasadniczego znaczenia wobec oddania połowy Rosji we władanie Chin na podstawie zawartego niedawno (październik 2009) porozumienia o realizacji programu współpracy regionalnej Syberii i Dalekiego Wschodu z przygranicznymi prowincjami Państwa Środka. Wskazuje, że program jest pomyślany tak, że w ChRL powstaną zakłady przetwarzające surowce pozyskiwane w rosyjskich prowincjach dalekowschodnich.

Temat alarmistycznych i kasandrycznych przepowiedni Aleksandra Chramczichina, przewidującego ewolucyjne pochłonięcie pustych rosyjskich przestrzeni przez sąsiada, nie został jakoś podjęty w centralnej prasie. Oficjalna propaganda serwuje lekkostrawne dania w postaci komunikatów o strategicznym partnerstwie z Chinami, które chcą kupować rosyjski gaz i ropę (służyła temu m.in. „surowcowa” wizyta premiera Putina w październiku ub.r.). Zdaniem krytyków polityki Kremla wobec Chin, Moskwa wybrała linię „potulnego, mądrego pogodzenia się z nieuniknioną chińską ekspansją na te ziemie”, po cichu, bez bicia piany w mediach i pytania kogokolwiek, czy to słuszna koncepcja. A może dla takiej koncepcji nie ma już alternatywy?

Tymczasem mieszkańcy osady Osinowaja Rieczka przygotowują kolejne pozwy. Póki co.

Szklane domy na obrazku

Środowisko rosyjskich politologów od kilku dni trawi 66-stronicowego słonia: raport ekspertów InSoR (Institut Sowriemiennogo Razwitija, dosłownie: Instytut Współczesnego Rozwoju) o przyszłości Rosji. Barokowy opus z gatunku science fiction z domieszką political fiction.

W czasie, gdy Dmitrij Miedwiediew miał nadzieję zostać wyznaczonym przez Władimira Putina kandydatem na prezydenta i opiekował się tak zwanymi projektami narodowymi, InSoR miał za zadanie napełniać treścią ogólne zarysy. Następnie Miedwiediew został kandydatem, a potem i prezydentem. I znowu InSoR miał napełniać treścią zarysy, które nadal były ogólne, mimo że opiekun-podopieczny zajął całkiem konkretne stanowisko. A sam Miedwiediew w marcu 2008 roku stanął na czele rady patronackiej InSoR-u, co ekspertów instytutu zainspirowało jeszcze bardziej do napełniania treścią zarysów.

Na stronie internetowej instytutu figuruje informacja, że grupuje on najlepszych ekspertów, którzy mają za zadanie przygotowywanie rekomendacji i wypracowywanie dokumentów dotyczących najważniejszych kierunków polityki państwa. „Nie jesteśmy wyznawcami wąskich zasad ideologicznych, nastawieni jesteśmy na otwarty i uczciwy dialog o przyszłości Rosji”.

Jeden z czołowych ekspertów instytutu ekonomista Jewgienij Gontmacher wypłynął na szerokie wody medialne jesienią 2008 roku, kiedy w związku z narastającym kryzysem gospodarczym wystąpił z przestrogą: władze muszą się liczyć z protestami społecznymi, które wybuchną w związku z narastaniem problemów, spowodowanych kryzysem. Gazeta „Wiedomosti”, która opublikowała wtedy rozmowę z prof. Gontmacherem, została upomniana, że zamieszcza nieprzemyślane materiały, które mogą wywołać niepokoje społeczne. Władze wzięły sobie jednak do serca przestrogę i na wypadek niechcianych protestów społecznych przygotowały procedury mobilizacji sił prewencji, galwanizowały ORMO, jeszcze szczelniej zamknęły blokadę informacyjną wokół ewentualnych przejawów niezadowolenia społecznego.

