Archiwum autora: annalabuszewska

Nic bez nas

Rosja z przyjemnością ogląda najnowszy prezent od prezydenta Baracka Obamy – rezygnację z rozmieszczenia elementów amerykańskiej tarczy przeciwrakietowej w Europie Środkowo-Wschodniej. Zadowolenie (w wykonaniu niektórych rosyjskich polityków i komentatorów – wręcz triumf) miesza się jednak z pewną taką ostrożnością czy nawet zakłopotaniem.

Nowy pomysł Obamy postrzega się w Moskwie jako prestiżowy sukces rosyjskiej dyplomacji typu „niet” – oto światowy hegemon ugina się pod naporem Rosji, co świadczy o skuteczności takiego kursu. A więc jest powód, by dąć w trąby zwycięstwa. Ale teraz powstaje sytuacja, w której to Rosja powinna zademonstrować dobrą wolę i wyjść na przeciw oczekiwaniom Waszyngtonu. Piłeczka znalazła się po stronie miłującego pokój Kremla. I należałoby to umiłowanie pokoju zaprezentować. Jak?

Pierwszy sprawdzian to kwestia Iranu i przeciwdziałania irańskiemu programowi atomowemu. Czy Rosja jest gotowa okazać pomoc w tej kluczowej dla Obamy kwestii? Stąd właśnie wynika pierwszy z powodów pewnego zakłopotania. Bo czy Rosja może (i kolejne pytanie – czy chce) pomóc? Niejasności towarzyszą nie tylko udziałowi Rosji w projekcie jądrowym Iranu (dostawy paliwa nuklearnego dla wybudowanej przez Rosjan elektrowni w Bushehr), ale transakcji na dostarczenie systemów S-300. Jak twierdzi zajadły krytyk Kremla Andriej Piontkowski, pieniądze za te systemy – razem z „otkatem” (dolą) – Moskwa zapewne już dawno zainkasowała. Czy właśnie tym drażliwym tematom poświęcona była ostatnia tajemnicza i utajniona wizyta premiera Izraela w Rosji? 24 września ma być głosowanie w Radzie Bezpieczeństwa nad rezolucją w sprawie Iranu. Jak zachowa się rosyjska delegacja? Przedtem jeszcze odbędzie się spotkanie Obama–Miedwiediew, zapewne temat tarczy i Iranu, a także nowego układu o obustronnej redukcji zbrojeń będą na tapecie.

Wycofanie się z projektu „Bushowskiej” tarczy zdjęło z porządku dnia jeden z naczelnych alergenów na linii Moskwa-Waszyngton. To znaczy – zdjęło szyld, zasłaniający faktyczne przyczyny niepokoju i niezadowolenia Rosji. Umieszczenie dziesięciu systemów w Polsce czy radaru w Czechach nie stanowiłoby zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego Rosji, co Moskwa wysuwała oficjalnie jako naczelny powód niezgody, chodziło przecież o niezadowolenie z obecności Amerykanów w pobliżu granic. Jeszcze w sobotę wiceminister obrony Rosji zapewniał, że skoro tarczy nie będzie, to nie będzie również Iskanderów w obwodzie kaliningradzkim. Ale już dzisiaj szef sztabu wojsk strategicznych Nikołaj Makarow oznajmił, że kwestia rezygnacji z rozmieszczenia Iskanderów w Kaliningradzie jest dyskutowana i w tej sprawie zostanie podjęta „polityczna decyzja”. Jednym słowem, prezent Obamy prezentem – fantastycznie, głupio byłoby nie przyjąć – ale Rosja nie ma zamiaru robić prezentów Obamie i nadal może potrząsać Iskanderami przed nosem Europy (plan rozmieszczenia Iskanderów w kaliningradzkiej eksklawie istnieje już od dawna niezależnie od amerykańskiej tarczy). To było w pierwszych słowach listu, a w drugich słowach listu generał Makarow oznajmił, że Rosja będzie przeciwna nie tylko „Bushowskiej” wersji tarczy (to znaczy takiej, jakiej Obama już nie chce budować w Polsce i Czechach), ale w ogóle wszelakiej tarczy amerykańskiej bez udziału Rosji. Czy możliwe jest budowanie wspólnego systemu z Rosją? Czy konieczna (możliwa, pożądana) będzie wymiana informacji, a – co szczególnie wydaje się interesować Moskwę – wysokich technologii pomiędzy krajami, które nie zawarły porozumień sojuszniczych? Czy ewentualny rosyjsko-amerykański sojusz byłby skierowany przeciwko komuś? Komu? Korei Północnej? Iranowi? Czy Amerykanie naprawdę potrzebują rosyjskich stacji w Armawirze czy Gabali (te obiekty śledzą przecież obiekty amerykańskie)? A Chiny? Czy nie poczułyby się zagrożone? Może zatem włączyć do globalnego systemu i kolegów z Pekinu? Kiedy dwa lata temu Władimir Putin zaproponował prezydentowi Bushowi wykorzystanie Armawiru i Gabali, ChRL były tym bardzo zaniepokojone.

Jest jeszcze kilka ważnych elementów tych politycznych szachów. Moskwa spodziewa się, że teraz rozsądna, pragmatyczna (ten przymiotnik jest w cenie) Ameryka Obamy zredukuje swoje rozbudzone przez Busha ambicje na obszarze WNP.

Rosja kilka dni temu wsparła swojego przyjaciela z Wenezueli Hugo Chaveza gigantycznym kredytem na zakup pokojowo nastawionych czołgów (Chavez 16 września wezwał wszystkich mieszkańców Ameryki Łacińskiej, by byli gotowi do wojny z Kolumbią i USA). Na terytorium Białorusi trwają ćwiczenia antynatowskie „Zachód 2009”. A dzień przed tym, jak Obama oznajmił o rezygnacji z „tarczy a la Bush”, szef National Intelligence (dyrektor ds. wywiadu) Dennis Blair opublikował raport o strategii na najbliższe cztery lata, w którym Rosję umieszczono na liście potencjalnych zagrożeń dla bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych.

Jak widać, poszczególne klocuszki politycznego rosyjsko-amerykańskiego puzzle’a na razie trudno ze sobą połączyć w spójną całość.

