Archiwum autora: annalabuszewska

W rocznicę pierwszego szturmu

Piętnaście lat temu władze w Moskwie chciały błyskawiczną szarżą jednego pułku wojsk powietrznodesantowych rozwiązać problem czeczeńskiego separatyzmu. Generał Paweł Graczow, ówczesny minister obrony, obiecał Borysowi Jelcynowi, że uderzenie jego dzielnych chłopców rozbije opór innego generała – Dżochara Dudajewa.

Dudajew trzy lata wcześniej ogłosił niepodległość Czeczenii i nie chciał podpisywać nowego układu federalnego, który był fundamentem tworzącej się po rozpadzie ZSRR Federacji Rosyjskiej. Moskwa z kolei nie chciała uznać niepodległości Czeczenii. Stworzyła alternatywne władze czeczeńskie na czele z Umarem Awturchanowem i Bisłanem Gantamirowem (czy ktoś dziś pamięta takie postaci?). 26 listopada siły antydudajewskiej opozycji podjęły szturm Groznego w celu obalenia Dżochara Dudajewa. Szturm nieudany. Czołgi na ulicach Groznego zablokowano w wąskich uliczkach. Do czeczeńskiej niewoli dostało się czterdziestu rosyjskich oficerów, którzy dowodzili przedsięwzięciem.

Po tym nieudanym szturmie prezydent Borys Jelcyn podpisał dekret o rozpoczęciu operacji wojskowej mającej na celu przywrócenie ładu konstytucyjnego w Republice Czeczeńskiej. Wojna zaczęła się 11 grudnia 1994 roku. Tym razem do Czeczenii weszło nie pospolite ruszenie, a regularna rosyjska armia.

Rosyjscy demokraci pierwszego zaciągu, którzy wspierali Borysa Jelcyna w początkowych latach jego prezydentury, rozczarowali się ostatecznie co do szans zbudowania w Rosji demokracji pod jego przewodem. Rosyjska elita miała już za sobą krwawy przewrót w październiku 1993 roku – to było pożegnanie z nadziejami na demokrację, ofensywa w Czeczenii stała się jej ostatecznym pogrzebaniem. Moskwa zrezygnowała z prób politycznego rozwiązania sytuacji w Czeczenii, postawiła na siłę militarną.

Potem była krwawa łaźnia bezlitosnej wojny, degeneracja armii, zamachy terrorystyczne, zbrodnie wojenne, kłębowisko ciemnych interesów, porwania ludzi, niesprawiedliwość, niesprawiedliwość i jeszcze raz niesprawiedliwość. A jeszcze potem było zawieszenie broni i porozumienie dające Czeczenii czas na określenie statusu, porozumienie uznane przez wielu za przegraną Rosji. Potem był chaos i bezpardonowa walka klanowa w samej Czeczenii – Republice Iczkerii. A potem znowu wojna, dająca trampolinę nieznanemu politykowi, którego rządząca kamaryla namaściła na następcę. Znowu bezmiar zbrodni, krew, terror, różne kombinacje, uchylanie się od odpowiedzialności za zbrodnie, polowanie na liderów partyzantów, kurs na czeczenizację.

Dzisiejsza Czeczenia pod rządami Ramzana Kadyrowa jest osobnym bytem w ramach – a może już poza ramami – Federacji Rosyjskiej. „Ramzan Kadyrow to dziś jedyny sposób utrzymania Czeczenii – mówi Andriej Babicki, dziennikarz od wielu lat zajmujący się problemami Kaukazu. – Okrutna dyktatura, represje, przemoc w najbardziej archaicznych i okropnych formach, tortury, porwania ludzi, zabójstwa. Jak się okazuje piętnaście lat od rozpoczęcia tej wojny, to jedyny sposób, aby utrzymać sytuację pod kontrolą. Wojna, którą wtenczas rozpoczęto, trwa po dziś dzień i żadnych innych recept – poza metodą siłową – Kreml nadal nie ma. A ta recepta jest kiepska, nie stabilizuje sytuacji. I do czasu do czasu trzeba wręcz zwiększać represyjny nacisk na region, aby dławić w zarodku wszelkie przejawy niezadowolenia i oporu, w tym oporu zbrojnego. Ludzie nie uwierzą, że sytuacja może wrócić do normy dopóty, dopóki autorzy zbrodni nie poniosą kary. To warunek, na którym można zacząć budować przyszłość”.

Składki partii władzy

Do Petersburga na zjazd partii władzy „Jedinaja Rossija” 21 listopada przyjechało trzy tysiące delegatów. Wielu z nich zamieszkało w najdroższym hotelu w mieście – „Astorii”. Dziennikarze rozgłośni Echo Moskwy wyrazili przekonanie, że rachunki za tę i inne zjazdowe rozkosze partia zapłaciła ze składek. Wielka partia władzy na pewno zbiera mnóstwo forsy ze składek. Sprawdziłam: w 2007 roku – jeszcze przed kryzysem – w okresie prosperity partia zebrała 118 mln rubli. Wysokość składek jest zróżnicowana, biedni płacą mało (6 rubli na kwartał), bogaci – procentowo wyliczaną kwotę od dochodów. Płacenie składek jest od ubiegłego roku dobrowolne, jak ktoś nie chce, może zaoszczędzić te sześć rubli na kwartał.  

Najtańszy pokój w „Astorii” kosztuje 9500 rubli za noc, luksusowy apartament – 15 300 rubli. W tańszym hotelu „Newski Express”, który w całości został wynajęty dla delegatów, obowiązywała, jak pisała prasa, prohibicja (choć niektórzy delegaci poradzili sobie z tym dziecinnym ograniczeniem). Gdyby wszyscy delegaci spędzili noc w najdroższym hotelu, to partia musiałaby wybecelować na to prawie 46 mln rubli, co stanowi ponad jedną trzecią rocznych składek ogólnopartyjnych, druga połowa pewnie idzie na zwrot za dojazd oraz jedzenie, bo można założyć, że delegaci nie jedzą czebureków z najbliższej uzbeckiej budki na rogu. No, ale nie ma o czym mówić – zjazd odbywa się tylko raz w roku, składek wystarczy. Na działalność partia otrzymała w zeszłym roku 2 mld rubli z budżetu federalnego. Kolejny miliard (to dane oficjalne) wpłynął do partyjnej kasy od biznesmenów (5 mln rubli wpłacił np. Oleg Deripaska, który zagrał rolę pokornego oligarchy w słynnym epizodzie „Premier Putin ratuje Pikalowo i upomina się o długopis”). Teraz mamy rok chudy, więc pieniędzy jest mniej, ale, jak widać, też można poszaleć.