Opublikowany 3 lutego raport Gontmachera i Igora Jurgensa „Rosja XXI wieku: wizerunek jutra, jakiego pragniemy” z grubsza proponuje: -/ odejście od kombinacji przeprowadzonych za prezydentury Putina w systemie politycznym (m.in. rezygnację z wydłużania kadencji prezydenta i parlamentu, przywrócenie wyborów gubernatorów i senatorów, zwiększenie liczby partii politycznych), -/ odświeżenie zaśniedziałej feudalnej gospodarki, -/ głęboki lifting przeżartych szkorbutem korupcji służb mundurowych, -/ zmniejszenie liczebności armii, -/ zapewnienie niezawisłości sądów, -/ członkostwo Rosji w organizacjach międzynarodowych, w tym w NATO i UE, -/ wolne media, -/ modernizowanie i intensywne gonienie krajów rozwiniętych. Autorzy zapewniają, że to jedynie materiał do przemyślenia i podstawa do dyskusji, a nie gotowy scenariusz dla władz.

Futurolodzy mają więc co robić, rozbierając na czynniki pierwsze wywody ekspertów InSoR-u. Dla praktyków ważniejsze wydaje się być pytanie: czy poza walorami literackimi dzieło Jurgensa–Gontmachera znajdzie zastosowanie w codziennej praktyce politycznej. A kluczowe w tym kontekście jest to, czy prezydent Miedwiediew obejmie patronat nad dyskusją i wreszcie sam napełni się treścią, bo jako samodzielny polityk zaprezentował się dotychczas jedynie w zarysie. I to nader ogólnym. Jego hasło modernizacji zawisło w powietrzu jak piłka tenisowa (po ostatnim posiedzeniu Rady Państwa w obecności Miedwiediewa Putin powiedział, że modernizacja jest bardzo fajna, ale konserwacja pionu władzy jeszcze fajniejsza, może to oznaczać, że piłeczka po tym smeczu wyjdzie na out).

Większość komentatorów odczytała tezy ekspertów InSoR-u jako jawną prowokację wobec Putina – realizacja postulatów raportu prowadzi w linii prostej do zwalenia całej misternej konstrukcji putinizmu. Wizja szklanych domów przyszłości ma się nijak do realnego pejzażu politycznego teraźniejszości, co więcej – ignoruje realia. Bo czy Miedwiediew mógłby stanąć na czele frondy zwolenników postępu wbrew patronowi-premierowi? Owszem, prezydent mówi czasem nieprzyjemne rzeczy o systemie politycznym Rosji, rzuca hasła, ale echo mu w tym lesie nie odpowiada, poza tym jego głos nie jest ani donośny, ani władczy. Miedwiediew na razie się nie wychylił poza ramy rządzącej korporacji i nie pokazał własnej mocy sprawczej. By dokonać tak doniosłych zmian, jakie przedstawili eksperci z InSoR-u, trzeba niezwykłej siły woli politycznej i woli walki, wizji przemian i odwagi, by stawić czoło przeciwnościom i przeciwnikom. W obecnej ekipie rządzącej nie widać żadnej z tych cech ani zamiaru podjęcia tego gigantycznego wysiłku dokonania przemian. Czy w takim razie raport jest imitacją zaproszenia do imitacji dyskusji czy jednak sygnałem, że części elit zaczyna dokuczać zastój?

Czy ktoś kołysze łódką?

W żadnym kraju władzom nie są miłe demonstracje protestu. Ale rosyjskie władze wszystkich szczebli, a w szczególności tych wyższych, są na protesty wyczulone wyjątkowo. Dlaczego? W uproszczeniu: poparcie społeczne jest legitymacją władzy. Stąd dbałość o pięknie wylakierowany obrazek telewizyjny i nerwowa reakcja na jakiekolwiek przejawy niezadowolenia.

