Archiwum autora: annalabuszewska

To idzie młodość

Na koniec Roku Młodzieży w Rosji rozdano nagrody dla najlepiej zapowiadających się przedstawicieli młodego pokolenia „PRORYW”.

Na wiec z udziałem osiemnastu tysięcy młodych ludzi z osiemdziesięciu podmiotów Federacji Rosyjskiej przybył witany owacyjnie prezydent Miedwiediew. Prezydent wręczył grupie inżynierów główną nagrodę (pomniejsze nagrody w mniej znaczących kategoriach wręczali inni politycy i ludzie mediów, nagrodzono i bohaterskie czyny, i dziennikarstwo, i osiągnięcia naukowe).

Prezydent wezwał musującą i rwącą się do dzieła młodzież do „zbudowania silnego i potężnego państwa”.

„Macie już wszystko. Bierzecie udział w rozwoju kraju. Najważniejsze, aby nasze państwo stało się silne i potężne. Mamy surowce – to świetnie, że je mamy. To jednak nie wszystko. Mamy rakiety – to doskonale, że je mamy, bo pozwalają nam zachować naszą potęgę. Ale to nie najważniejsze – najważniejsze to rozwijać kraj z pomocą mądrej i nowoczesnej ekonomii. […] Państwo powinno się zmieniać – powinno się zmieniać pod wpływem waszych wymagań” – przemówił Miedwiediew.

Słowa prezydenta o rakietach wywołały spontaniczny, entuzjastyczny ryk najlepszych synów i cór Federacji Rosyjskiej. Ryk zagłuszył słowa o potrzebie mądrej i nowoczesnej ekonomii i potrzebie wpływu młodzieży na przekształcenia w państwie. Ale po co komu ekonomia, skoro mamy rakiety.

Drugi wybuch patriotycznego entuzjazmu młodzieży (choć już nie tak głośny jak w przypadku rakiet) wywołały słowa polarnika i deputowanego Dumy Państwowej Artura Czilingarowa: „Arktyka jest nasza! Hurra!”, który wręczał nagrodę dzielnej brygadzie polarników, którzy zatknęli na biegunie północnym rosyjską flagę. Ze sceny padły zapewnienia, że flaga zawieziona na Arktykę pięknie się prezentuje.

Cała uroczystość odbywała się w formie wrzasku: wrzeszczeli prowadzący i wręczający nagrody, wrzeszczała znakomita większość laureatów, no i wrzeszczała publiczność – trzydzieści sześć tysięcy płuc, osiemnaście tysięcy gardeł – to zaiste siła. I rakiet nie trzeba.

Młodzież (nie tylko tę zgromadzoną wczoraj w kompleksie „Olimpijski” w Moskwie) przez ten rok – a i wcześniej również – ćwiczono na prokremlowskich obozach nad jeziorem Seliger i innych imprezach na miejscu i na wyjeździe. Młodzieżówka proputinowska niedawno pięknie się odznaczyła, protestując pod domem dziennikarza Aleksandra Podrabinka, gdy ten śmiał napisać, że weterani wojny to nie tylko ci, co walczyli na froncie, ale i ci, co wykonywali egzekucje na swoich i że w związku z tym nie wszystkim należy się cześć i chwała.

W czasie ostatniej bezpośredniej linii z premierem Putinem przedstawicielka młodzieży, patrząc przywódcy ufnie w oczy, zapytała: „Jakie cele stoją przed dzisiejszą młodzieżą? Władimirze Władimirowiczu, proszę nam powiedzieć, jaką Rosję mamy zbudować, jaką przyszłość naszego kraju pan widzi”. Jednym słowem: czekamy, aby wódz poprowadził nas ku świetlanej przyszłości.

Młodzież jest różna – tak jak ludzie wszystkich kategorii wiekowych są różni. Są tacy, którzy nie potrzebują żadnych odgórnych wytycznych, czym się mają zająć. Są tacy, którzy dystansują się od rzeczywistości, kontestują, oponują, walczą z niesprawiedliwością. Ale dziwnym trafem w telewizji na okrągło pokazuje się, a w prasie opisuje się rozentuzjazmowane tłumy uwielbiające rządzący tandem i na każde hasło z góry reagujące gromkim okrzykiem „Hurra!”.

Niedawno Rosja obchodziła nowe święto – Dzień Bohaterów Ojczyzny. W związku z tym świętem przeprowadzono badania opinii, kogo Rosjanie uważają za największego bohatera narodowego. Badani w kategorii wiekowej 20 lat za bohatera uznali Ilję Muromca (postać z bajek – wielki, dobrze zbudowany, szlachetny i przenikliwy olbrzym, który zabija wszelkie smoki i inne potwory, czyni dobro i w ogóle działa w imię dobra), drugie miejsce zajął Sasza Bieły (to z kolei postać z filmu – kultowego serialu „Brygada” o bandytach).

Słowo o reformie Jegora

Znowu pożegnanie. Odszedł twórca reformy rynkowej czasów wielkiego przełomu, odważny ekonomista i wizjoner Jegor Gajdar. Nagle, niespodziewanie, w wieku zaledwie 53 lat.

Przez demokratów i reformatorów w Rosji żegnany jest z żalem, należnym szacunkiem i nawet patosem. Przez szerokie kręgi społeczeństwa i dziś bezrefleksyjnie uważany za sprawcę nieszczęść i zawalenia się wspaniałego radzieckiego systemu sprawiedliwości społecznej.