Opłacanie – czy ze składek czy z innych funduszy – najdroższych hoteli wydaje się jedyną ideologią rządzącej partii. Tak można podejrzewać, bo żadnych innych widomych idei ani celów, ani zadań zjazd partii nie wygenerował i przed członkami swymi nie postawił. We władzach nie nastąpiła rotacja. Premier Putin nie wstąpił do partii, choć nadal stoi na jej czele. Prezydium głowiło się głównie nad tym, jak ubrać w słowa pustosłowie. Przewodniczący rady partii Borys Gryzłow oznajmił wprawdzie, że ideologia partii nazywać się będzie od dziś „rosyjski konserwatyzm”, ale na razie żadne tęgie głowy nie są w stanie wyjaśnić, co to mianowicie znaczy. Gryzłow też nie wyjaśnił.

Do partii władzy byle kto nie może należeć, szeregi zasilają przede wszystkim urzędnicy wysokiego i średniego szczebla. W telewizji ładnie się prezentują wybitni działacze kultury i sportowcy (a jeszcze lepiej sportsmenki z platynowym balejażem), więc w pierwszym rzędzie na zjeździe jest kogo posadzić. Oglądając telewizyjną transmisję ze zjazdu, trudno się było uwolnić od wrażenia, że to było poszerzone posiedzenie rządu – takie nudne teatrum dla wytrwałych, którzy lubią słuchać o sukcesach rządu w walce z kryzysem, poprawie bytu emerytów dzięki trosce premiera i zmniejszeniu inflacji, która zżera oszczędności roztropnych panien (temu głównie było poświęcone wystąpienie Putina, który jak prymus podczas wizytacji wyrecytował krzepiące serca dane o postępach rosyjskiej gospodarki pod światłym przewodem i zapowiedział wypłacanie premii tym, którzy zdadzą stare samochody do utylizacji).

W przemówieniu prezydenta Miedwiediewa, który był gościem zjazdu, zwróciło uwagę jedno zdanie w obfitej pianie aprobaty dla potencji partii: prośba, żeby towarzysze partyjni nie przesadzali podczas wyborów i nie podmieniali procedur wyborczych procedurami stricte administracyjnymi. Odważnie przyłożył – skrytykował partię Putina. Po ostatnich wyborach regionalnych, na których „Jedinaja Rossija” wzięła wszystko, protest podniosła nawet pokorna zwykle, kieszonkowa opozycja. Ale i ten poryw Miedwiediewa nie wybił delegatów ze stuporu, w jakim spokojnie tkwili sobie przez kilka godzin.

Podczas zjazdu nie było dyskusji. To kolejne – po parlamencie – miejsce w Rosji, w którym się nie dyskutuje. Zjazd polegał na zjechaniu się, wysłuchaniu przemówień prezydenta i premiera oraz oddaniu kluczy w recepcji hotelowej. Niektórzy obserwatorzy mówią, że w rządzących elitach coraz mocniej czuje się rywalizację pomiędzy najważniejszymi osobami w państwie – premierem i prezydentem. Nawet jeśli to prawda, to zjazd „JR” nie stał się w tej grze jakimś przełomowym momentem – role zostały napisane i bezbarwnie wykonane zgodnie z planem. Hasło modernizacji, rzucone przez Miedwiediewa w uprzednio publikowanych dokumentach programowych (artykuł „Rosjo, naprzód!” i orędzie), zostało na zjeździe skomponowane z wydmuszką ideową „rosyjski konserwatyzm”. I tyle. Żaden fragment przemówienia nie przerwał delegatom wyćwiczonego snu z otwartymi oczami. Niektórych obudził dopiero drobny wypadek: kilkoro delegatów spadło z podestu i mocno się potłukło.

Ważne sprawy są dziś w Rosji dyskutowane raczej w Internecie niż na rządowych/parlamentarnych/partyjnych zlotach – o korupcji, bezprawiu, porządkach-nieporządkach w milicji itp. można się dowiedzieć z blogów czy innych żywych bytów światowej sieci. Internet stał się dla wielu ludzi w Rosji czymś w rodzaju ostatniej instancji i konfesjonałem. Nie wiem, czy to oznacza, że partia może spać spokojnie, jak większość delegatów na luksusowym zjeździe.

Konserwacja poprzez modernizację

Zróbmy sobie nową Rosję – nowoczesną, światłą, otwartą na zagraniczne kapitały i technologie, ale jednocześnie tak wspaniałą, jak Rosja Putina. Stare, sowieckie, kruszeje, a nawet skruszało do tego stopnia, że nie da się już dłużej z tego korzystać. Armii potrzebne jest nowe uzbrojenie. I to dużo. I to już. Gospodarka – wpieriod! Nie można przecież dłużej funkcjonować jedynie dzięki surowcom. Konieczna jest modernizacja, modernizacja i jeszcze raz modernizacja. To główne założenia orędzia Dmitrija Miedwiediewa.

Postulat modernizacji Rosji był jednym z naczelnych haseł pierwszej kadencji prezydenckiej Władimira Putina, potem jakoś dyskretnie hasło to wycofano z agendy, nowymi sloganami stały się podwajanie PKB i Strategia 2020. Teraz znowu hasło wraca, w nanotechnologicznym opakowaniu pod rękę z obowiązkiem wprowadzenia energooszczędnych żarówek i ograniczenia liczby stref czasowych w Rosji (też z uwagi na oszczędności).

Czym w istocie miałaby być owa odmieniana przez wszystkie przypadki modernizacja? Wielkie pytanie.