Kiedy rok temu przez Kraj Nadmorski na Dalekim Wschodzie przetoczyły się oddolnie zorganizowane protesty przeciwko drakońskim cłom na wwożone z zagranicy samochody (Władywostok żyje ze sprowadzania japońskich używanych samochodów), władza centralna wpadła w popłoch. Do Władywostoku wysłano podstołeczny OMON, aby pałami wybił z głowy demonstrantom pomysły na kolejne protesty. Nałożono ścisłą blokadę informacyjną, rzecz wypłynęła do mediów i stała się znana dzięki opublikowaniu w Internecie zdjęć z demonstracji, której towarzyszyły dziarskie poczynania omonowców. Protesty we Władywostoku miały charakter ekonomiczny, polityczne hasła pojawiały się na manifestacjach (było ich kilka) sporadycznie.

Miał powstać ruch społecznego oporu, ale jakoś po kilku miesiącach sprawa przycichła.

Tym razem protest wybuchł z drugiej strony Federacji Rosyjskiej – w obwodzie kaliningradzkim. Demonstracja (na którą miejscowe władzy wydały zezwolenie) zgromadziła około dziesięciu tysięcy ludzi. Jak na niewielki obwód to bardzo dużo. Ludzie protestowali przeciwko wprowadzeniu wysokich opłat transportowych, które szczególnie boleśnie biją po kieszeni mieszkańców, żyjących ze sprowadzania samochodów z Europy. A przy okazji wyciągnięto inne bolączki – wysokie ceny na wszystko, lekceważący stosunek władz, pogarszającą się sytuację gospodarczą.

Oprócz postulatów stricte ekonomicznych podczas demonstracji zgłoszono hasła polityczne: żądano dymisji gubernatora (któremu zarzucano m.in., że nie umie bronić interesów mieszkańców i zgadza się na wszystkie regulacje wprowadzane przez krwiopijców z Moskwy) i premiera Putina, wznoszono okrzyki przeciwko partii Putina Jedinaja Rossija (na jednym z plakatów widniał napis: Jedinaja Rossija – jedina protiw rossijan).

W Kaliningradzie od kilku lat sytuacja się pogarsza – przysłany z Moskwy gubernator Gieorgij Boos (którego kadencja właśnie się kończy) miał za zadanie przykręcić śrubę miejscowym „układom”, skłócił się jednak z miejscowymi elitami, najważniejsze stanowiska powierzył kolegom z Moskwy i Petersburga (sytuacji to zasadniczo nie poprawiło, jeden układ zastąpił drugi układ). Wprowadzenie kilka lat temu niekorzystnych dla regionu przepisów, cofnięcie przywilejów (bez których, jak się wydaje, trudno jest żyć specyficznej kaliningradzkiej eksklawie), wypompowywanie środków do budżetu federalnego, wprowadzenie wiz schengeńskich, wreszcie – globalny kryzys gospodarczy wszystko to zaważyło na pogorszeniu się sytuacji regionu. Moskwa chce mieć kontrolę nad regionami, koncentruje władzę w centrum, dąży też do ujednolicenia polityki regionalnej (mimo wielkiego zróżnicowania potrzeb i możliwości poszczególnych podmiotów), co w przypadku Kaliningradu doprowadziło do frustracji elit i społeczeństwa i „wylało się” na ulicę.

Podobnie jak w przypadku demonstracji we Władywostoku, tak i teraz nie nagłaśnia się w rosyjskich mediach sprawy protestu w Kaliningradzie. Informują o tym gazety internetowe i tradycyjne, ale telewizja – nie. Według zasady „po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy”. Widocznie pracujący w centralnych kanałach telewizyjnych inżynierowie dusz ciągle nie są gotowi, by pokazać ogółowi społeczeństwa hasło: „Wszystkiemu winien jest Putin”.

Swoje polityczne pieczenie starają się upiec i partie opozycyjne – pozasystemowa „Solidarność” (organizator protestu) i koncesjonowani komuniści pod pachę z partią Żyrinowskiego (które się do protestu czujnie przyłączyły). Lokalne elity podgrzewają atmosferę wokół gubernatora, którego bardzo chciałyby się wreszcie pozbyć. Na razie poleciała głowa urzędnika w kancelarii prezydenta, który odpowiadał za kontakty z obwodem kaliningradzkim, do Kaliningradu przyjechał desant członków partii Jedinaja Rossija, mają się odbywać spotkania przedstawicieli władz z organizatorami protestu (na razie odwołano wyznaczone spotkanie gubernatora z szefem miejscowego oddziału „Solidarności”).