Wczoraj późnym wieczorem stacja telewizyjna „Pierwyj Kanał” przypomniała marcową rozmowę Jegora Gajdara w znakomitym cyklu wywiadów prowadzonych przez Władimira Poznera. Przytaczane w programie wypowiedzi przechodniów, którzy mieli możliwość zadać pytanie Gajdarowi, obracały się wokół tego powszechnego po dziś dzień w rosyjskim społeczeństwie wyrzutu: „Czy może pan, drogi Jegorze Timurowiczu, spać spokojnie, wiedząc, że pozbawił pan oszczędności miliony ludzi, że skazał ich pan na nędzę?”. Wyraźnie poruszony (choć nie zaskoczony) Gajdar odpowiadał: „Na posiedzeniach rządu radzieckiego na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych najczęściej używanym słowem było słowo „katastrofa”. Radzieckiej gospodarki nie było. To już nie był czas na reformy – reformować radziecką gospodarkę można było pod koniec lat siedemdziesiątych, ale wtedy nic nie zrobiono. To był czas, kiedy trzeba było ratować kraj przed krwawą wojną domową, przed głodem. I to nam się udało. Na początku lat dziewięćdziesiątych w rządzie siedzieli ludzie, którzy mieli dobrze po sześćdziesiątce, przez całe życie robili karierę, zajmowali się tylko planowaniem. Ale w tej sytuacji nie wiedzieli, co robić. I dlatego dopuścili nas, trzydziestolatków. W skarbie państwa – zero rezerw, Rosja musiała prosić o pomoc finansową międzynarodowe instytucje finansowe. I chodziło nie tylko o kredyty, ale o pomoc humanitarną. Taką pomoc, jaką dostają najbiedniejsze kraje świata”.

Ludzie, którzy na początku lat dziewięćdziesiątych stracili oszczędności całego życia, uważali i – jak widać – nadal uważają, że dobytku pozbawił ich Gajdar i jego reformy, a nie uprzednia zapaść niewydolnego systemu. „Tych pieniędzy dawno nie było. Istniały tylko na papierze. Wszystkie rezerwy zostały już wydane” – tłumaczył Gajdar w programie Poznera. Trzeba było kolosalnej odwagi, żeby na tych ruinach po omacku szukać mimo wszystko drogi wyjścia, bez przemocy. „Gdyby nie Gajdar, w Rosji doszłoby do krwawej łaźni i bałkańska wojna po rozpadzie Jugosławii przy tej rosyjskiej wersji zdałaby się zabawą dzieci w piaskownicy” – napisał w pożegnalnym tekście Ilja Milsztejn z internetowych „Grani”.

Krytycy rosyjskiej transformacji podnoszą, że w wyniku reform Gajdara doszło do niesprawiedliwej prywatyzacji, która pozwoliła zgromadzić w rękach nielicznych szczęśliwców ogromne fortuny. Sam Gajdar w cytowanym wywiadzie nie udzielił jednoznacznej odpowiedzi na ten zarzut. „Oczywiście można było wszystko zrobić inaczej, ale wtedy pole do działania było takie, jakie było”. Gajdar został wicepremierem w 1991 roku, w 1992 p.o. premierem, jego gabinet nazywano „rządem kamikadze”. Przeprowadził terapię szokową, uwolnił ceny, potem próbował opanować hiperinflację. Puste półki sklepowe zapełniły się towarami. „Gajdar zrobił rzecz niebywałą: nauczył nas wszystkich – od ministra do tragarza – liczyć pieniądze” – mówił o swoim premierze prezydent Borys Jelcyn. Prywatyzację na dobrą sprawę robili już inni, kiedy Gajdar przestał być premierem.

„Na to, że reformy będą zabójcze dla jego kariery politycznej, Gajdar był przygotowany – kontynuuje Milsztejn. – Odnosił się do tego z filozoficznym spokojem, znał losy innych reformatorów w Rosji. To była cena za humanitarne, bez wielkich represji i milionowych ofiar wyjście ze skazanego na zagładę systemu w stronę wolnego rynku. Przez ostatnie dziesięć lat obserwował, jak jego sukcesy wykorzystują dranie. Władza służb specjalnych sprywatyzowała Gajdarowskie reformy, odrzucając główny jej składnik: wolność. […]  Niewdzięczność plus niewiedza – dominujące w społeczeństwie oceny wysiłków Gajdara – są jak pretensje uratowanego topielca, że ratownik wyciągał go z wiru za włosy i teraz z tego powodu niedoszłą ofiarę boli głowa. Żeby ludzie mogli w pełni ocenić i docenić reformy Gajdara, musi się zmienić sam kraj, który do tej pory bardziej czci krwawego tyrana, który wymordował miliony, kraj, który wychwala katów, a przeklina zbawców”.

W wielu pożegnalnych tekstach o Jegorze Gajdarze powtarza się stwierdzenie, że Gajdar uratował Rosję, która go nie zrozumiała i nadal nie rozumie.

Człowieku, nie jedz bez sensu

Na weekend temat lżejszy – albo, jak kto woli – cięższy: walka z nadwagą i otyłością. Rosjanie też borykają się z problemem nadmiernej wagi ciała, czasopisma o tematyce społecznej prowadzą stałe rubryki z poradami dla tych, którzy z problemem nie potrafią sobie poradzić sami, działają poradnie, w których można zasięgnąć opinii specjalisty. W Internecie można znaleźć tysiące stron poświęconych dietom i zachęt do stosowania tajemniczych preparatów zapewniających, że z nadwagą można sobie poradzić  łykając zielone kapsułki. Na pragnieniu pozbycia się zbędnych kilogramów zarabiają też niezliczeni hochsztaplerzy. Kilka lat temu głośna była sprawa rozprowadzania w Moskwie cudownego środka z Chin czy Mongolii, który faktycznie „cudownie” odchudzał w krótkim czasie, ale okazał się… larwami tasiemca.