Czy może prezydent Miedwiediew zapowiedział zmiany w patriarchalnym, monopartyjnym systemie politycznym, który jest głównym hamulcowym modernizacji? Położył nacisk na konkurencję różnych wizji i programów na scenie politycznej? Odżegnał się od brzemienia poprzednich ekip, które doprowadziły gospodarkę do opłakanego stanu, a państwo pozostawiły daleko za uciekającym do przodu Zachodem? Skrytykował rząd za nieefektywną politykę antykryzysową? Dał do zrozumienia, że przekręty zostaną rozliczone, a ich sprawcy ukarani, skrytykował oligarchiczny system wysysania gospodarki? Nic podobnego – elity mogą spać spokojnie. No, może lekką, ale tylko lekką, trwogę odczuwają szefowie korporacji państwowych – gigantów stworzonych w celu wyprowadzania państwowych pieniędzy i wysyłania ich gdzieś w przestrzeń międzyplanetarną, która ma tajemne połączenie z Wyspami Dziewiczymi czy Belize. Miedwiediew zapowiedział, że będzie goskorporacje powoli likwidował, bo nie zdają egzaminu. Ale czy operacja ich likwidacji oznacza modernizację systemu zarządzania państwem, wymianę skompromitowanych elit? Na razie nic na to nie wskazuje. Prezydent Miedwiediew modernizując, chce zakonserwować, a konserwując – modernizować.

Choć w warunkach kryzysu pewne istotne przemieszczenia wewnątrz rosyjskich elit następują, bez dwóch zdań. Teraz trzeba znaleźć dobre hasło, pod którym da się przeprowadzić każdą potrzebną operację – np. skorygować pewne sfery, poprawić wizerunek, aby pozyskać inwestycje, zrezygnować dyskretnie z tego, co już nie zdaje egzaminu. Czujni kremlinolodzy są zdania, że jeżeli do utrzymania się elity na powierzchni potrzebna będzie wymiana „samego”, czyli pierwszej osoby w państwie, to taka wymiana zostanie przeprowadzona.

Ekonomiści krytykują Miedwiediewa za to, że zapowiada budowę szklanych domów i ogólną szczęśliwość w nowoczesnym państwie z Internetem pod każdą strzechą, znakomicie prosperującą Doliną Krzemową, dostępem do wszelakich dóbr, służby zdrowia i edukacji, a nie mówi, skąd weźmie na to wszystko pieniądze.

Prezydent mówił w orędziu o bardzo wielu ważnych aspektach polityki rosyjskiej, niepodobna nawet pokrótce wymienić tu wszystkich. Internetowa gazeta „Jeżedniewnyj Żurnał” próbuje spojrzeć na ambitne plany modernizacyjne prezydenta z perspektywy Woroneża – dużego miasta w europejskiej części Rosji, z dobrymi kupieckimi tradycjami. „Osiemdziesiąt lat temu autorzy powieści „Dwanaście krzeseł” pisali, że w powiatowym mieście N „brud błyszczał w świetle księżyca jak antracyt”. W historycznym mieście Woroneż brud błyszczy jak antracyt nie w świetle księżyca, a w świetle lamp luminescencyjnych. To miejscowi urzędnicy w rekordowym tempie wymieniają z entuzjazmem stare żarówki na energooszczędne” – pisze Grigorij Niechoroszew. Miejscowi urzędnicy zacierają już ręce, nie mogąc się doczekać pieniędzy z Moskwy na modernizację domów mieszkalnych, z których połowa nie ma szyb w oknach na klatkach schodowych, dachy przeciekają, a ciepła woda bywa, jak Bóg da. Można założyć, że żarówki zostaną wymienione, ale gorzej z oknami i dachami. To inna para kaloszy, inna kasa, inna modernizacja. W Woroneżu na pozwolenie na budowę trzeba czekać 1207 dni, czyli trzy lata i trzy miesiące. Co wcale nie oznacza, że w Woroneżu nic się nie buduje. Owszem, buduje się. Nawet nowe fabryki z zachodnim wyposażeniem. Tylko bez oficjalnych pozwoleń. Za łapówki urzędnicy zamykają oczy na te „drobne niedociągnięcia” w papierach. Niechoroszew pyta, czy w warunkach wszechogarniającej korupcji (w ostatnim rankingu Transparency International Rosja zajęła 146. miejsce na 180 sklasyfikowanych państw w doborowej stawce między Kamerunem, Ekwadorem, Kenią i Sierra Leone), przy braku instytucji społeczeństwa obywatelskiego i wolnej prasy w ogóle jakakolwiek modernizacja jest możliwa. „Tym bardziej jeśli Kreml uważa, że technologiczną modernizację można przeprowadzić bez modernizacji politycznej”.

Respekt i szacun

Breakdance, hip hop i graffiti to lepsze zestawienie niż wódka, kawior i matrioszki – powiedział wczoraj premier Putin na spotkaniu z raperami w muzycznej stacji telewizyjnej „Muz-TV”, w której rozegrano konkurs hip-hopowców. Premier Putin stał na scenie w towarzystwie gwiazd niepokornego rosyjskiego hip-hopa, chętnie używającego w tekstach i dialogach z publicznością na koncertach kwiecistej łaciny i podkreślającego programowy pofigizm (tumiwisizm). Premier propagował zdrowy styl życia. Przede wszystkim chodziło o to, aby młodym ludziom wpoić niechęć do narkotyków (według relacji licznych gazet, premier użył nawet słowa „gówno” w odniesieniu do narkotyków, co spotkało się z gorącą owacją zgromadzonej w studiu publiczności).

Władimir Putin zawsze lubił pokazywać się w niecodziennych dla polityka kostiumach i sytuacjach – przebierał się w mundury, kimona, czapeczki, kurteczki. Tym razem wystąpił w białym golfie i eleganckiej kurtce zapinanej na zamek błyskawiczny. Finał konkursu w popularnej stacji muzycznej, wedle organizatorów zapewnia widownię do 25 milionów przed telewizorami (retransmisja ma być pokazana 15 listopada), była to więc dobra okazja, by pokazać się w niestandardowej sytuacji, przypomnieć, że pan premier to nie tylko poważny gość w garniturze i krawacie, który liczy pieniądze za gaz i z niechęcią mówi o zachodnich partnerach. Większą część widowni muzycznego kanału stanowią bardzo młodzi ludzie w wieku od 10 do 16 lat.