Wydaje się, że protest w Kaliningradzie ma zasięg lokalny i wynika z niedowładu miejscowych elit. Nie wiadomo, czy i jakie zostanie znalezione antidotum. Czy inne regiony mogą wziąć przykład z obwodu kaliningradzkiego (o ile będą miały szanse się dowiedzieć, że jakiekolwiek protesty miały miejsce)? Kryzys mocno podpiłował fundamenty spokoju społecznego, w wielu regionach – zwłaszcza tam, gdzie padają wielkie zakłady przemysłowe, utrzymujące całe miasta – sytuacja nie jest różowa. Do protestów może zatem – i zapewne będzie – dochodzić w oddzielnych ośrodkach. I z przyczyn, o których powyżej, wiadomości o nich będą wyciszane przez władze i zagłuszane doniesieniami z frontu propagandy sukcesu.

Szykujcie listy!

Jest taki rosyjski bard nurtu „wielkoruskiego oporu” – Aleksandr Charczikow. Kilka lat temu pisałam o nim pospołu z Wojciechem Góreckim na łamach Tygodnika Powszechnego (artykuł nosił tytuł „Na przykład Charczikow”).

Charczikow nieudolnie naśladuje manierę wykonawczą Władimira Wysockiego – imituje charakterystyczną chrypkę i przeciąga głoski. Na tym wszelkie podobieństwa się kończą. Dalej następuje w wykonaniu Charczikowa zmasowany atak na demokratów-judokratów, którzy sprzedali Rosję, Żydów, którzy wszystkich mają w kieszeni, Amerykanów, którzy wszystkim chcą zawładnąć (pod rękę z Żydami), homoseksualistów, którzy psują rodzaj ludzki pod każdym względem, wszelkich „czarnych” (niezależnie od koloru skóry to wszyscy nie-biali, np. Czeczeni, których podobnie jak przedstawicieli innych narodowości kaukaskich nazywa się w Moskwie „czarnymi”), którzy zagrażają jedynej kategorii prawdziwych ludzi – rasie białej. Charczikow uważa, że rozpad ZSRR to tragedia i pragnie odrodzenia mocarstwa w tych samych granicach i z tymi samymi możliwościami. Rozumowanie barda jest proste jak budowa cepa: ZSRR przepadł, gdyż ciemne siły zła, kierowane przez syjonistów, zawiązały spisek i zniszczyły ten idealny byt. Teraz podobny spisek ciąży nad Rosją, gdyż „Gudłaje” tylko to potrafią: spiskować, aby unicestwić prawych ludzi w ogóle, a sowieckich/ rosyjskich/białych w szczególności.

Pieśni w wykonaniu Charczikowa można bez żadnych ograniczeń słuchać i bezpłatnie pobierać z Internetu. Charczikow nagrywa, wydaje i rozprowadza bez przeszkód płyty (wydał ich łącznie 31), koncertuje (zresztą nie tylko w Rosji, ostatnio np. na Ukrainie). Nikomu nie przeszkadzały ostentacyjne wezwania do rozprawy ze znienawidzoną przez pieśniarza żydomasonerią (wszyscy gnębiciele wielkiej Rosji są, jak wynika z twórczości Charczikowa, Żydami), wyrżnięcia w pień Czeczenów, kapitalistów, sługusów Ameryki, gejów. Jak głosi hasło w Wikipedii, jego wiersze zostały umieszczone w trzytomowym almanachu rosyjskiej literatury XX wieku, opracowanym przez Rosyjską Akademię Nauk. Charczikow jest laureatem nagród m.in. „Za wierność Rosji” (2007), „Słowo dla narodu” (2006), członkiem Związku Pisarzy Rosji, zwycięzcą konkursów piosenki.