Szanowanym autorytetem w dziedzinie leczenia otyłości jest moskiewski lekarz – doktor Anatolij Wołkow, autor ciekawej teorii. Zdaniem doktora Wołkowa, człowiek współczesny oduczył się odżywiania. Tymczasem klucz do sukcesu leży w poznaniu swojego organizmu, jego potrzeb i możliwości. „Większość ludzi uważa, że dieta to doraźny sposób na poprawę stanu zdrowia. Czyli że dietę można stosować przez jakiś czas, a potem powrócić do dawnych nawyków. To zgubne myślenie – mówi doktor w wywiadzie dla tygodnika „Ogoniok”. – Gatunek ludzki utracił możliwości adaptacyjne. Organizm musi sobie dać radę ze stałym przeciążeniem, pracuje nieprzerwanie w trybie obrony koniecznej i błyskawicznie traci zasoby. Człowiek, który we współczesnym mieście nie zwraca uwagi na sygnalizację świetlną, długo nie pożyje. To samo dotyczy jedzenia. Nie słuchamy naszego organizmu, jego potrzeb, wrzucamy do  środka to, co wydaje się nam pożyteczne, w ilościach, które wydają się nam odpowiednie, a częściej takie, do jakich się przyzwyczailiśmy. Proszę popatrzeć, jak obżerają się dziś klienci restauracji. Wstają od stołu tak najedzeni, że aż im się w oczach ciemno robi. Jedzenie istnieje w oderwaniu od potrzeb organizmu, a w ciągu ostatnich dwustu lat jedzenie
zaczęło odgrywać zupełnie absurdalną rolę: stało się wskaźnikiem określającym status społeczny konsumenta”.
Ale z drugiej strony istnieje moda na odchudzanie. Wielu ludzi myśli nie o jedzeniu, a o zdrowiu. Doktor Wołkow wyjaśnia: „Schudnąć można na dwa sposoby. Pierwszy: pozbawić człowieka możliwości jedzenia pewnych produktów. Ale to nie zawsze jest zdrowe. Na przykład ktoś ma wielką ochotę zjeść kawałek słoniny, ale się powstrzymuje i zjada chudą gotowaną wołowinę, której nie znosi. Tymczasem niechęć do jedzenia mięsa może oznaczać obniżenie funkcji pęcherzyka żółciowego, a kawałek słoninki bardzo by pomógł w uregulowaniu pracy tego organu. Więc na
dłuższą metę nie jest to dobry sposób. Drugi sposób: pozwolić organizmowi prawidłowo funkcjonować. Organizm jest zdolny do samoregulacji, trzeba mu tylko dostarczyć energii. A zatem zapewnić odpowiednie produkty, zgodne z jego systemem immunologicznym. Nie truć organizmu, a oczyścić. Dietetyka powinna na dobrą sprawę badać konkretny organizm i dobierać każdemu indywidualnie odpowiednią dietę”. Doktor Wołkow w swojej słynnej klinice opracowuje indywidualne kuracje, uczy swoich pacjentów jeść. Mówi, że sposób odżywiania należy dobrać tak, jak dobiera się obuwie: na miarę potrzeb i możliwości. Główny problem polega na tym, że ludzie „nie lubią rozstawać się się ze swoimi ukochanymi nawykami. O wiele prościej jest przez tydzień żywić się wyłącznie warzywami (a potem wrócić do obżarstwa) niż zmienić styl życia. A to konieczne, bo właśnie styl życia doprowadził do problemów. Niektórzy zaczynają to rozumieć. Moi pacjenci jedzą tyle posiłków, ile potrzebują. Uczę ich czytać w organizmie. Pacjenci obserwują, po jakim jedzeniu czują się ociężali, a po jakim jest im lekko. I stopniowo sami dochodzą do wniosku, jak zestawiać posiłki, co wyeliminować. Najważniejsze to uświadomić sobie własne potrzeby. I rozróżniać, czy organizm chce pić czy jeść. Zwykle jest tak, że organizm chce pić, a dostaje bułeczkę albo kurczaka z ziemniakami. Podstawowa zasada, której uczę: jeśli ci się wydaje, że chce ci się jeść, najpierw napij się wody. Druga zasada: jeść różnorodne produkty i nigdy się nie obżerać. I zasada trzecia: na zawsze pożegnać się z wszelkimi dietami”
.

Seans spirytystyczny, czyli wywiady „Niedźwiedzia”

W czasopiśmie dla prawdziwych mężczyzn „Miedwied’” ukazały się ostatnio dwa wywiady, które wychodzą poza profil rozrywkowego periodyku dla „silnych, pełnych energii mężczyzn w wieku 25-35 lat, którzy wierzą w swój sukces”.  Tatiana Djaczenko-Jumaszewa, starsza córka Borysa Jelcyna, jego doradca polityczny, udzieliła tradycyjnego wywiadu, który reklamowany jest jako „uchylenie rąbka tajemnicy, jak Putin doszedł do władzy” (oryginał: http://medved-magazine.ru/?mode=article_view&sid=49&id=260 ). Drugi wywiad to „seans spirytystyczny” z Józefem Stalinem (oryginał: http://medved-magazine.ru/?mode=article_view&sid=7&id=257). Nietradycyjny wywiad Ojca Narodów spreparowali Alfred Koch – w drugiej połowie lat 90. członek „rządu młodych reformatorów” – i Borys Minajew.