„Mam dla Putina szacun i respekt, chciałbym z nim nagrać wspólny track – rapował ze sceny finalista konkursu hip-hopowiec Roma Żygan. – To nasz idol, to nasz brat, krzyczmy dla Putina – niech usłyszy świat”. Roma Żygan ma za sobą kolorowe życie, odsiadkę w ciurmie, „narkotu” (teraz propaguje życie bez narkotyków), próbuje różnych stylów – naśladuje amerykański rap, ale nagrał też pieśń z chórem Kozaków: „Kocham Cię, Rosjo, jak syn kocha matkę, byłbym idiotą, gdybym chciał stąd wyjechać. Błądziłem, myślałem, że wszystko może załatwić zasrany dolar. Byłem ślepcem, nie zauważałem tego, co najważniejsze. Jestem wdzięczny Bogu za to, że uczynił mnie Rosjaninem. Nasza jedność w sile i prawosławnej wierze. Szczerze kocham Cię – Rosjo, Białorusi i Ukraino – nikt nas nie rozdzieli, jesteśmy jednością”.

Twórcze poszukiwania Żygana w stylu patriotycznego hip-hopu nie są charakterystyczne dla całego rosyjskiego rapu i hip-hopu, można powiedzieć, że są wyjątkiem. Hip-hop jest programowo niepolityczny, często antypolityczny, jest nurtem nonkonformistów z gniewnych przedmieść. A Żygan sławi Putina i przywiązanie do matrioszek.

Dlaczego Putin zdecydował się na taką niestandardową akcję wizerunkową? „Pomysł, by Putin wziął udział w młodzieżowej imprezie, powstał zapewne dlatego, że ostatnimi czasy prezydent Miedwiediew wiele zajmuje się problemami młodzieży. Doradcy mówią Putinowi: Miedwiediew wiele czasu poświęca młodym ludziom, Władimirze Władimirowiczu, pan też powinien” – analizuje PR akcję politolog Siergiej Michiejew. Michiejew ocenia pomysł negatywnie – „Rap skompromitował się zbyt bliskimi związkami z narkotykami. Mogą ze sceny krzyczeć, że są przeciwko narkotykom, a w tym samym czasie na widowni można nabyć dowolne narkotyki i zażyć na miejscu. To dosyć dziwne, że premier reklamuje taką muzykę”.

Krzyk duszy wujka Stiopy

10 listopada w Rosji obchodzony jest Dzień Milicji. Tego dnia milicjanci przychodzą do pracy w białych koszulach i paradnych mundurach. Z okazji święta w całym kraju odbywają się okolicznościowe imprezy i koncerty. Minister spraw wewnętrznych nagradza medalami zasłużonych, wspomina funkcjonariuszy, którzy zginęli na służbie (w tym roku – ponad trzystu!). W Moskwie na Kremlu odbywa się transmitowany przez telewizję uroczysty koncert w stylu soviet-retro z biegiem lat z coraz większą domieszką „popsy”, w którym – jak zapewnia tygodnik „Ogoniok” – artyści (a stawka zawsze melduje się doborowa) występują za darmo. Jednym słowem – społeczeństwo dziękuje stróżom porządku za swój spokojny sen; z estrad i placów jak Rosja długa i szeroka padają patetyczne słowa podzięki i uwielbienia, dzieci recytują nieśmiertelne dzieło „gimnopisca” (hymnopisarza) Siergieja Michałkowa „Wujek Stiopa” o wielkim milicjancie, który zawsze znajduje się tam, gdzie człowiek, zwłaszcza mały człowiek, potrzebuje pomocy i zawsze wie, jak go poratować, a wszyscy go podziwiają, a wszyscy bezbrzeżnie mu wierzą, a wszyscy doń jak w dym.

Tegoroczne święto milicji nie miało jednak jednoznacznie świetlistego charakteru. Przez ostatnie miesiące tematem bulwersującym opinię publiczną był „przypadek Jewsiukowa” – oficera milicji, który z broni służbowej strzelał do ludzi w supermarkecie. Przełożeni Jewsiukowa próbowali sprawę zamieść pod dywan, co wywołało jeszcze większą falę protestów, fala dopłynęła aż do Kremla, prezydent odwołał prefekta dzielnicy. Przypadek Jewsiukowa nie był jedynym świadectwem tego, że oględnie mówiąc, coś złego dzieje się w milicji – w mediach (głównie Internecie i prasie lokalnej, ale zdarzało się i w telewizji) opisywano przypadki korupcji, a także spektakularne wypadki drogowe, spowodowane przez funkcjonariuszy na fleku (niektóre ze skutkiem śmiertelnym), większość takich spraw następnie starano się zatuszować. Ale nie tylko głośne przestępstwa ludzi w mundurach sprawiają, że opinia o pracy organów ochrony porządku jest w Rosji negatywna. To przede wszystkim codzienna praktyka – nieudolność, korupcja, pijaństwo. Według badań socjologicznych, 67 procent Rosjan nie ma zaufania do milicji, 64 procent uważa, że organy pracują nieefektywnie.

Tegoroczny Dzień Milicji miał w Rosji jeszcze jeden wymiar. Wewnętrzny bunt na pokładzie. Major Aleksiej Dymowski z Noworosyjska kilka dni temu zamieścił w Internecie swą niezborną opowieść o smutnej codzienności milicjanta – niskie zarobki, praca ponad siły, korupcja, szycie na zamówienie oskarżeń wobec niewinnych ludzi, krycie swoich. Dymowski mówił o swojej służbie (dostał awans za sprokurowanie oskarżeń przeciwko niewinnemu człowiekowi; nie dostał należnego mu zaświadczenia lekarskiego), ale wystąpił też w sprawie ogółu: zaapelował do premiera Putina, by ten powierzył mu sprawę oczyszczenia szeregów milicji – nie tylko noworosyjskiej, ale całej rosyjskiej – ze skorumpowanych funkcjonariuszy. Majora z milicji wylali. Wczoraj major był w Moskwie, zwołał konferencję prasową, na której licznie stawili się przedstawiciele mediów (rwetes wokół rewelacji Dymowskiego jest potężny). Dymowski zapewnił, że ma dowody skorumpowania wszystkich swych zwierzchników (nagrywał rozmowy na „szpiegowski” dyktafon).