Charczikow wspierał – z „patriotycznych” pobudek – pułkownika Budanowa (rosyjskiego oficera skazanego w głośnym procesie za zabicie czeczeńskiej dziewczyny), zachwycał się wielkoruskim rozmachem Alaksandra Łukaszenki, wspierał braci Serbów, walczących z imperialistyczną zachodnią nawałą. Groch z kapustą, bez ładu i składu, wszystko ociekające nienawiścią z pozycji jedynie słusznej ideologii przeciwstawiania się Żydom, cyklistom, imperialistom i tak dalej według listy…

W ostatnich latach w „pieśniach oporu” Charczikowa pojawiły się nowe tematy (stare nadal są obecne). Bard występuje przeciwko rozpijaniu narodu, rozpowszechnianiu narkotyków. Na 130. urodziny Stalina ukazał się album z piosenkami Charczikowa, poświęconymi wielkiemu wodzowi. Pojawiła się też pieśń wyszydzająca putino-telewizję, putino-rządy w ogóle, a w szczególności wyjaśniająca pod czyim wpływem działa rosyjski przywódca: żona Władimira Putina, Ludmiła, która mówi, że jej imię odojcowskie brzmi Aleksandrowna, tak naprawdę „po tatusiu” jest „Abramowna” („Piesnia o teleputikach”). No i wszystko jasne. Publiczność na nagraniu, które można znaleźć w Internecie (piosenkę zarejestrowano na koncercie) bije brawo i rży ze śmiechu. W innej pieśni Charczikow wzywa Putina, by odpowiedział za zatopiony przez wrogów okręt „Kursk” i za inne błędy i wypaczenia.

W tym tygodniu sąd w Barnaule (Ałtaj) uznał opublikowany dwa lata temu tekst pieśni „Szykuj listy!” w miejscowej gazecie (i od lat dostępny w Internecie) za ekstremistyczny. Sąd dopatrzył się znamion rozbudzania wrogości społecznej (wezwanie „Szykujcie listy!” uznano za wezwanie do rozprawy z „wrogami”). Na tytułowych listach mieliby się znaleźć jak leci: dranie, którzy rozgrabili ojczyznę, chwalcy Ameryki, car Borysek i jego współpracownicy, przyjaciele Brzezińskich i Szarańskich, reformatorzy-judokraci, gajdary, czubajsy, abramowicze, narkomani, sodomici i wszelkie grupy ryzyka. I jeszcze na koniec autor zapowiada powrót anioła zemsty w postaci Stalina. Dlaczego akurat teraz i akurat to arcydzieło Charczikowa wpadło w oko ałtajskiej prokuraturze? I co dalej wyniknie z tego dla samego Charczikowa? Tego nie wiedzą najstarsi górale. To, że Charczikow jest ekstremistą, żadna nowina. Sam nawet napisał taką piosenkę „Jestem ekstremistą”. I nic. Ci, co chcieli posłuchać, posłuchali. Jedni popukali się w głowę, inni wzruszyli ramionami, jeszcze inni się zachwycili. Brednie zawsze zdobywały widownię, z różnych powodów.

Dziewczynka z fotografii

To było w 1936 roku, 27 stycznia. Kilkuletnia dziewczynka – Gela (Engelsina) Markizowa z Buriacji wręcza bukiet kwiatów Stalinowi podczas uroczystości na Kremlu. Wódz bierze dziecko na ręce, mruży dobre wodzowskie oczy w uśmiechu. Tę chwilę utrwala fotograf.

Następnego dnia wszystkie gazety opublikowały zdjęcie. Podpis głosił: „Dziękujemy towarzyszowi Stalinowi za szczęśliwe dzieciństwo”. Fotografia przedstawiająca uradowanego Stalina z dzieckiem na ręku i z bukietem kwiatów została rozkolportowana na milionach plakatów i pocztówek. Miała przekonać cały Związek Radziecki, ba, cały świat o tym, jak dobrze jest żyć w kraju budującym socjalizm i szczęśliwe społeczeństwo bezklasowe.