Tatiana Borysowna nie powiedziała nic nowego, a już tym bardziej nie uchylała żadnych rąbków żadnych tajemnic, na dodatek zawinęła szczelniej w bawełnę niezbyt chwalebne epizody przełomowych lat 1999/2000. Między innymi zaprzeczyła rozpowszechnionej opinii, że Putin został na następcę wybrany przez Familię i samego Borysa Jelcyna dlatego, że dał gwarancje bezpieczeństwa odchodzącemu prezydentowi. A jeśli ktoś chce się dowiedzieć, co robi Boria Jelcyn-junior (wnuk Borysa Nikołajewicza, syn Tatiany), to będzie usatysfakcjonowany lekturą.

Znacznie ciekawszy – i ze względu na formę, i treść – wydaje się drugi wywiad. Józef Wissarionowicz odpowiada na pytania potomności, oceniając wydarzenia z okresu swoich rządów, czasami odnosi się do dzisiejszego stanu rzeczy.

Stalin tłumaczy między innymi, dlaczego zawarł pakt z Hitlerem w 1939 roku („to był pakt taki jak dokumenty jałtańskie czy teherańskie, w których określano ład światowy”), dlaczego doszło do zbrodni katyńskiej („wiedziałem, co może nawyprawiać polska elita [na terenach odebranych Polsce w 1939] razem ze swoim ludem, kiedy zaczniemy włączać Polaków do rodziny narodów radzieckich, budujących socjalizm. Wybuchnie powstanie i wtedy ofiar będzie nie 20, nie 30 tysięcy, a o wiele więcej… Nigdy nie zapomniałem Polakom, że wygrali w wojnie 1920… że unicestwili wszystkich jeńców czerwonoarmistów”). Odpowiada na pytanie, czy wewnętrzne represje również były podyktowane zemstą (duch Stalina przyznaje, że żal mu było morzyć głodem i rozstrzeliwać chłopów w czasie kolektywizacji – to oni najbardziej ucierpieli podczas akcji represyjnych na przełomie lat 20. i 30., a nie represjonowani w osławionym 1937 członkowie bolszewickiej elity, inteligencja, wojskowi), czy wierzył w rewolucję światową („Tak, wierzyłem. Największą tragedią było dla mnie to, że w 1944 musiałem rozwiązać Komintern”), czy rzeczywiście w 1941 roku chciał pierwszy uderzyć na Niemcy („W sztabach wszystkich armii świata są różne warianty planów, był i taki”).

Dużo tematów – i politycznych, i historycznych. Wywiad ogromy. Miejscami skręca w ryzykowną stronę. „A Sołżenicyn? – Spotkałem się tu z nim niedawno. Nie ma do mnie pretensji o to aresztowanie, bo, powiada, to było za agitację antyradziecką rzeczywiście… Jego dziadek był oligarchą, jak wy tam dzisiaj mówicie, to mu się podobała carska Rosja, a spróbowałby pomieszkać w domku zapijaczonego szewca w Gori!”. „Spotykam się tu czasem z Hitlerem, z którym nie znaliśmy się osobiście. To dosyć przyjemny człowiek. Chociaż przypomina mi Trockiego. Doskonale go wyczuwam – Hitler to człowiek, który nie lubił być zależnym od czynników zewnętrznych”.

Próba stworzenia psychologicznego portretu Wodza, który jakoś nie może opuścić tego padołu i ciągle wraca nieuleczalną czkawką w świadomości społecznej Rosjan (może dlatego, że ciągle niezamknięte są rachunki krzywd z jego krwawych czasów), na dodatek na łamach pisma typu glamour „dla prawdziwych mężczyzn”, jest pomysłem cokolwiek karkołomnym.  Tematem numeru są charyzmatyczni przywódcy „Od Rasputina do Putina”. Redakcja chciała udzielić głosu Stalinowi w polemice, jaka toczy się nie od dziś w społeczeństwie: „Jego zbrodnie naszym zdaniem nie zasługują na usprawiedliwienie, ale nie możemy nie udzielić głosu oskarżonemu”.

Osiemnaście lat po puszczy

W różnych planach rozwoju gospodarki i okolic przewidywano nazwanie zakładów przemysłowych, kołchozów czy stadionów imieniem „70-lecia ZSRR”. Jednakże na rok przed dostojnym jubileuszem, 8 grudnia 1991 roku odbył się w Wiskulach w Puszczy Białowieskiej nieformalny zjazd trzech panów, którzy stwierdzili, że przeorany „pierestrojką” nieboszczyk Związek Radziecki nie jest im do niczego potrzebny. Ogłosili niepodległość Rosji, Ukrainy i Białorusi oraz zawiązanie nowego tworu – Wspólnoty Niepodległych Państw. Podpisane przez Jelcyna, Krawczuka i Szuszkiewicza umowy białowieskie głosiły, że ZSRR jako podmiot prawa międzynarodowego przestał istnieć.