Avanti!

Rosyjskie elity zastygłe w trwaniu na nieopuszczalnych swych stanowiskach i pozycjach wysłały w świat komunikat: będziemy trwać tu nadal, ale żeby trwać, potrzebujemy zachodnich inwestycji i nowoczesnych technologii.

Do tego okrągłego i niezbyt odkrywczego zdania można sprowadzić długą, wielce uczoną i wypełnioną po brzegi słusznością mowę prezydenta Dmitrija Miedwiediewa na tytularnym spędzie w Jarosławiu „Współczesne państwo” oraz opublikowany przezeń w Internecie tekst programowy „Naprzód, Rosjo!”.

W Jarosławiu prezydent ponownie wypowiedział kilka sakramentalnych zdań, zdań-fundamentów: o wyższości demokracji nad wszystkim innym na świecie, o konieczności prowadzenia otwartych dyskusji o żywotnie najważniejszych problemach kraju, o niezbywalnym prawie do krytykowania tych, których postępowanie na arenie międzynarodowej jest paskudne i szkodliwe.

Już te zdania gdzieś padły – w innych niewątpliwie słusznych wystąpieniach członków rosyjskich najwyższych władz partyjnych i państwowych. Padły i w artykule, który postępowy prezydent lubiący komputery i Internet zamieścił na „łamach” opozycyjnej internetowej „Gaziety.ru”. W tekście pod zagrzewającym do boju tytułem „Naprzód, Rosjo!” Miedwiediew diagnozował liczne mankamenty państwa (korupcja, dominacja sektorów surowcowych w gospodarce, destabilizacja na Kaukazie, na poły sowiecki system socjalny), na czele którego formalnie stoi nie od dziś, a dla podkreślenia uczoności cytował Konfucjusza i Puszkina. Wyrażał też wiarę w nieuchronność postępu w Rosji, rozwoju społeczeństwa obywatelskiego, modernizacji państwa (ciekawe jest to przywołanie owego słowa-klucza „modernizacja”, z którym wyruszał w bój o nową Rosję początkujący prezydent Putin; po dziesięciu latach słówko okazuje się jak nowe). Szczególnie wiele planów modernizacyjnych miałoby – wedle słów prezydenta – dotyczyć gospodarki, zacofanej i wymagającej unowocześnienia. Same surowce nie wystarczą, by być światowym mocarstwem. „Potrzebujemy pieniędzy i technologii krajów Europy, Ameryki, Azji […] Jesteśmy zainteresowani we wzajemnym przenikaniu się naszych kultur i gospodarek”.

A zapóźnienie wobec wiecznie uciekającego do przodu Zachodu jest spore i ciągle się powiększa. Kryzys bezlitośnie pokazał, że pozasurowcowe sektory rosyjskiej gospodarki nie są, poza nielicznymi wyjątkami, ani konkurencyjne, ani rentowne.

Wielu komentatorów ze wszystkich szerokości geograficznych dostrzegło w programowych wystąpieniach prezydenta Miedwiediewa, w jego wzmożonej w ostatnich dniach aktywności chęć „wybicia się na niepodległość”, uwolnienia od patronatu Putina. W tekście pada wszak wiele gorzkich słów krytyki. Nie po raz pierwszy. Nie od dziś każde westchnienie Miedwiediewa jest przez liczne zastępy interpretatorów postrzegane jako zapowiedź zburzenia konstrukcji putinizmu. Ale miesiące płyną, a tandem pod światłym przewodnictwem premiera Putina jedzie razem.

Pośrednio odpowiedzi na wątpliwości dręczące środowisko kremlinologów udzielił sam Władimir Putin. Podczas spotkania z klubem „Wałdaj” powiedział, że w sprawie ewentualnych prezydenckich wyborów przypadających na rok 2012 siądą z Dmitrijem Anatoljewiczem i porozmawiają, co dalej: „My ludi odnoj krowi” (Jesteśmy ludźmi tej samej krwi). Zdanie to oddaje istotę – o tym, kto, w jakim trybie, w jakich dekoracjach zostanie prezydentem zdecyduje dwóch (może kilku) panów w intymnej rozmowie, a nie walka politycznych programów czy sympatie wyborców w otwartej, demokratycznej rywalizacji. A właściwie Putin zakomunikował, że to on przede wszystkim zdecyduje, co się będzie działo w kolejnej odsłonie operacji „Następca”, bo to on nadal ma i mieć będzie status lidera.

Heksogen nie płonie

Dziesięć lat temu w serii zamachów bombowych w Rosji zginęło kilkaset osób. Do tej pory nie wyjaśniono żadnej z tych tragedii.

4 września w niewielkim mieście Bujnack w Dagestanie na skutek wybuchu samochodu-pułapki zawalił się budynek mieszkalny, grzebiąc pod gruzami 58 osób. W nocy z 8 na 9 września w Moskwie wyleciał w powietrze ośmiopiętrowy blok na ulicy Gurjanowa (zginęły 94 osoby, 164 zostały ranne). 13 września na moskiewskiej Kaszyrce wybuchł kolejny blok – 119 ofiar śmiertelnych. Trzy dni później w położonym na południu Rosji Wołgodońsku – mieście średniej wielkości – na skutek zamachu zginęło 19 osób.

22 września w Riazaniu miał miejsce dziwny incydent: w piwnicy domu mieszkalnego znaleziono worki z białym proszkiem (najprawdopodobniej był to heksogen) i ładunek wybuchowy. Władze początkowo ogłosiły, że udało się udaremnić kolejny zamach, po czym przedstawiły co najmniej dziwne wytłumaczenie, że to były ćwiczenia służb specjalnych.

 

Do dziś nie ustalono, kto jest odpowiedzialny za te tragiczne zamachy. Sprawców nie schwytano. Za to oficjalna propaganda bardzo szybko przerażonemu społeczeństwu (a lokalizacja zamachów – od małego miasta po stolicę – wskazywała, że zagrożeni są wszyscy, nikt nie może czuć się bezpieczny) podsunęła wersję o „czeczeńskim śladzie”, co rozpętało antyczeczeńską histerię. Łatwiej było w tych okolicznościach uzasadnić konieczność przeprowadzenia „drugiej wojny czeczeńskiej”. Świeżo posadzony w fotelu szefa rządu nikomu nieznany ekspułkownik służby bezpieczeństwa Władimir Putin jednym skokiem dosiadł konia tej wojny i zaistniał w społecznej świadomości jako obrońca przed terrorystami.