W ZSRR zaczyna się „szał na Gelę”. Rodzice ubierają dzieci w bluzy z marynarskim kołnierzem (taką miała na zdjęciu ze Stalinem mała Gela), u fryzjera każą ostrzyc dzieci „jak dziewczynkę ze zdjęcia ze Stalinem”.

Na podstawie fotografii rzeźbiarz Gieorgij Ławrow wykonał kompozycję „Stalin i Gela”. Rzeźbę powieloną potem w trzech milionach kopii (!), stały wszędzie – w parkach, na skwerkach, szkołach. Po powrocie do Buriacji Engelsina jest zapraszana na najprzeróżniejsze imprezy i fetowana. „Później tak fetowano naszych pierwszych kosmonautów” – powie w wywiadzie.

Można powiedzieć, że faktycznie rok 1936 to był rok szczęśliwy. W porównaniu z krwawą łaźnią kolejnych lat. Ojciec dziewczynki był partyjnym dygnitarzem w republice buriacko-mongolskiej. Ardan Markizow rok po pamiętnym spotkaniu na Kremlu został oskarżony o szpiegostwo na rzecz Japonii, udział w organizacji panmongolskiej oraz sabotaż i planowanie spisku na życie Stalina. Został stracony w 1938 wraz z niemal całym kierownictwem republiki. Matka Geli, żona wroga ludu, też została aresztowana i zesłana do Turkiestanu, po czym zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Pięćdziesiąt lat później jej córka Gela w archiwach znajdzie notatkę szefa NKWD Turkiestanu do Ławrientija Berii: „Mieszka tu zesłanka Markizowa, ma pamiątki po Stalinie. Co robić?”. Dopisek Berii: „USUNĄĆ”. Dziękujemy towarzyszowi Stalinowi za szczęśliwe dzieciństwo.

Powstała niewygodna sytuacja. Wódz na słynnym plakacie trzyma na rękach córkę wroga ludu i jeszcze się uśmiecha. Co w takim razie zrobić z milionami plakatów i rzeźb „Stalin i Gela”. Zniszczyć? Wyciąć dziewczynkę? Inżynierowie dusz znaleźli wyjście: znaleźć „zamiennik”. Zatrzeć prawdziwą tożsamość dziewczynki. Przecież Stalin kocha wszystkie dzieci. Ta nowa „Gela” musi być odpowiednia – najlepiej pionierka albo sportsmenka.

Dobrano zmienniczkę: Mamlakat Nachangowa była przodownicą pracy z Tadżykistanu, wsławiła się zbierając bawełnę nowatorską metodą (oburącz). To nic że podobieństwa pomiędzy dziewczętami nie było, Tadżyczka była sporo starsza od Geli, inaczej zbudowana, inaczej ubrana. Łączyło je tylko jedno: obie kiedyś były u Stalina.

W całym Związku Radzieckim na rzeźbach Ławrowa wymieniono napisy: zamiast „Stalin i Gela” pisano „Stalin i Mamlakat”. Nikt nie pytał o powody metamorfozy. Rzeźbiarza Ławrowa „na wszelki wypadek” zesłano na piętnaście lat do łagru.

Gela po śmierci matki znalazła się w domu ciotki w Moskwie, skończyła szkołę, studiowała na uniwersytecie (na jednym wydziale z córką Stalina, Swietłaną). Wyszła za mąż, pracowała w Indiach. Zmarła w 2004 roku.

Po wielu latach Engelsina chciała nawiązać kontakt z Mamlakat Nachangową, ale była przodownica pracy nie miała ochoty na rozmowę.

Hackerzy i teoria roju

Strona internetowa „Nowej Gaziety” od wczoraj jest niedostępna dla czytelników. Członkowie redakcji tego zasłużonego periodyku, głoszącego idee społeczeństwa obywatelskiego i stawiającego władzy trudne pytania (w „Nowej” pracowała m.in. Anna Politkowska) przypuszczają, że powodem awarii był atak hackerski.