Związek Radziecki wprawdzie ku zaskoczeniu niemałej części światowej – a i wewnętrznej – sceny politycznej rzeczywiście przestał istnieć, ale wiele problemów pozostało, niektóre zyskały nową jakość. WNP okazała się strukturą niewydolną. Kilka krajów, które powstały w wyniku rozpadu sowieckiego kolosa, w ogóle wyłamało się z tego instrumentu rosyjskiej polityki zagraniczno-wewnętrznej. Najdalej udało się odbiec krajom bałtyckim, ale stopniowo od zgodnej rodziny narodów radzieckich odłączały się kolejne – z Gruzją i Ukrainą na czele. Próbowano (i nadal się próbuje) tworzyć inne formaty bliskiej współpracy. Lokomotywą miało być wspólne państwo Rosji i Białorusi, po dziesięciu latach trudno jednoznacznie orzec, czy to eksperyment udany.

Rosji nie udało się stworzyć atrakcyjnego modelu integracyjnego – zamiast marchewki na zachętę, częściej stosuje kij wobec tych, którzy zanadto brykają. Moskwa permanentnie i na wszystkich możliwych forach i szczeblach stara się też uczulić Zachód, że uważa kraje postradzieckie za swoją wyłączną strefę wpływów i coraz mocniej mówi o tym, że uznaje to za swoje niezbywalne prawo.

Jak napisałam wyżej, wiele problemów istniejących w czasach ZSRR pozostało, a nawet nawarstwiło się. Niektóre z wchodzących niegdyś do ZSRR państw obecnie nie mają stosunków dyplomatycznych – np. skonfliktowane z powodu Karabachu Armenia i Azerbejdżan czy Rosja z Gruzją po zeszłorocznej wojnie o Osetię. W ciągu tych osiemnastu lat na terytorium postradzieckim miało miejsce osiem konfliktów zbrojnych.

Większość – poza krajami bałtyckimi, Gruzją i Ukrainą – państw postradzieckich cierpi na problem sukcesji. Mechanizmy demokratycznego wyboru władz zastąpiono fasadowymi szopkami a la wybory, które mają legitymizować sprawujące władzę reżimy. Reżimy coraz bardziej kostnieją, ale to nie oznacza, że są coraz silniejsze.

Po osiemnastu latach w dużym segmencie rosyjskiego społeczeństwa nie ustały jeszcze bóle fantomowe po utracie pozycji światowego mocarstwa. Lider rosyjskiej elity polityczno-gospodarczej, wtedy prezydent, dziś premier Władimir Putin uznał rozpad ZSRR za „największą katastrofę geopolityczną XX wieku”. Wiele wskazuje na to, że nadal tak uważa.

Dlaczego szkapa jest kulawa?

Rosja w żałobie. W tragicznym pożarze w nocnym klubie „Kulawa szkapa” w Permie zginęło 109 osób, 142 są ranne, większość – poważnie.

W niskim pomieszczeniu, którego sufit był wyłożony suchym pokryciem z cienkich, łatwopalnych patyczków, odbył się pokaz sztucznych ogni z okazji ósmej rocznicy założenia klubu. W lokalu było bardzo dużo gości. Najprawdopodobniej nieostrożne obchodzenie się z bengalskimi ogniami stało się przyczyną tragedii (śledztwo bierze pod uwagę także inne wersje przyczyn pożaru – m.in. spięcie w instalacji; wykluczono zamach terrorystyczny). Płomienie ogarnęły cały klub błyskawicznie, ludzie w panice tratowali się przy jedynym wyjściu z pomieszczenia bez okien, część straciła przytomność z powodu trującego dymu.

Prezydent Miedwiediew zwołał natychmiast naradę głównych ministrów – ratownictwa, zdrowia, spraw wewnętrznych – i nakazał niezwłoczne zatrzymanie i srogie ukaranie winnych, którzy, jak się wyraził, „nie mają mózgu ani sumienia”.

Zdjęcia z miejsca tragedii, jakie pokazują telewizje, są szokujące: bodaj najbardziej szokuje widok ciał ofiar, leżących całą noc na śniegu, lekarze chodzący w ciemnościach z latarkami, pochylający się nad rannymi.

Właścicielem „Kulawej szkapy” jest miejscowy permski bogacz Anatolij Zak, właściciel sieci sklepów i członek rady gospodarczej przy gubernatorze obwodu permskiego. Twierdzi, że nie ma nic wspólnego z pożarem – wynajmował pomieszczenie, a nie administrował nim. W „Kulawej szkapie” inspekcje przeciwpożarowe dwukrotnie wskazywały na niedociągnięcia, ale administracja lokalu jakoś niespecjalnie się tym przejęła.

Ludzie, którzy w Internecie żywo komentują pożar, wskazują, że takie niedociągnięcia są na porządku dziennym. Każdy właściciel klubu czy innego lokalu musi być w dobrych stosunkach z miejscowymi urzędnikami, którzy udzielają wszelkich niezbędnych pozwoleń. A udzielają ich „za pieniądze”, nie sprawdzając, czy spełniane są warunki prowadzenia takich lokali.

Najostrzej reaguje w bologosferze tak zwana pozasystemowa, niekoncesjonowana opozycja. „Ofiary pożaru w Permie to ofiary putinizmu – pisze ostro w swoim blogu członek liberalnej partii „Jabłoko” Aleksiej Mielnikow. – Symboliczne jest to, że tragedia wydarzyła się nazajutrz po „linii bezpośredniej” Putina ze społeczeństwem, podczas której premier zapewniał, że wszystko jest świetnie. Dym permskiego pożaru zasnuł wylakierowane i pełne wazeliny studio telewizyjne”. Opozycjonista zastanawia się, czy stan bezpieczeństwa zwykłych ludzi ma szanse przełożyć się na spadek poparcia dla władz. Za wcześnie pewnie na polityczne refleksje, bezmiar bólu jest porażający. W społeczeństwie częsta jest postawa fatalistyczna: tragedia to zrządzenie losu, a władze? Cóż, „nie carskoje dieło” doglądać stanu ppoż.