Wokół tych dziwnych zamachów narosło wiele spekulacji – i ze strony tych, którzy są przekonani o tym, że to władze maczały w tym palce, i ze strony tych, którzy są zwolennikami oficjalnej wersji, że zamachów dokonali Czeczeni. Napisano na ten temat wiele książek (m.in. powstała sfinansowana przez zaklętego wroga Putina Borysa Bieriezowskiego książka „Wysadzić Rosję” autorstwa Jurija Felsztyńskiego i świętej pamięci Aleksandra Litwinienki).

Śledztwo nie dało odpowiedzi na zasadnicze pytania.

 

Dziesięć lat po tych tragicznych wydarzeniach w amerykańskim czasopiśmie dla dobrze ubranych snobów „GQ” ukazał się artykuł poświęcony zamachom. Kierownictwo domu wydawniczego Conde Nast podjęło decyzję o zdjęciu tego materiału z rosyjskojęzycznego wydania czasopisma. Korespondent wojenny pisma Scott Anderson przeprowadził własne śledztwo dziennikarskie i napisał artykuł „Władimir Putin – mroczna droga na szczyty władzy”, opublikowany we wrześniowym numerze „GQ”. Cytował w nim m.in. wypowiedzi byłego funkcjonariusza służb, późniejszego adwokata ofiar zamachów Michaiła Triepaszkina (odsiedział w więzieniu wyrok czterech lat pozbawienia wolności za rozgłaszanie tajemnicy państwowej, wyszedł na wolność). Triepaszkin przedstawiał w rozmowach z Andersonem tezę, że fala strachu po zamachach wyniosła Putina do władzy. Wersja nie nowa i w Rosji znana. Triepaszkin w ostatnich dniach był zresztą gościem kilku audycji radiowych i internetowych gazet. Rosyjskojęzyczna publiczność mogła się zatem zapoznać (przypomnieć sobie), co myśli o zamachach Michaił Triepaszkin. Skąd zatem obawa amerykańskich wydawców przed rozpowszechnieniem w Rosji artykułu, w którym nie ma żadnych nowości ani żadnych rewelacji (choć przedstawiona w nim wersja wydarzeń jest daleka od oficjalnej)? Czyżby za oceanem wchodziła w modę zasada oficjalnej rosyjskiej propagandy – „o Putinie albo nic, albo dobrze”. A może to taka przewrotna forma wylansowania materiału – skoro jest zakazany, to każdy zainteresowany tematem odbiorca w Rosji sięgnie po ten artykuł – zwłaszcza że jest on już dostępny w internecie w wersji rosyjskiej.

Nad Biesłanem – jeszcze jedna łza

W Biesłanie w Osetii Północnej od pięciu lat rok szkolny nie zaczyna się 1 września, tylko pięć dni później. Rocznica tragicznego zamachu terrorystycznego na szkołę ciągle jest świeża i ciągle nie pozwala powrócić do normalnego rytmu życia. Pierwsze dni września są poświęcone pamięci dzieci i dorosłych – 334 ofiar terrorystów.

Przez te pięć lat ciągle powracają też przeklęte pytania: – jak mogło do tego dojść, – kto ponosi za to winę, – kto jest za to odpowiedzialny, – czy ofiar można było uniknąć, – kto wydał rozkaz szturmu opanowanej przez bandytów szkoły, – dlaczego przebieg szturmu do tej pory zawiera białe plamy, – dlaczego był tak nieudolnie przeprowadzony, – czy przeżył któryś z terrorystów, kim był, kim jest (na ławie oskarżonych zasiadł tylko jeden, oficjalnie powiadomiono, że reszta zginęła, nieoficjalnie mówiło się o tym, że niektórym udało się zbiec), – dlaczego ówczesny prezydent, dziś premier Putin w okolicznościowym orędziu zamiast wytłumaczyć przyczyny tego, co się stało, prosić o wybaczenie, żelaznym głosem oświadczył krajowi, że odbierze obywatelom swobody, by wzmocnić swoją władzę, – dlaczego po dziś dzień Kaukaz Północny jest nieustannie wstrząsany zamachami terrorystycznymi, z którymi władze sobie nie radzą mimo owego wzmocnienia i stałego wzmacniania pionu władzy (a dzisiejszy kaukaski terroryzm przez te pięć lat zmienił hasła – zradykalizował się, ubrał w szaty bojowników o czystość islamu, jest coraz lepiej zorganizowany, coraz bardziej nieobliczalny i nieprzewidywalny, coraz groźniejszy), – dlaczego domagające się uczciwego wyjaśnienia okoliczności zamachu „Matki Biesłanu” i „Głos Biesłanu”, organizacje zrzeszające członków rodzin ofiar, nie znalazły odpowiedzi na swoje pytania w Rosji i zwróciły się o rozpoznanie sprawy do europejskiego trybunału.

Wiele pytań.

W licznych świątyniach Rosji odbędą się dziś nabożeństwa i modlitwy żałobne w intencji ofiar zamachu w Biesłanie. Nad miasteczkiem rozbrzmiewał dziś dzwon pamięci. Wolą krewnych ofiar jest, by na poły zburzona szkoła numer 1 w Biesłanie zachowała swój wygląd – ma być pomnikiem, miejscem pamięci o tym tragicznym wydarzeniu, okopcone ściany sali gimnastycznej mają przypominać o tym, co się stało. W tym celu mają zostać przeprowadzone prace konserwatorskie – władze republiki obiecały sfinansować część prac, zbiórkę pieniędzy ogłosiły „Matki Biesłanu”.