Rosyjskie internetowe fora dyskusyjne zastanawiają się, co mogło być powodem ataku. Jako jedną z najczęściej podawanych hipotez wymienia się opublikowanie w ostatnim numerze ostrej analizy Julii Łatyninej, komentatora „Nowej” (po ataku na stronę „Nowej” tekst Łatyninej „wywieszono” natychmiast w Livejournal, jest więc dostępny dla użytkowników Internetu).

Dziennikarka w tekście „Rój albo antypiekarz” analizuje system panujący w Rosji. Łatynina jest znana jako osoba uważnie patrząca na ręce władzy, kompetentnie opisująca zjawiska korupcyjne, przekręty gospodarcze, samowolę milicji, absurdy w polityce zagranicznej. Prowadzi stałą audycję w rozgłośni „Echo Moskwy”.

Jej zdaniem, zbudowany w Rosji system rządów prowadzi do degradacji. „System to nie jest odpowiednie słowo, by opisać podobną organizację. Słowo system zakłada istnienie jakiegoś porządku i centralne zarządzanie. W [przypadku Rosji] o wiele bardziej adekwatnym będzie słowo „rój”. Rój to wysoki poziom organizacji, który funkcjonuje jednakże w oparciu o najprostsze instynkty. […] Rój nie ma wspólnego rozumu, ma tylko indywidualne instynkty. Jedna część roju nie jest w stanie wydawać rozkazów drugiej. Właśnie dlatego polecenia zwierzchności w Rosji są wykonywane (feromon zwierzchności działa) tylko wtedy, kiedy stan hormonów podporządkowanego osobnika sprzyja temu, aby wykonać ten rozkaz. Jeśli generał mówi głodnemu majorowi: „Nie rusz”, major będzie żarł nadal. Jeśli generał powie sytemu majorowi: „Żryj!”, to major żreć nie będzie. Dla roju nie jest ważne, jeżeli poszczególne osobniki odmawiają życia wedle ogólnie przyjętych reguł. Nie wszyscy urzędnicy biorą łapówki. nie wszyscy milicjanci zabijają ludzi. W mieście, oddanym maruderom, nie wszyscy żołnierze będą kraść i zabijać. Ale na los mieszkańców tego miasta nie będzie to miało wpływu. Maruderstwo to najwyższa forma społecznej dezorganizacji. W zasadzie jesteśmy już jej bliscy”.

I jeszcze jeden fragment: „Pamięć. Rój nie ma rozumu, nie ma i pamięci. Rój nie pamięta, co było wczoraj. […] Nasz rządzący rój prezentuje absolutny brak pamięci. Dziś obrzucamy błotem WTO, do którego zamierzamy wstępować tylko pospołu z zaprzyjaźnioną Białorusią, a następnego dnia rugamy Łukaszenkę, który pod pretekstem unii celnej chce dostawać rosyjską ropę bez ceł. Przyjaźnimy się z USA we wtorki, czwartki i soboty, kiedy Putin spotyka się z Obamą, i odnosimy się wrogo w środy, piątki i niedziele, kiedy Putin wprowadza zakaz importu amerykańskiego drobiu lub odrzuca ideę amerykańskiego systemu antyrakietowego. System=rój nie pamięta, co mówił wczoraj, system reaguje tylko na dzisiejszy alergen”.

„Nowaja Gazieta” nie po raz pierwszy publikuje materiał, dający do myślenia władzy, a Julia Łatynina nie po raz pierwszy mówi i pisze otwarcie i bardzo krytycznie o stanie rzeczy w Rosji. Można się z jej tezami zgadzać albo nie – dziennikarka celowo wyostrza pewne sformułowania – ale jej teksty każą się zastanawiać nad stanem faktycznym.