Jak pisze „Nowaja Gazieta”, w Permie trwa konflikt pomiędzy gubernatorem a milicją – jedni na drugich uprzejmie donoszą do Moskwy, o realnym kontrolowaniu stanu przestrzegania przepisów nie ma mowy.

Kolejna tragedia, kolejny szok. Trudno znaleźć słowa w takich sytuacjach. Wyrazy współczucia dla rodzin ofiar, dla tych, którzy teraz walczą o życie w szpitalach. I modlitwa.

Pożegnanie księcia Bołkońskiego

Miałam dziś pisać o wspaniałym pomyśle prezydenta Miedwiediewa na nowy ład bezpieczeństwa europejskiego, ale z Moskwy dotarła wiadomość o śmierci aktora Wiaczesława Tichonowa. Niech w takich okolicznościach nowy ład prezydenta poczeka.

Tichonow był ucieleśnieniem arystokratyzmu jako książę Andriej Bołkoński w ekranizacji Tołstojowskiej „Wojny i pokoju” w reżyserii Siergieja Bondarczuka, swoim chłopakiem – wiejskim traktorzystą czy dzielnym marynarzem – w kilku filmach, które na przełomie lat 50. i 60. należały do przebojów kinowych, a których tytułów dziś niewiele osób potrafi sobie przypomnieć, w filmie Nikity Michałkowa „Spaleni słońcem” zagrał wzruszająco dziadka. W sumie zagrał w pięćdziesięciu obrazach, z których wiele weszło do klasycznego kanonu. Jego życiową rolą był niewątpliwie Stirlitz. Jak Tichonow myślał godzinami w serialu „Siedemnaście mgnień wiosny”, to oddech bez żadnej przesady wstrzymywał cały Związek Radziecki.

Był ulubieńcem widzów, bez zastrzeżeń, prawdziwą gwiazdą, autentycznie podziwianą i kochaną. W Rosji wybitnym aktorom przyznaje się za zasługi tytuł „narodnyj artist” – Tichonow nosił ten tytuł nie z nomenklaturowego nadania, a dlatego, że dla Rosjan był naprawdę ich narodowym artystą kina. Środowisko artystyczne jest w szoku i pogrążyło się w żałobie, rosyjskie stacje telewizyjne zmieniają siatkę programów – każda chce teraz pokazać filmy, poświęcone zmarłemu aktorowi, wywiady z nim, filmy z jego udziałem.

Jako „osobistą tragedię” określili śmierć Tichonowa funkcjonariusze służby wywiadu zagranicznego. Zmarły zagrał nie tylko legendarnego Stirlitza, ale też kilka innych ról asów wywiadu.

Dla mnie jednak Tichonow na zawsze pozostanie idealnym Andriejem Bołkońskim. Tak się złożyło, że dzisiaj i jutro TVP Kultura wyemituje pierwszą część „Wojny i pokoju” – obejrzyjcie koniecznie.

Bezpośrednia nuda. Z jednym wyjątkiem

Berło Putina trochę zardzewiało, ale premier nadal trzyma je krzepko w dłoni. Tym berłem, którego premier nie odstąpił prezydentowi, jest coroczna bezpośrednia linia, podczas której „naclider” stwarza piękną telewizyjną iluzję łączności ze społeczeństwem. Dzisiejsza trwała rekordowe cztery godziny. Przejdzie do historii jako najdłuższa transmisja ciągnięcia makaronu przez ocean i z powrotem. Był to drobiazgowo wyreżyserowany spektakl, w którym główny aktor, ubrany jak z igiełki, znakomicie upudrowany i wyglansowany, na tle ożywczo falujących barw narodowych „puszczanych” na nieskazitelnym telebimie, siedzi przez cztery godziny w niemal niezmienionej monarszej pozie w studiu, a ludność zarzuca go spontanicznie pytaniami. Trochę ludności siedzi razem z monarchą w studiu – tym razem dla uatrakcyjnienia sesji do telewizji zaproszono kwiat młodzieży (która nawet przez cztery godziny może powstrzymać się od zaśnięcia), wśród zaproszonych prym wiodły krasawice studentki. Reszta ludności gromadzi się spontanicznie przed kamerami rozesłanych po całym kraju ekip telewizyjnych (tym razem kluczem, wedle którego wybrano miejsca, były miejscowości, które Putin zaszczycił ostatnio swą obecnością – miało mu to pomóc ocenić, czy i co zmieniło się od jego monarszej obecności). Zadać pytanie można także przez telefon, wysłać mail lub sms. Reżyseria, choć drobiazgowa, była nieudolna, bo wszystko miało wyglądać na żywe, niewymuszone, nieuzgodnione, a wyglądało na fałszywe, upozowane i dopięte (złotko, jakim opakowano dzisiejsze wystąpienia umiłowanego przywódcy, odkleiło się trochę, kiedy zadająca pytanie niewiasta przedstawiła się jako „Jelena”, a potem pan premier zwracał się do niej grzecznie „po imieni-otczestwu”: Jeleno Iwanowna – może premier tak dobrze zna swój lud, że wystarczy mu spojrzeć na kogoś, a już wie wszystko).