Czy Biesłan jest dziś w Rosji częścią wspólnej pamięci całego kraju? „Dla większości mieszkańców Rosji Biesłan był i pozostał cudzym nieszczęściem – napisał w gazecie „Wriemia Nowostiej” Iwan Suchow. – Statystyczny obywatel FR nie zna niuansów składu etnicznego swego kraju, toteż nie odróżnia Czeczena od Ingusza, Dagestańczyka czy Osetyjczyka. Ogólnie odnosi się do wszystkich z nieufnością. Z drugiej strony w samej Osetii nikt nie zgodził się z argumentacją siłowików, że śmierć jednej czwartej zakładników podczas szturmu uważa się za rzecz dopuszczalną. Obie reakcje są zrozumiałe, ale obie świadczą o poważnych problemach w Federacji Rosysjkiej. Biesłan nie połączył, co więcej – jeszcze bardziej rozdzielił. […] Rosja już nie pamięta. To, co bolało i niepokoiło, dopóki telewizja pokazywała obrazki, zgasło i wyparowało z pamięci, jak tylko zniknął telewizyjny obrazek. Biesłan nie stał się kamieniem milowym, przełomowym momentem. Prawie o nim zapomniano. Dzisiaj rosyjskie media więcej uwagi poświęciły siedemdziesiątej rocznicy wybuchu II wojny. Nikt nie zaproponował, by 1 września uczynić dniem żałoby. A dopiero co obchodzona rocznica zeszłorocznej wojny i uznania Osetii Południowej i Abchazji ostatecznie zepchnęła biesłańską żałobę na margines”.

Grunt to dobre wychowanie

„Wychował nas Stalin na wierność ludowi, do wielkich zapalał nas trudów i dzieł”. To słowa radzieckiego hymnu okresu stalinowskiego, autorstwa zmarłego wczoraj Siergieja Michałkowa. Dyrekcja moskiewskiego metra przywróciła inskrypcję z tym fragmentem na hali stacji „Kurskaja-Kolcewaja”. Wielkie litery inskrypcji można przeczytać u góry graniastej konstrukcji, podtrzymywanej przez antyczne kolumny, halę oświetla wielki żyrandol z ogromną, jarzącą się czerwoną gwiazdą. „To przywrócenie historycznego wyglądu stacji [z 1950 roku], a nie chęć wysławiania Stalina” – tłumaczy dyrekcja. (Gdyby dyrekcja metra chciała dokładnie odtworzyć „historyczny wygląd” stacji, powinna jeszcze ustawić posąg Stalina, który zdobił (zdobił?) ją na początku lat pięćdziesiątych; przedstawiciele metra twierdzą, że posąg gdzieś zaginął – a gdyby nie zaginął, to by postawili?).

Rosja walczy teraz z fałszowaniem historii z taką pasją, że można się spodziewać naprawdę wszystkiego. Nie tylko odbudowania zwalonych nieopatrznie pomników, ale na przykład tego, że w ferworze przywracania historycznego wyglądu różnych miejsc w mauzoleum na placu Czerwonym obok mumii Włodzimierza Lenina spocznie ponownie ten, któremu poświęcone były słowa hymnu, wszak przez jakiś czas obaj zasłużeni dla największej demokracji świata wodzowie leżeli w jednym mauzoleum. No, ale później prawda historyczna trochę się odchyliła od uprzedniej trajektorii i widok wąsatego Ojca Narodów zaczął twórców nowej prawdy kłuć w oczęta. Stalin został więc dyskretnie wyniesiony i pochowany pod murem kremlowskim. Z hymnu – a wkrótce potem i ze stacji – słowa o wielkich zapałach do trudów i dzieł zniknęły. Podretuszowano podręczniki, podretuszowano hymn (znowu bajkopisarz Michałkow), nad grobem Stalina i milionów jego ofiar przez lata „szczęśliwego zastoju” Breżniewa zapadła cisza. Serca społeczeństwa krzepiła „prawda czasu, prawda ekranu”, czyli nowa wersja niezafałszowanej historii – polerowano czerwone gwiazdy na żyrandolach, ale inskrypcje starannie usunięto. Wojnę wygrał Związek Radziecki. Szczyptę chwały przyznano dowódcom – Żukowowi, Koniewowi, Rokossowskiemu. Wielkie zasługi w myśl ówcześnie wyznawanej historii położył niezwykły „połkowodiec” Leonid Iljicz Breżniew, który walczył na Małej Ziemi – jednym z najważniejszych pól bitewnych tej wojny.

Za Gorbaczowa i Jelcyna przypomniano nie tylko to, że Stalin istniał, ale też że działał pełną parą – wymordował przeciwników politycznych i miliony domniemanych wrogów ludu, morzył głodem, deportował na drugi koniec imperium, rozstrzeliwał. W ostatnich latach obserwujemy „pełzającą restalinizację”. Do hymnu (po raz kolejny „przepisanego” przez niezmordowanie pełnego zapału Michałkowa) wprawdzie nie wpisano na nowo słów sławiących Stalina, ale wiele się robi, aby dawną chwałę mu przywrócić. W podręcznikach historii najnowszej jest on przedstawiany jako „efektywny menedżer” i główny architekt Zwycięstwa – jedynej pozytywnej idei jednoczącej wszystkich Rosjan.

Władze nie mogą się zdecydować, jak traktować Stalina: „Nagle Putin w rozmowie z Natalią Sołżenicyną mówi, że dyktator był potworem […] Z ukraińskim podejściem do Hołodomoru byłoby może łatwiej walczyć, gdyby w Rosji postawić pomniki ofiarom głodu, ale na to się jakoś władze nie mogą zdobyć, coś w środku im przeszkadza. Butowo i inne miejsca masowych kaźni państwo oddaje we władanie Cerkwi, ale w imieniu państwa nie ma tam nawet najmniejszej tablicy pamiątkowej z napisem… No właśnie, tylko co na takiej tablicy napisać…” – zastanawia się w internetowej gazecie „Jeżedniewnyj Żurnał” Siergiej Iwanow.

Kilka pomników wodza już w Rosji stanęło, może będzie ich więcej. Najważniejsze, żeby nie fałszować. W ramach wybielania tragicznych konsekwencji paktu Ribbentrop–Mołotow zbliżeni do Kremla publicyści i historycy (historycy?) rosyjscy wysławiają teraz na wyprzódki przenikliwą myśl Stalina, który ograł głupią Europę w przeddzień wielkiej wojny. Widocznie tę przenikliwą myśl uznano za godną utrwalenia. Jeśli odwołać się do słów inskrypcji – Stalin był nie tylko genialnym dyplomatą, ale i dobrym wychowawcą.