„Historia wokół majora Dymowskiego rozkręca się, a wraz z nią dyskusja, czy major miał moralne prawo naruszyć korporacyjną etykę i czy miał wystarczające powody, aby wystąpić przeciwko „systemowi” – zastanawia się Tatiana Stanowaja (Politcom.ru). – Jedni mówią, że major nie mógł przedstawić nic poważnego, że jego skarga, że nie dostał od lekarza zaświadczenia o chorobie, wyglądają śmiesznie i niepoważnie. Niektórzy śmieją się z tego, że major nie potrafi się wysłowić. Jednakże wobec tych, którzy majora krytykują, w opozycji stoi ta część społeczności, która uważa, że samowola milicji osiągnęła taki poziom, że milczeć dłużej się już nie da i wystąpienia majora Dymowskiego to nie powód, by zajmować się roztrząsaniem problemów majora Dymowskiego, a problemów milicji”.

System zaczął się bronić. „Naczalstwo” departamentu kontroli wewnętrznej MSW wskazuje, że majora wspierają jakieś siły na Zachodzie, które płoną chęcią podważenia fundamentów państwa rosyjskiego i rozsadzenia go od wewnątrz. „Teraz najbardziej ciekawe wydaje się – kontynuuje Stanowaja – jak zareaguje Kreml”, który odszedł od ostrej konfrontacyjnej retoryki w odniesieniu do NGO i Zachodu, podczas gdy kierownictwo MSZ pozostało w starej poetyce. „Sytuacja wokół Dymowskiego na tle przestępstwa, jakiego dopuścił się Jewsiukow, daje efekt kumulacji, podkreślający jeszcze dobitniej konieczność zreformowania organów spraw wewnętrznych. Zapotrzebowanie na to formułowane jest „z dołu” zarówno przez krytyków, jak i obrońców Dymowskiego. O ile dla organów problemem stał się Dymowski, to dla Kremla problemem są już same organy”.

Symfonia dla zeka

W sali koncertowej imienia Rachmaninowa moskiewskiego konserwatorium zaprezentowano 4 Symfonię Arvo Parta „Los Angeles” (wcześniej symfonię wykonano kilkakrotnie w Stanach Zjednoczonych, a ostatnio także w Helsinkach i Lipsku). Estoński kompozytor zadedykował dzieło Michaiłowi Chodorkowskiemu. Inicjator i organizator moskiewskiego koncertu pianista Aleksiej Lubimow zaznaczył, że to wyraz solidarności z więźniem, a także wszystkimi, którzy „wyrażają protest przeciwko niesprawiedliwości, jaka dzieje się w życiu tego człowieka”. Unikający zwykle oficjalnych wypowiedzi Arvo Part w wywiadzie dla Radia Swoboda powiedział: „Chciałem w ten oto muzyczny sposób wyciągnąć rękę do więźnia, a w jego osobie – do wszystkich bezprawnie więzionych w Rosji. Chciałem zrobić coś ku pokrzepieniu ich serc, uczynić lżejszym ich życie w ciężkich warunkach”. Arvo Part, który przyjechał na moskiewski koncert, osobiście udał się do sądu, gdzie toczy się proces Chodorkowskiego i Płatona Lebiediewa. Jak napisała szefowa moskiewskiej Grupy Helsińskiej, Ludmiła Aleksiejewa, wizyta w sądzie zrobiła tak silne wrażenie na kompozytorze, że po próbie w trybie pilnym opuścił Rosję, nie doczekawszy wieczornego koncertu.

Właśnie minęła szósta rocznica aresztowania Chodorkowskiego, stanął wtedy przed sądem za malwersacje podatkowe. „Rozpiłowanie” Jukosu najbardziej opłaciło się Igorowi Sieczinowi (dziś wicepremierowi) i Rosniefti, rosyjskiemu gigantowi naftowemu – aktywa odebranej Chodorkowskiemu kompanii trafiły różnymi drogami głównie w ręce wymienionych. Pierwszy proces właścicieli Jukosu był ważną cezurą w historii minionej dekady w Rosji – rządzący czekiści sprawnie acz wybiórczo używając prawodawstwa, podporządkowali sobie wielki biznes. O co chodzi w drugim procesie? Można poczytać sprawozdania z rozpraw, zamieszczane regularnie przez opozycyjną „Nową Gazietę” i „Jeżedniewnyj Żurnał”. Na razie nic z nich konkretnego nie wynika. Oskarżenie aktualnie przesłuchuje świadków, którzy mają zaświadczyć, że – w pewnym uproszczeniu – Chodorkowski i Lebiediew ukradli spore partie ropy naftowej spółkom-córkom Jukosu. Na pierwszy rzut oka – absurd. Tak właśnie twierdzą oskarżeni i ich obrońcy.

Może jakieś wyjaśnienie podpowie kalendarz. Koniec orzeczonej w pierwszym procesie kary – osiem lat pozbawienia wolności – wypada na rok 2011. A w 2012 roku mają się odbyć wybory prezydenckie. Panowie Miedwiediew i Putin już zdążyli wprawdzie powiedzieć wszem wobec, że sami zamierzają wybrać, który z nich będzie prezydentem po 2012 roku i to będzie stanowiło główny sens i treść „operacji 2012”. Ale pan Chodorkowski wydaje się nie przejmować tymi zapowiedziami. Trwa przy twierdzeniu, że jest niewinny, a proces(y) uszyto mu z przyczyn politycznych. W więzieniu czyta gazety, sam pisze rozprawy i artykuły. Pod koniec października zamieścił w tygodniku „The New Times” merytoryczny komentarz do tekstu prezydenta Miedwiediewa „Rosjo, naprzód”, będący zbiorem tez wystąpienia głowy państwa przed połączonymi izbami parlamentu na temat stanu państwa i perspektyw rozwoju (lub zwoju, jak chcą złośliwi). Chodorkowski nie ukrywa, że ma ambicje polityczne. Jego hipotetyczne zaistnienie na scenie politycznej oznaczałoby wymiecenie obecnego układu rządzącego. Nic nie wskazuje na to, że Chodorkowski dałby się omamić koryfeuszom tandemokracji i wpisałby się w ich system jako koncesjonowana opozycja. Zachowuje się pryncypialnie. A to oznacza konflikt wedle wzoru „albo my, albo wy”. Chodorkowski jest więc dla pewnej części politycznych graczy jakąś nadzieją na odmianę, faktyczne unowocześnienie Rosji, symbolem oporu przeciwko żarłocznej władzy uzurpatorów.