Złośliwi komentatorzy opozycyjnych mediów orzekli zgodnie, że pan premier jest w formie: może mówić coraz dłużej, nic nie mówiąc. Rzeczywiście, z wykutych na blachę danych, którymi Władimir Władimirowicz jak zwykle sypał jak z rękawa, kompletnie nic nie wynikało. Z czterogodzinnego wywodu na tematy różne, przeróżne, najróżniejsze na uwagę zasługują może dwa zagadnienia, może trzy.

Większość nabrzmiałych tematów, wałkowanych obecnie w Rosji (katastrofa „Newskiego Expressu”, bunt w milicji, bezrobocie, katastrofa w hydroelektrowni Sajańsko-Szuszeńskiej, tragiczna sytuacja monomiast, korupcja, śmierć aresztowanego adwokata Magnitskiego w areszcie śledczym, drogie lekarstwa, kulejąca służba zdrowia, stosunki z Białorusią), premier Putin potraktował obficie lakierem. To, co ludzie mieli zapamiętać, sprowadza się do ogólnego przekazu, że jest nieźle, a będzie jeszcze nieźlej: kryzys za nami, teraz już się tylko wszystkim poprawi, wzrosną emerytury (podniesiemy emeryturę babuszce, która ratowała w chatynce swej ofiary katastrofy pociągu Moskwa-Petersburg), milicja się podciągnie, monomiasta dadzą sobie radę. Dal porównania rysował tragiczne skutki kryzysu z 1998 roku, na tle którego obecny kryzys to pikuś.

Putin powtórzył niedawno wypowiedziane przez prezydenta Miedwiediewa ważne słowa o stalinowskim reżimie: osiągnięcia były, ale cena za nie była zbyt wysoka.

I tylko raz, przy jednym pytaniu, niewzruszone oczy niewzruszonego premiera zabłysły jak dwa reflektory. Kompania Jukos i Michaił Chodorkowski. Posąg pana premiera ożywił się przy tym temacie, z jego ust popłynął z temperamentem potok demaskatorskich prawd. Okazało się, że kasa, wyczesana z Jukosu pozwoliła panu Putinowi i jego kolegom sfinansować przyzwoite mieszkanka dla przyzwoitych ludzi – ukradzione narodowi, do narodu wróciło. Pan Putin, wpatrując się wzrokiem bazyliszka w kamerę, przypomniał, że Chodorkowski to nie tylko złodziej, ale i morderca, bo – zdaniem pana Putina – szef ochrony Jukosu, skazany za zabójstwa, na pewno nie zabił pięciu osób z pobudek osobistych, a na polecenie jukosowskiej góry. Jeden z komentatorów zwrócił uwagę, że ten atak na Chodorkowskiego może być związany z tym, że przed trybunałem w Hadze będą rozpatrywane skargi byłych akcjonariuszy Jukosu. Kary mogą sięgnąć, jak twierdzą obserwatorzy, nawet 100 mld dolarów.

No i jeszcze jedna ciekawa deklaracja, choć trudno powiedzieć, że zaskakująca: pan Putin nie zamierza kończyć kariery politycznej. Kolejny niewymuszony spektakl – za rok. Bez mocnej kawy ani rusz.

Jeszcze o „Newskim Expressie”

Pan premier Putin jednak wczoraj wieczorem poświęcił kilka zdań katastrofie „Newskiego Expressu”. Co więcej, jego sekretarz prasowy zapowiedział, że temat ten będzie obecny podczas rytualnego seansu łączności „naclidera” ze społeczeństwem 3 grudnia („Rozmowa z Władimirem Putinem. Ciąg dalszy” ma być jak zwykle transmitowana na żywo przez państwową telewizję).

Po długim, trwającym cztery dni, milczeniu premier zawezwał wicepremiera Wiktora Zubkowa, odpowiedzialnego za koordynację działań wokół likwidacji skutków tragedii i strzelając podkrążonymi oczami na boki, wydusił przed kamerami telewizyjnymi formułkę o konieczności okazania pomocy ofiarom wypadku (wypłaty rekompensat dla rodzin). Wskazał ponadto, że katastrofa na trasie pociągu Moskwa-Petersburg i wczorajszy wybuch na trasie kolejowej w Dagestanie to paciorki jednego różańca (skąd pan premier to wie?). Powiedział także, że organy bezpieczeństwa i organy ścigania powinny w sferze zapewnienia bezpieczeństwa infrastruktury „działać z wyprzedzeniem”, czyli prewencyjnie.

Odnotowuję wypowiedź premiera tylko dlatego, że wczoraj we wpisie o katastrofie pociągu zauważyłam długie milczenie Władimira Putina. Jego wczorajsza wypowiedź była skąpa, żeby nie powiedzieć żadna. Często sypiący zapadającymi w pamięć bon motami lub miotający gromy Putin tym razem nie miał nic do powiedzenia w sprawie, która wstrząsnęła krajem i nie tylko. Jak napisałam wczoraj, ciągle jest za wcześnie, aby wskazywać autorów. Można natomiast już teraz powiedzieć, że wspomniane przez premiera odpowiedzialne organy „dały ciała”, nie zadziałały, jak zauważa premier, prewencyjnie, nie zapobiegły katastrofie. Czy ktoś zostanie za to przez premiera pociągnięty do odpowiedzialności? Przy poprzednich spektakularnych zamachach terrorystycznych w Rosji nikt z wyżej wzmiankowanych organów nie dostał bury za zaniedbania, wręcz przeciwnie – dyrekcja Federalnej Służby Bezpieczeństwa i jej funkcjonariusze dostawali nagrody państwowe i awanse za operacje specjalne. Od tamtego czasu w kraju i na szczytach władzy wiele się zmieniło – nastąpiło rozdwojenie pionu władzy, które coraz bardziej utrudnia sterowanie dynamicznymi procesami, dziejącymi się w Rosji, kryzys pomieszał szyki rządzącej ekipie, gwiazda Putina cokolwiek przybladła, sakralna nieomylność władcy w odbiorze społecznym uległa pewnej atrofii. Reakcja premiera na zamach terrorystyczny (a ze słów Putina można wywnioskować, że skłania się on ku tej wersji przyczyn wypadku) była późna i mało wyrazista. Może czegoś więcej dowiemy się w czwartek podczas gorącej linii.