Tajne przez jawne

W ramach zarządzonej jakiś czas temu przez Władimira Putina ogólnopaństwowej gimnastyki „Rosja wstaje z kolan” toczona jest również rozgrywka o pamięć.

Znakomity rosyjski satyryk Michaił Żwaniecki zwykł mówić, że Rosja jest krajem o nieodgadnionej przeszłości. Tę przeszłość każda z kolejnych ekip rządzących stara się nagiąć do aktualnych potrzeb politycznych. Obecna ekipa czyni to ze szczególną zaciekłością.

Z okazji okrągłych rocznic, przypadających w sierpniu i wrześniu tego roku – podpisania paktu Ribbentrop–Mołotow z jego tajnymi protokołami, rozpoczęciem II wojny światowej i wkroczeniem Armii Czerwonej na wschodnie tereny Rzeczpospolitej – w rosyjskiej przestrzeni medialnej i politycznej (na razie dyskretniej, ale z wyraźną tendencją rozwojową) toczy się intensywna kampania propagandowa. Telewizja państwowa pokazała quasi-dokumentalny film Wadima Gasanowa, w którym zarzucił on Polsce zawarcie jakichś tajnych porozumień z Niemcami w 1934 roku (i tym – w rozumieniu autora – usprawiedliwia się zawarcie w 1939 roku paktu radziecko-niemieckiego). Służba wywiadu zapowiedziała „mocne uderzenie”: opublikowanie w przeddzień przyjazdu Putina do Gdańska dokumentów z archiwów, mających poświadczyć niecne knowania mocarstw zachodnich i pogrążyć Polskę jako państwo współwinne rozpętania wojny, a usprawiedliwić poczynania rosyjskiej dyplomacji. Wiernopoddańcze gazety publikują w zmasowany sposób materiały broniące stalinowskiej koncepcji polityki zagranicznej, tłumaczące zawarcie paktu rzekomym zyskaniem czasu na podniesienie zdolności obronnej ZSRR w obliczu nieuniknionej agresji Niemiec hitlerowskich na wschód itd. Tylko nieliczne tytuły – jak „Nowaja Gazieta”, „The New Times” (na okładce ostatniego numeru pan młody Hitler prowadzi pod rękę oblubienicę Stalina w białym welonie), „Wiedomosti” („Koktajl Mołotowa wybucha w ludzkich głowach i kaleczy świadomość”) czy internetowe „Grani” i „Gazieta.ru” – pozwalają sobie na krytykę nie tylko agresywnej stalinowskiej polityki bratania się z hitlerowskim ludożercą, ale także krytykę topornej propagandy dzisiejszych władz. Trzeba jednak powiedzieć, że to media dla intelektualnej mniejszości, największy zasięg rażenia ma w Rosji nieodmiennie telewizja i – w dalszej kolejności – wysokonakładowe gazety. A te są kontrolowane przez Kreml.

Propaganda historyczna od dawna jest wykorzystywana przez Moskwę jako narzędzie polityczne – a to można zamieszać na Ukrainie przed wyborami (Rosja kategorycznie nie zgadza się z polityką historyczną Ukrainy, przede wszystkim prezydenta Juszczenki), a to dać Bałtom prztyczka w nos za ich roszczenia za radziecką okupację, w dalszej perspektywie – zdyskredytować domagające się sprawiedliwej oceny dziejów i niezgadzające się z oceną historyczną Kremla kraje, by pozbawić je autorytetu i wpływu na wypracowanie polityki Europy wobec Moskwy itd.

W pokrętnym tłumaczeniu przez Moskwę zasadności zawarcia przez Stalina paktu z Hitlerem mamy do czynienia z klasyczną akcją „Łapaj złodzieja” – skoro Anglia i Francja zdradziły Czechosłowację, to ZSRR miał prawo dogadać się z Niemcami, a więc – umoczeni w rozpętanie wojny są na równi wszyscy. To tak, jak gdyby uznać, że skoro na świecie są złodzieje, to ja też mogę spokojnie kraść. Naiwne i nieprawdziwe. Równolegle z akcją „Łapaj złodzieja” prowadzona jest akcja masowego wylewania nieczystości, aby w nich utopić sedno sprawy.

Opowiadam te rosyjskie argumenty na skróty, choć sprawa jest bardzo złożona i wymagająca na pewno bardziej wnikliwego potraktowania niż krótki z konieczności wpis na blogu. Ale warto zwrócić uwagę na jeszcze kilka aspektów tego zagadnienia.

Z wielkim zapałem kremlowskie elity bronią agresywnej polityki satrapy. To ciekawe podejście. I odważne, trzeba przyznać. Spadkobiercy wielkiej geopolitycznej myśli Stalina są po dziś dzień zafascynowani efektywnością tego menedżera. Czy to znaczy, że zamierzają iść w jego ślady? Mam nadzieję, że nie. Czy należy się spodziewać, że po takim przygotowaniu ogniowym w mediach pan Putin wygłosi w Gdańsku kilka równie mocnych odkryć, jak dwa lata temu w Monachium, kiedy wyłożył uśpionym europejskim politykom, że Rosja jest silna i jak trzeba będzie, to zrobi z tej siły użytek.

I jeszcze jedno: rdzeniem, na którym buduje się (a właściwie próbuje się wspierać) obecna tożsamość Rosji i Rosjan, jest wielkie zwycięstwo nad niemieckim faszyzmem. To zwycięstwo – sztucznie acz skutecznie – zostało umieszczone w sferze sacrum. A zatem wszelka krytyka czy odmienna interpretacja zwłaszcza niektórych wydarzeń (często w Rosji zwyczajnie pomijanych wstydliwie milczeniem) jest postrzegana jako uderzenie wymierzone w Rosję. To, że przyjście Armii Czerwonej do Europy, jest w odbiorze społeczeństw Polski, Litwy i in. zniewoleniem, też jest dla Kremla kamieniem obrazy.