We wspomnianym komentarzu na łamach „The New Times” Chodorkowski napisał między innymi: „Trzeba wybierać, czy być ukochanym wodzem i nauczycielem w zacofanym kraju czy krytykowanym i podlegającym wymianie liderem nowoczesnego społeczeństwa”. Ale chyba sam nie wierzy w to, że obecnie rządzący byliby w stanie dobrowolnie poddać się przynajmniej niesterowanym, wolnym wyborom. Racją bytu „grupy trzymającej władzę” jest między innymi owa osławiona sterowalność – w tym pełna kontrola nad czymś, co sami nazywają wyborami.

Jako inspirację swego pierwszego od czterdziestu lat utworu symfonicznego Arvo Part wskazał modlitwę do Anioła Stróża. „Part zwrócił uwagę nie na polityczną stronę sprawy Chodorkowskiego – pisze w komentarzu Ludmiła Aleksiejewa – ale na jej aspekt moralny, że on nie zmył się ze swoimi miliardami za granicę jak inni oligarchowie, a wiedząc, co go czeka, został w Rosji”.

Treść daty

Od kilku lat Rosjanie świętują 4 listopada Dzień Jedności Narodowej na pamiątkę wygnania polskich interwentów z moskiewskiego Kremla (1612). Świętują, to może za dużo powiedziane, mają wolny dzień. I temu wolnemu dniu są oczywiście radzi, kto by nie był. Gorzej z radością z powodu ustanowionej odgórnie daty rzekomego zakończenia Smuty. W poprzednich latach na łamach rosyjskiej prasy ukazało się niemało artykułów obalających uzasadnienie nowego święta akurat 4 listopada, bo tego dnia nic szczególnego się nie wydarzyło, a wyparcie Polaków z Moskwy nie zakończyło walki o moskiewski tron (wojna domowa trwała jeszcze dobrych kilka lat). Ukazało się też wiele materiałów propagujących nowe święto. Z państwowej kasy popłynął strumień pieniędzy na przedsięwzięcia artystyczne, mające rozniecać patriotyczne uczucia Rosjan w związku z nieznaną datą. Powstał między innymi filmowy gniot pt. „1612” Władimira Chotinienki (w którym najbardziej prawdopodobną historyczną postacią jest błąkający się po rosyjskich bezdrożach jednorożec) oraz seria filmów dokumentalnych emitowanych przez telewizję. Rosjanie na film Chotinienki do kin masowo nie poszli, no i treści zaprogramowanych przez państwową machinę propagandową najwyraźniej nie przyswoili. Według badań socjologicznych Centrum Lewady, 63 procent Rosjan nie widzi powodu, by świętować rocznicę wygnania obcych interwentów na początku XVII wieku. Podobnie nie ma już zbyt wielu chętnych, aby wznosić toasty za rocznicę zagarnięcia władzy przez bolszewików na początku XX wieku 7 listopada.

Przez ostatnie lata 4 listopada stał się dniem mobilizacji „otmorozków”, to znaczy różnej maści nacjonalistycznych, faszystowskich, faszyzujących, szowinistycznych ugrupowań, pojmujących „rosyjską jedność” jako ideę jednoczącą czystych rasowo rodaków pod hasłem „Rosja dla Rosjan”. Zdarzały się zadymy – np. gdy naprzeciw siebie stawały szeregi demonstrantów spod znaku brunatnej ideologii i antyfaszyści.

„Russkij marsz” Związku Słowiańskiego, Ruchu przeciwko Nielegalnej Imigracji i innych radykalnych organizacji nacjonalistycznych w tym roku odbył się nie w centrum Moskwy, jak w zeszłych latach, a w dzielnicy od centrum oddalonej (zebrał od 2 do 7 tysięcy uczestników). Było spokojnie. Tradycyjne miejsce spotkań nacjonalistów w tym roku zajęły idące szeroką ławą szeregi „Naszych” – prokremlowskiej młodzieżówki. „Nasi” manifestowali pod hasłami „Russkij marsz – Wsie swoi” (rosyjski marsz – sami swoi), tytułem prezydenckiego artykułu „Naprzód, Rosjo” i wśród licznych wezwań do tolerancji. Apele o tolerancję to hasło znakomite, jak najbardziej godne propagowania. Tyle że „Nasi” dali tyle dowodów nietolerancji i radosnego serwilizmu, że w ich entuzjazm dla budowania „Rosji dla wszystkich” trudno uwierzyć. Na Czystych Prudach demonstrowali antyfaszyści (trzysta osób).

Przedstawiciele władz zaznaczyli wagę święta uczestnictwem w oficjalnych uroczystościach (Miedwiediew w Suzdalu odsłonił płytę nagrobną bohatera 1612 roku – księcia Pożarskiego). Patriarcha Cyryl wziął udział w uroczystej liturgii w cerkwi Matki Boskiej Kazańskiej (4 listopada to w kalendarzu cerkiewnym święto cudownej ikony MB Kazańskiej) przy placu Czerwonym w Moskwie, trzy metrów od mauzoleum wiecznie żywego wodza światowego proletariatu.

Dlaczego Rosjanie nie wierzą w moc nowego, wymyślonego na siłę mitu założycielskiego państwa rosyjskiego? Dobre pytanie. Dla Rosjan żywym i prawdziwym zwycięstwem nad obcymi interwentami jest zwycięstwo nad niemieckim faszyzmem w 1945 roku. 9 Maja jednoczy większość rosyjskiego społeczeństwa. Data 4 listopada jakoś nie napełnia się z biegiem lat treścią, mimo usilnych starań władz.

Dlaczego aborygeni zjedli Cooka?