Czy rzeczywiście hackerzy unieszkodliwili tekst, włamując się na stronę internetową „Nowej”? Przecież nadal można go przeczytać w Internecie. Na razie ani powód awarii, ani powód ewentualnego ataku hackerskiego są nie do rozstrzygnięcia. No i pozostaje kilka pytań, zawartych w tym tekście i bezlitosna diagnoza. I jeszcze pytanie o to, czy wojny internetowe mogą skutecznie ograniczyć wolność słowa w tej przestrzeni. Kilkakrotnie rosyjskie odpowiednie służby czuwające nad Internetem pokazały, że jeśli jakaś informacja zamieszczona w sieci uwiera członków najwyższych władz partyjnych i państwowych, to z przestrzeni znika (było tak kilka razy z informacjami dotyczącymi życia prywatnego prezydenta i premiera).

Galareta władzy

Jednym z rytuałów życia politycznego Rosji są posiedzenia Gossowieta – dosłownie: Rady Państwa, gremium zrzeszającego zwierzchników regionów. W ostatni piątek debatowano o systemie politycznym Rosji.

Rada Państwa została powołana w wyniku przebudowy systemu na początku prezydentury Władimira Putina, kiedy centralizowano władzę i podporządkowywano regiony centrum. Uprzednio gromadząca – wtedy pochodzących z wyboru – szefów regionów Rada Federacji, izba wyższa parlamentu, została zdekomponowana. Pozbawieni w wyniku reformy mandatów senatorskich gubernatorzy na otarcie łez dostali przywilej uczestniczenia w pracach Rady Państwa, ciała konsultacyjnego przy prezydencie, o niejasnych (nieokreślonych w konstytucji) kompetencjach. Dla Władimira Władimirowicza posiedzenia Rady były kilkakrotnie wygodnym miejscem zaprezentowania politycznego credo. Mimo że pan Putin nie jest już prezydentem, na piątkowym posiedzeniu to znowu on miał decydujące słowo.

Prezydent Miedwiediew był obecny i też zabierał głos, ale jego wystąpienie o budownictwie partyjnym w regionach (zauważył niebezpieczny przechył na korzyść panującej Jednej Rosji) i konieczności skorygowania systemu politycznego przebił barwnym powiedzonkiem pan premier. Kategorycznie zaprzeczył on, jakoby Jedna Rosja zmonopolizowała władzę (Putin stoi na czele tej partii, nie będąc wszelako jej członkiem). Tym, którzy byli niezadowoleni z przebiegu i wyników jesiennych wyborów lokalnych i zarzucali fałszerstwa na rzecz „partii władzy”, poradził, by nie szukali prawdy w Internecie, „gdzie 50% materiałów to porno”, a w sądzie. Sądownictwo w Rosji, jak wiadomo, jest ślepe jak Temida.

Ale najciekawsze były wypowiedzi Władimira Władimirowicza dotyczące głównego tematu posiedzenia. Owszem, przyznał rację swego bratu w tandemie, że system należy skorygować. Ale czynić to trzeba delikatnie, aby – i tu gwóźdź programu – nie dopuścić do ukrainizacji życia politycznego w Rosji, ale także nie doprowadzać do totalitaryzmu czy despotyzmu. „Każdy efektywny system polityczny powinien zawierać zdrowy poziom konserwatyzmu. System polityczny nie powinien trząść się i chwiać jak zbyt rzadka galareta przy każdym dotknięciu”.

Czyli konserwatyzm jest lepszy niż modernizacja (program Miedwiediewa), wybory bez wyboru lepsze niż walka wyborcza i w ogóle lepiej nie ruszać „putinowskiego pionu władzy”, a jeśli już, to tylko delikatnie skorygować.

Wygląda na to, że pan Putin jednak drży o stworzony za jego prezydentury system, który – choć prezentowany jest przezeń jak spiżowy – składa się z urzędniczej galarety, drżącej przy każdym podmuchu z Kremla, pozbawionej politycznej inicjatywy i nawet chęci uprawiania polityki.

Ciekawa jest dla mnie też perspektywa skrzyżowania jeża z wężem, czyli jak przy rekomendowanym przez premiera zakonserwowaniu systemu jednocześnie sprostać zakładającej istotne zmiany modernizacji rekomendowanej przez prezydenta. Tandemokracja nie z takimi cybernetycznymi łamigłówkami dawała sobie radę, może poradzi sobie i z tą.