I jeszcze: przewrotnie można na dzisiejsze potyczki o historię spojrzeć pod kątem pewnych zdobyczy. Przez cały czas istnienia Związku Radzieckiego oficjalnie konsekwentnie negowano istnienie tajnych protokołów, sankcjonujących rozbiór Polski i zagarnięcie przez Stalina zachodniej Ukrainy i Białorusi. Sygnatariusz paktu, Wiaczesław Mołotow, do końca życia przysięgał, że nie podpisywał żadnych tajnych protokołów. W okresie pierestrojki i za czasów Jelcyna próbowano rzetelnie badać tę sprawę, potępiono pakt i protokoły. A potem znowu włączono „zamrażarkę”. Jak piszą publicyści „The New Times”, zakłamywanie tego okresu historycznego wpisało się w pełzającą restalinizację. Wzmianki o tajnych protokołach wyparowały z podręczników historii. Ale w obecnych publikacjach pióra nawet najbardziej gorliwych obrońców genialnego posunięcia Stalina nie neguje się istnienia tajnych protokołów, główny nacisk położony jest na ich uzasadnienie względami bezpieczeństwa. Argumentuje się, że Stalin potrzebował czasu, by przygotować się do wojny z Hitlerem. Stan tych rzekomych przygotowań został dotkliwie sprawdzony prawie dwa lata później. Kiepski argument. To po pierwsze. A po drugie – 17 września 39 Stalin do spółki z hitlerowskim agresorem dokonał aktu agresji na Polskę, ręka w rękę, a 23 września odbyła się w Brześciu wspólna defilada zwycięskich wspólników.

Wodny Czarnobyl

Sierpień jest wyjątkowo niespokojnym miesiącem w Rosji. Od wielu lat zawsze się wtedy przydarzają jakieś nadzwyczajne sytuacje, katastrofy, wojny, zamachy, pucze, kryzysy, dewaluacje.

Tegoroczny sierpień też zasłużył na przymiotnik „czarny”. Katastrofa samolotów elitarnej formacji „Russkije witiazi” podczas przygotowań do pokazów w Żukowskim pod Moskwą – zginął pilot, byli ranni wśród mieszkańców pobliskiego osiedla domków letniskowych, na które spadł jeden z samolotów, pożar zniszczył wiele domów.

Zamach na siedzibę miejscowego MSW w inguskim Nazraniu – zamachowiec-samobójca wjechał załadowaną materiałami wybuchowymi półciężarówką na dziedziniec przed budynkiem milicji, wybuch zabił dwadzieścia kilka osób (trwają jeszcze poszukiwania pod gruzami), ranił 150.

Awaria w hydroelektrowni Sajańsko-Szuszeńskiej w Chakasji – gigantyczna katastrofa gigantycznego obiektu (doszło do niej z niewiadomych na razie przyczyn) spowodowała śmierć kilkunastu osób, 57 uważanych jest za zaginione, szanse na ich odnalezienie z każdą godziną maleją. Jenisiej został skażony wielokilometrową plamą oleju. Akcja ratownicza trwa, śledztwo w sprawie wyjaśnienia przyczyn potrwa na pewno jeszcze dłużej. Sceptycy znający specyfikę prowadzenia takich śledztw w Rosji już dziś z góry zakładają, że winnych tej strasznej katastrofy nie da się ustalić.

Przyczyny każdego z tych przypadków są różne. Łączy je fatalizm i niemożność wyjaśnienia przyczyn. I jeszcze to, że w żadnym z tych przypadków nie ogłoszono żałoby narodowej (tylko lokalne). I jeszcze to, że nauczeni złym doświadczeniem z przespaniem katastrofy okrętu podwodnego Kursk członkowie najwyższych władz starają się „operacyjnie” reagować, zwołują nadzwyczajne narady (Putin pod czujnym okiem telewizyjnych kamer zwołał wideokonferencję zaraz po wypadku w elektrowni, Miedwiediew – naradę w sprawie wypadków w Nazraniu, premier spotkał się z członkami formacji „Russkije witiazi” podczas wizyty w Żukowskim).

Wszystkie wypadki – i wiele innych, o mniejszej skali – świadczą o różnych bolączkach i nieprawidłowościach czy wręcz katastrofalnym stanie – nie tylko przestarzałej infrastruktury, ale (jak na Kaukazie) fatalnej sytuacji ogólnej. Brakuje natomiast rzetelnej analizy sytuacji. Telewizja serwuje wyłącznie polakierowany kisiel, usłużna prokuratura zamiast wyjaśniać, kto odpowiada za „wodny Czarnobyl” w Chakasji, gania dziennikarza za „rozpowszechnianie fałszywych informacji o sytuacji w Sajańsko-Szuszeńskiej elektrowni wodnej” (dziennikarz w gazecie internetowej „Nowyj Fokus”, powołując się na świadectwa członków rodzin osób zaginionych, napisał, że pod wodą mogą być żywi ludzie i skrytykował członków miejscowych władz za opieszałą akcję ratunkową), kadrowa gilotyna ścina głowy republikańskich ministrów na Kaukazie Północnym.

Tragedia w Nazraniu – pisze znakomity rosyjski analityk, specjalista ds. Kaukazu Siergiej Markiedonow – po raz nie wiadomo który pokazała, że przedstawiciele władz (i na szczeblu regionalnym, i federalnym) nie mają pojęcia, co się naprawdę dzieje na Kaukazie Północnym. Czasem odnosi się wrażenie, że ataki terrorystyczne, dywersje lub napady na różne obiekty dokonywane są jedynie po to, żeby wykazać kompletny brak orientacji władz, ich nieefektywność i niekompetencję. Terroryzm zresztą już dawno stał się wyłącznie PR-hasłem bez treści. Przestał być natomiast obiektem eksperckiej analizy, przedmiotem dyskusji”.

A właśnie rzetelna wiedza o tym, co się dzieje, właściwe zrozumienie wydarzeń może dać nadzieję, że skutki tragedii zostaną zrekompensowane, przyczyny przemyślane, a wnioski na przyszłość wyciągnięte. „Tymczasem władze – ciągnie Markiedonow – demonstrują po pierwsze niezrozumienie przyczyn tego, co się stało, po drugie, niechęć do dotarcia do sedna sprawy, zamieniając krytyczną analizę sytuacji propagandą – i to nie najwyższej próby”.