To pytanie ze znanej piosenki Władimira Wysockiego powraca dziś w kolejnej fali publikacji o możliwych wstrząsach na szczytach władzy w Rosji. Rosyjskim publicystom nie chodzi o wyjaśnienie przyczyn skonsumowania angielskiego żeglarza podczas jego nieopatrznych odwiedzin u głodnych plemion, ale o los przywództwa politycznego współczesnej Rosji.

Profesor Andriej Piontkowski, zawzięty krytyk putinizmu, stawia na przykład tezę, że rządząca kasta jest bliska podjęcia decyzji o „rytualnym zjedzeniu wodza plemienia” w celu zachowania stabilności w społeczeństwie, no i przede wszystkim siebie – rządzącej kasty – przy żłobie, przepraszam, sterze nawy państwowej.

„Putinizm bez Putina, putinizm z ludzką twarzą i wieczne rozmowy [Miedwiediewa] o nanotechnologiach, modernizacji i oddzielnych lekcjach wf-u dla chłopców i dziewczynek – oto ideał na najbliższy czas”. Zdaniem Piontkowskiego, zjedzenie wodza plemienia, który utracił już swój urok nieomylności, bo jak długo jeden człowiek może sprowadzać deszcz czy dawać satysfakcję powiększającemu się stale haremowi dobrze odżywionych i leniwych samic, staje się w kryzysie i przy rosnących niezaspokojonych apetytach pilną potrzebą. Czy rzeczywiście Putin zostanie zjedzony? Odpowiedź na to pytanie poznamy, według Piontkowskiego, niebawem. Kremlinolog nie wyklucza jednak i takiego obrotu spraw, że Putin zjeść się nie da i wróci jak anioł zagłady z ognistym mieczem.

Rozważania o tym, czy rozdwojenie wodzowskiej jaźni na Putina i Miedwiediewa pozwoli „grupie trzymającej władzę” ową władzę utrzymać, periodycznie pojawiają się od momentu, kiedy w ramach „operacji 2008” Putin przekazał fotel prezydencki Miedwiediewowi. Fotel, owszem, ale nie atrybuty władzy. Putin nadal zawiaduje ze swoimi ludźmi gospodarką, kontroluje służby, nawet kancelaria prezydenta pozostaje jego ranczem, choć ostatnio Miedwiediew wymienił w niej kilku urzędników z putinowskiego, a nawet jeszcze jelcynowskiego zaciągu. Miedwiediew nie zyskał samodzielności, jego lojalność nie zachwiała się. Prezydent jest członkiem rządzącej korporacji i dba o jej interesy.

Rozumiem zastrzeżenia Piontkowskiego, wypowiadającego dwie wzajemnie wykluczające się tezy: że Putin zostanie zjedzony i że Putin nadal wszystkim trzęsie i trząsł będzie, a Miedwiediew jest powołany do zabawy w miłe modernizacyjne pogaduszki i żadna z konkurujących w łonie obozu rządzącego grup nie zwiedzie go na pokuszenie, by stanął na czele frondy. Wynika to z tak zdefiniowanego układu, który jest trwały, ale się chwieje, jest doskonały, ale pełen wad.

Coś na rzeczy jednak jest. Kilkakrotnie już pojawiały się w przestrzeni publicznej rozważania, co będzie w 2012 roku, kiedy dobiegnie końca kadencja Miedwiediewa. Putin zaznaczył stanowczo terytorium: to on będzie decydował, co dalej.

Niebezpieczeństwo spisków i rokoszy wśród „niedokarmionych” członków elity rządzącej jest wpisane w system, jaki powstał w Rosji po upadku ZSRR, a wykrystalizował się za prezydentury Putina. Jedyną realną alternatywą dla grupy dziś trzymającej władzę jest podgrupa wyłoniona z tej grupy, a nie opozycja, która wygra wybory. Wyłanianie tej podgrupy może nastąpić żywiołowo i zaskoczyć wszystkich.

Czy rządzącym grozi bunt społecznych dołów? Widocznie biorą to pod uwagę.

Dziś w miejscowości Bałaszycha pod Moskwą odbyły się ćwiczenia specjalnych oddziałów MSW, OMON-u i wojsk wewnętrznych. Trenowano rozganianie tłumnych demonstracji. W ćwiczeniach zastosowano najnowszy sprzęt: armatki wodne, pojazdy „Groza” (Burza), „Sztorm” i „Lawina-Uragan”.

Zegarek światła purpurowy

Najdroższe zegarki w klanie rządzącym Rosją nosi zastępca moskiewskiego mera Władimir Riesin. To GreubelForsey Double Tourbillon wart 360 tys. dolarów (lub 425 tys., jeśli koperta jest nie z białego złota, jak w tańszym wariancie, tylko z platyny), a także wart ponad milion franków szwajcarskich zegarek DeWitt, La Pressy Grande Complication.

Gazeta „Wiedomosti” opublikowała dziś galerię zdjęć kilkudziesięciu polityków i urzędników, eksponując noszone przez nich chronometry i zestawiając ceny zegarków z dochodami ich nosicieli. Okazuje się, że słabość do zegarków i zegarów, którą Rosjanie wielokrotnie wykazywali przy różnych okazjach i na różnych płaszczyznach, nadal trzyma się mocno.

Na tle trzęsącego moskiewskim budownictwem pana Riesina reszta wypada dość blado. Premier Putin, który ostatnio na prawo i lewo rozdaje zegarki spotykanym w niewymuszonych sytuacjach obywatelom, jest przywiązany do marki Blancpain (choć w zestawie „małych rozkoszy” WWP, jaką publikuje na swojej stronie internetowej „Anticompromat” Władimir Pribyłowski, znajduje się informacja, że w latach 2003-2004 Władimir Władimirowicz nosił zegarek Patek wart milion dolarów). Model, który obecnie nosi pan premier, kosztuje wedle katalogu Wristwatch Annual dziesięć i pół tysiąca dolarów. Też niemało, ale w porównaniu chociażby z Aleksiejem Millerem, szefem Gazpromu (112 tys. USD Breguet) czy prezydentem Czeczenii Ramzanem Kadyrowem (300 tys., Bovet), bardzo umiarkowanie. Jedną z ulubionych marek rosyjskich wysokich urzędników państwowych okazał się zegarek Ulysse Nardin – różne modele kosztują od piętnastu tysięcy dolarów wzwyż.