Nie wiem, kto zabił

Za wcześnie jeszcze, by wskazać autorów zamachu, ba, za wcześnie nawet, by stwierdzić z całą pewnością, czy to był zamach – wątpliwości wokół wypadku luksusowego pociągu „Newski Express” w ubiegły piątek nie ubywa. Przekaz medialny jest chaotyczny, wiele informacji wydaje się wziętych z sufitu, sprzecznych ze sobą, wzajemnie się wykluczających.

Tropy są różne: że to zamach (jednak), który uderza we władze – w piątek wieczorem jeżdżą nim z Moskwy do Petersburga członkowie rządzącej elity, pracujący w stolicy w tygodniu, a na weekendy jeżdżący do domu w Pitrze. Że to katastrofa (a nie zamach), spowodowana nadwątleniem trasy po eksperymentalnym przejeździe szybkiego pociągu nowej generacji. Że bombę (jeśli przyjąć oficjalną wersję śledztwa, że był to zamach terrorystyczny) podłożyli terroryści wywodzący się z Kaukazu lub terroryści wywodzący się ze środowisk nacjonalistów.

Trudno zweryfikować te wersje na tym etapie i zawyrokować, która jest prawdopodobna, a która niewiarygodna. Media (zwłaszcza telewizja, bo to ona jest w Rosji głównym środkiem masowego przekazu) są najwyraźniej zdezorientowane – czyżby zabrakło odgórnej dyrektywy, w jaki sposób przedstawiać tę tragedię?

Prezydent Miedwiediew zwołał nazajutrz po wypadku naradę ministrów i szefów służb, podczas której nacisk położono na pomoc, którą państwo ma udzielić ofiarom. Wątek jak najbardziej ważny, ale przecież nie jedyny, zwłaszcza dla gwaranta bezpieczeństwa obywateli, jakim jest prezydent. Wypadek na trasie Moskwa-Petersburg, prestiżowej i bardzo uczęszczanej, musiał podkopać w społeczeństwie poczucie bezpieczeństwa. Przecież władza obiecała, że jeśli obywatele zrzekną się stopniowo swoich swobód, to w zamian władza da im stabilność i bezpieczeństwo. Nie daje. Ludzie zaimpregnowali się już na wiadomości o częstych wybuchach, strzelaninach, zamachach i porwaniach w republikach kaukaskich – tam to chleb powszedni, nie ma o czym mówić, koloryt lokalny. Byle nasza wieś spokojna. Ale okazuje się, że nierozwiązane problemy jednego regionu rzutują na cały kraj. I w naszej wsi na stołecznej trasie też może się stać coś złego. Co dalej? O czym świadczy taki wypadek? O sprawności państwa czy o jego kryzysie?

Może dowiemy się tego od premiera Putina, który 3 grudnia przeprowadzi kolejny seans bezpośredniej łączności ze społeczeństwem: obywatele będą mogli zadać szefowi rządu spontanicznie pytania o wszystko, a premier równie spontanicznie i szczerze udzieli odpowiedzi. Do tej pory (od tragedii minęły cztery dni) premier Putin nie zabrał głosu w sprawie katastrofy „Newskiego Expressu”. Z komentarzy w prasie i Internecie można wywnioskować, że Rosjanie czekają na to, co powie Putin o tej sprawie. Tymczasem dzisiaj premier zajmował się z bliska problemami silników rakietowych i szerzej – zbrojeniówki. Obiecał dofinansowanie dla tych pracowników zakładów produkujących silniki, którzy nie mają pieniędzy, by zapłacić za mieszkanie w „obszczeżytii”. Obiecał dofinansowanie w ogóle przemysłu obronnego, jak w Rosji nazywa się przemysł zbrojeniowy. Ważna sprawa, nikt nie zaprzeczy. Premier wyglądał podczas tej wizytacji zaskakująco niekorzystnie: zaprezentował worki pod oczami, jakich nigdy przedtem nie pokazywał, był sztywny, nieprzystępny, mówił przyciszonym głosem, a nie władczym barytonem, jaki wydobywa w chwilach triumfu czy wtedy, gdy wskazuje ludzkości świetlaną przyszłość. Ale o „Newskim” nie zająknął się ani słowem.

Ciekawe, czy 3 grudnia spontanicznie biorący udział w bezpośredniej linii spontaniczni obywatele zadadzą premierowi pytanie o to, czy państwo jest w stanie zapewnić im bezpieczeństwo, dlaczego doszło do katastrofy „Newskiego”, czym zajmują się odpowiedzialne za bezpieczeństwo służby. Mogą jednak takiego pytania nie zadać – skoro premier nic o tym nie mówi, to pewnie znaczy, że nie jest ono ważne, wszak premier mówi tylko o rzeczach ważnych. Jest jeszcze wiele ważkich pytań, jakie można zadać w związku z wypadkiem/zamachem. Czy kiedykolwiek poznamy odpowiedzi na nie?