A w propagandowym glamourze wszystko dzieje się wspaniale – prezydent w dopasowanych sportowych ciuszkach (chyba nie produkcji rosyjskiej) gra w najlepsze w kometkę z drugim supermanem rosyjskiego Olimpu politycznego premierem Putinem w towarzystwie rasowego pieska Aldo. Naród patrzy na swoich przywódców, wypoczywających w sierpniowym słońcu i przepełnia się wiarą, że wszystko w kraju jest pod kontrolą i nie ma się czym martwić.

Na pomoc

W rocznicę pięciodniowej wojny w Gruzji prezydent Dmitrij Miedwiediew wniósł poprawki do ustawy o obronie, które znacząco poszerzają możliwości użycia rosyjskich sił zbrojnych poza granicami Rosji bez wypowiedzenia wojny. Zwierzchnik rosyjskich sił zbrojnych (prezydent) może wydać rozkaz wysłania wojsk na terytorium innych państw w celu: odparcia uderzenia na rosyjskie wojska, rozmieszczone za granicą, odparcia lub zapobieżenia agresji przeciwko innemu państwu, obrony rosyjskich obywateli za granicą, walki z piractwem. Do tej pory Rosja, zgodnie z ustawą, mogła wysyłać swych żołnierzy do innych krajów na podstawie umów międzynarodowych lub w celu walki z terroryzmem.

W praktyce ostatnich lat Rosja kilkakrotnie dostosowywała zapisy tej ustawy do rzeczywistości post fatum. Np. najpierw rosyjscy agenci zabili w Katarze eksprezydenta Iczkerii Zelimchana Jandarbijewa, a dopiero potem wprowadzono zapis o walce z terroryzmem poza granicami Rosji. W zeszłym roku w Osetii walczyły rosyjskie wojska, a poprawki dogoniły praktykę rok później. A może mają się dopiero się przydać?

Dziennik „Kommiersant” zadał kilka istotnych pytań dotyczących znowelizowanych zapisów ustawy. Pozwolę sobie je przytoczyć, bo pokrywają się z moimi wątpliwościami: „Co dokładnie należy rozumieć pod pojęciem <<obrona obywateli Federacji Rosyjskiej za granicą>>? W jakich wypadkach można użyć rosyjskiej armii – po to, by wyzwolić pracujących w Nigerii rosyjskich nafciarzy z rąk porywaczy, rosyjskich marynarzy, pływających pod obcą banderą, czy po to, by rozwiązywać sporne kwestie w polityce międzynarodowej? … A przeciwko którym krajom, przygotowującym agresję wobec innego państwa, będzie walczyć rosyjska armia? Czy w obronie sojuszniczych państw WNP tworzących Organizację Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym czy jakichś innych?”

Odpowiedzi na te pytania nie znamy. A można by zadać jeszcze inne: czy taka formuła ustawy oznacza, że Rosja w dowolnym punkcie kuli ziemskiej może pod wymyślonym/wyreżyserowanym pretekstem prowadzić działania zbrojne? Termin „zapobieżenie agresji” jest bardzo pojemny. Rosja może wysłać siły zbrojne do Gruzji, bo Gruzja, zdaniem Kremla, się zbroi, a to może oznaczać przygotowania do agresji. Albo na Ukrainę, bo Ukraina zbroi Gruzję albo męczy rosyjską mniejszość na Krymie, która nie może żyć w oceanie „rosnących antyrosyjskich nastrojów”?

Rosja prowadzi coraz bardziej agresywną, konfrontacyjną politykę, szczególnie na obszarze postradzieckim. Czy można się dziwić, że jej sąsiedzi pukają do bram NATO? A Rosja się dziwi. Paradoksalnie robiąc wszystko, żeby kraje postradzieckie do NATO nie weszły, robi wszystko, by je tam zapędzić.

Książka skarg i wniosków

Kreml wyraźnie niepokoi się o losy Ukrainy po wyborach prezydenckich. W posłaniu do prezydenta Juszczenki prezydent Miedwiediew zawarł obszerną listę pretensji: „antyrosyjski kurs” kierownictwa Ukrainy (w tym przede wszystkim dążenie do członkostwa w NATO), pomoc dla Gruzji (w tym sprzedaż broni), prowokacje na Krymie związane z bazowaniem tam rosyjskiej Flory Czarnomorskiej, remontowanie gazociągów bez udziału Rosji, gnębienie mniejszości rosyjskiej poprzez odcinanie jej od języka rosyjskiego, ograniczanie pola działalności rosyjskim przedsiębiorstwom na Ukrainie. Prezydent Miedwiediew postawił dwóję prezydentowi Juszczence, głównie z powodu wagarów na lekcjach rosyjskiego i zapatrzeniu w samoloty NATO, a nie w rdzewiejące kadłuby Floty Czarnomorskiej. Na swoim wideoblogu jeszcze raz wyłożył pretensje do kolegi z Kijowa, a oczy miał smutne, a ubranie czarne. Kropką nad i miało być wstrzymanie wyjazdu nowego ambasadora Rosji do Kijowa. W języku dyplomacji to świadectwo poważnego zaostrzenia stosunków.

Juszczenko chwycił za pióro i punkt po punkcie odpowiedział Miedwiediewowi – Ukraina traktuje Rosję jak partnera (choć Rosja Ukrainę już niekoniecznie – kilka propozycji Juszczenki, by spotkać się i omówić najpilniejsze problemy, pozostało bez odpowiedzi), do NATO może wstąpić każdy, kto spełni warunki, a decyzja o tym należy do suwerennych państw i ich społeczeństw, Rosja powinna to prawo uszanować; broń do Gruzji – owszem, Ukraina sprzedawała, ale Gruzja nie jest objęta żadnymi sankcjami, zabraniającymi jej sprzedawania broni, Flota Czarnomorska pozostanie w Sewastopolu do 2017 roku, zgodnie z umową z 1997 roku, a tak przy okazji – niech się też zachowuje przyzwoicie, zgodnie z porozumieniami; gazociągi będą remontowane, bo niby dlaczego mają nie być remontowane, Ukrainie są potrzebne zagraniczne technologie i pomoc; a języka rosyjskiego jest na Ukrainie tyle, ile trzeba, natomiast to mniejszość ukraińska w Federacji Rosyjskiej ma pod górkę do szkoły (brakuje szkół z ukraińskim językiem wykładowym etc).