Gazeta przed publikacją pytała umieszczonych w zegarowym rankingu urzędników, jakie marki lubią i jak weszli w posiadanie tych drogich cacuszek. Odpowiedzieli nieliczni, a ci co odpowiedzieli, wypowiedzieli się mniej więcej w podobnym duchu: że to prezenty od przyjaciół lub członków rodziny. Żadne kontakty biznesowe, czysto prywatna sprawa.

Niedawno uwagę rosyjskiej blogosfery przyciągnęła sprawa drogiego zegarka na przegubie patriarchy Moskwy i Wszechrusi Cyryla. Blogerzy kpili z wezwań patriarchy do skromnego życia przy jednoczesnym zamiłowaniu do luksusowych drobiazgów.

Od lat w Rosji toczy się zawzięta walka z korupcją urzędników. W ostatnich miesiącach mocno podkręcił antykorupcyjne hasła prezydent Miedwiediew (Breguet, Classique Moon Phase, 32 200 dolarów). W dobie kryzysu najwyżsi urzędnicy partyjni i państwowi też wzywali do nabywania towarów rosyjskiej produkcji, zwraca więc uwagę to, że wśród noszonych przez elitę rządzącą chronometrów nie ma ani jednego wyrobu ojczystego przemysłu. Kiedyś się mówiło, że radzieckie zegarki są najszybsze na świecie. Może rosyjskim urzędnikom nigdzie się nie spieszy, dlatego wolą na przegubie czuć precyzyjny mechanizm ze Szwajcarii.

Kłopotliwa Nagroda Sacharowa

Tegoroczną, dwudziestą pierwszą, Nagrodę imienia Sacharowa na rzecz wolności myśli Parlament Europejski przyznał rosyjskim obrońcom praw człowieka – Olegowi Orłowowi z „Memoriału”, Ludmile Aleksiejewej z moskiewskiej Grupy Helsińskiej i Siergiejowi Kowalowowi z Instytutu Praw Człowieka. Prestiżowa nagroda PE przyznawana jest za wybitne osiągnięcia w dziedzinie obrony praw człowieka; w przeszłości jej laureatami byli między innymi chiński dysydent Hu Jia, Alaksandr Milinkiewicz z Białorusi, ONZ, Ibrahim Rugova z Kosowa, Reporterzy bez Granic, Nelson Mandela.

W Rosji trudno się było o przyznaniu nagrody Rosjanom dowiedzieć. Większość mediów w ogóle tego wydarzenia nie zauważyła, inne skwitowały je dwoma zdaniami suchej informacji. Publicyści nie komentowali, telewizja – poza małą wzmianką w jednej stacji informacyjnej – na razie nie dostrzegła nagrody. Kreml, który na ogół głośno fetuje laureatów wszelkich nagród w konkursach Eurowizji czy na arenach sportowych – tym razem zachował milczenie. Okazuje się, że to widocznie kłopotliwa nagroda. I laureaci są kłopotliwi dla władz.

„Memoriał” zbiera informacje o ofiarach represji politycznych w ZSRR (służył m.in. nieocenioną współpracą przy zbieraniu materiałów dotyczących zbrodni katyńskiej). Kłopotliwa praca, odsłaniająca i ciągle przypominająca bestialskie oblicze stalinowskiego systemu. To nie współbrzmi z trendem przywracania na piedestał „efektywnego menedżera” – wielkiego Stalina, autora Zwycięstwa i twórcy potęgi imperium. Dzisiaj w mediach rosyjskich można znaleźć informację o tym, że na odrestaurowanej ostatnio stacji moskiewskiego metra Kurskaja, gdzie odnowiono i przywrócono cytat ze stalinowskiego hymnu (to ten sam hymn, co i dziś, tylko słowa ma obecnie z lekka podretuszowane) „Nas wychował Stalin…”, może jeszcze stanąć i zdemontowany za Chruszczowa pomnik Stalina. Za takim rozwiązaniem opowiedział się główny architekt Moskwy.

Oleg Orłow z „Memoriału” po zabójstwie obrończyni praw człowieka Natalii Estemirowej (mimo zapewnień władz, że znajdą winnych, nic na razie o tym nie wiadomo), zasugerował, że z zabójstwem tym może mieć związek prezydent Czeczenii Ramzan Kadyrow. Kadyrow, odżegnujący się od jakichkolwiek powiązań z tym zabójstwem, stwierdził, że to niecne pomówienie i skierował sprawę do sądu. Wygrał. Orłow musi mu wypłacić pieniężną rekompensatę.

Oleg Orłow w wypowiedzi dla radia Swoboda powiedział, że nie był zaskoczony tym, że rosyjscy obrońcy praw człowieka dostali nagrodę: „Europejska i światowa społeczność z uwagą przygląda się działalności organizacji obrony praw człowieka w Rosji. Przyczyną są tragiczne wydarzenia, które stały się udziałem naszych kolegów na Kaukazie Północnym, poza tym w ogóle nacisk wywierany na rosyjskie organizacje obrony praw człowieka, ogólnie głęboko niezadowalająca sytuacja z prawami człowieka i swobodami w naszym kraju. Nagroda jest nie tylko nagrodą, ale jeszcze wyrazem poparcia. To ważne w sytuacji, gdy stworzone w latach 90. z wielkim wysiłkiem mechanizmy wolnościowe obecnie nie działają, gdyż taka jest wola polityczna – sabotować takie działania. Czasem ręce nam opadają, bo nie jesteśmy w stanie obronić ludzi w ramach procedur prawnych, właśnie dlatego, że one nie działają. Mamy wrażenie, że czerpiemy wodę z morza łyżką. Ta nagroda to solidarność z nami, to nam bardzo pomoże. Kreml drażni nasza praca. Aby nie drażnić Kremla, trzeba zarzucić działalność. Nagroda zapewne nie wywoła jakiegoś dodatkowego rozdrażnienia”.

Być może Oleg Orłow ma rację – nie może drażnić to, czego nie ma. Nagrodę zabije się milczeniem. Skoro dowiedzą się o niej tylko wyjątkowo uważni czytelnicy, garstka zapaleńców, wąskie grono współpracowników, to nie ma powodu do publicznego okazywania rozdrażnienia.