Po co nagle ten rosyjsko-ukraiński rachunek sumienia w środku sierpnia, kiedy na politycznej scenie niewiele się dzieje, a ludzie myślą o słońcu, plaży, grillu, nie o polityce? Po co ten frontalny atak na Juszczenkę? Do końca jego kadencji pozostało kilka miesięcy, rosyjskie pretensje nie sprawią, że kurs polityczny Juszczenki będzie inny. Zresztą, w tej liście nie ma nic nowego – wszystkie pretensje były formułowane wielokrotnie wcześniej. No, tak, będą nowe wybory. Rosyjska elita do dziś nie wyleczyła się z traumy po pomarańczowej rewolucji. Teraz nie chce przespać momentu, kiedy ważyć się będą losy kolejnej prezydentury. Juszczenko w ostatnim sondażu zyskał 4-procentowe poparcie. Czy ma szanse na reelekcję? Wszystkie kijowskie wróble do przedwczoraj ćwierkały, że nie. Ale po tej wymianie czułych słówek z Kremlem Juszczenko może zyskać. Czy na tyle, żeby wygrać? Chyba nikt nie zaryzykuje dziś prognozy w sprawie wygranej w ukraińskich wyborach, wyznaczonych na styczeń. Nikt chyba nie zaryzykuje prognozy, czy te wybory odbędą się akurat wtedy.

Miedwiediew w blogowym orędziu do narodu ukraińskiego dał jasno do zrozumienia: z Juszczenką i takimi jak Juszczenko rozmawiać nie będziemy, bo ich nie lubimy. Zmieni się władza, zmieni się nasz do niej stosunek. Czy groźny pomruk z Kremla jest w stanie aż tak zamieszać i bez tego zamieszanym i dynamicznie zmieniającym się politycznym światem Ukrainy, a także wpłynąć na gusta elektoratu? W pewnym sensie tak, ale wcale nie wiadomo, czy w stronę, na którą Kreml liczy. Na Ukrainie nie brakuje środowisk, które uważają, że prozachodni kurs Juszczenki jest nie do przyjęcia i widzą przyszłość Ukrainy pod rękę z Rosją. Ale jednak Ukrainy – państwa oddzielnego, samostijnego, a nie wasala Moskwy. Lista życzeń i zażaleń, przedstawiona przez Miedwiediewa w liście do Juszczenki, jest listą problemów, z którymi będzie się musiał – jak sądzi Moskwa – zmierzyć nowy ukraiński prezydent, ktokolwiek nim zostanie. A może wcale nie będzie się mierzył i sam ustanowi listę priorytetów i Moskwa znów nie będzie na pierwszym miejscu? Po tej dziwnej zagrywce Miedwiediewa pozostało w stosunkach ukraińsko-rosyjskich wiele znaków zapytania. Pytanie o możliwości zastosowania przez Rosję wobec Ukrainy negatywnego instrumentarium – z podburzaniem rosyjskiej mniejszości na czele – wydaje się najbardziej na czasie.

The year after

Rok temu Gruzja przegrała wojnę o odzyskanie zbuntowanej prowincji – Osetii Południowej. Przegrała nie z Osetią, ale z Rosją, która – jak twierdzą rosyjskie władze, wyłącznie ze względów humanitarnych – wystąpiła w obronie ludności osetyjskiej. Gruzja przegrała swoje marzenie o rychłym wstąpieniu do NATO.

Poza Rosją i Nikaraguą pozostała część społeczności międzynarodowej nadal uznaje Osetię za część terytorium Gruzji. A Osetia, z którą prezydent Miedwiediew zamierza budować „pełnowartościowe stosunki”, przez ten rok stała się pomnikiem triumfu korupcji, wielką czarną dziurą, przez którą „przeciekły” pieniądze i zniknęły w niewiadomym kierunku oraz miejscem, w którym mogą znajdować się rosyjskie bazy wojskowe.

Rok upłynął Moskwie na podszczypywaniu Saakaszwilego. Prezydent i premier Rosji kilkakrotnie – również na forum międzynarodowym – komunikowali, że nie mogą się doczekać, kiedy okrutny „reżim w Tbilisi” upadnie. Premier Putin miał nawet powiedzieć, że zamierza powiesić Saakaszwilego za intymny szczegół. Rosyjscy przywódcy starannie oddzielają uczucia, jakie żywią do Saakaszwilego, od uczuć, jakie żywią wobec narodu gruzińskiego. Saakaszwilemu życzą jak najgorzej, naród, który go wybrał i popiera – kochają. Dzisiejsze demonstracje w Moskwie, zorganizowane przez prokremlowską młodzieżówkę, komunistów i LDPR Żyrinowskiego, odbyły się pod hasłami: „Gruzini, wygońcie biesa Saakaszwilego”. Saakaszwili w ujęciu oficjalnej rosyjskiej propagandy jest paskudnym amerykańskim najmitą – na demonstracji dostało się więc Stanom Zjednoczonym, uczestnicy krzyczeli: „Ameryko, ręce precz od Kaukazu”. Minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow jednocześnie zapewnił w wywiadzie, że konflikt w ogóle nie ma żadnego wpływu na stan stosunków rosyjsko-amerykańskich. Przedstawiciel Departamentu Obrony USA oświadczył zaś, że Waszyngton popiera i będzie popierać w przyszłości terytorialną integralność Gruzji. Podobne oświadczenia składali w ciągu tego roku i stary, i nowy prezydent USA.

Przez ten rok Moskwie nie udało się przekonać nawet najbliższych przyjaciół i sojuszników do uznania niepodległości Osetii i Abchazji, drugiej z gruzińskich prowincji, wziętej przez Moskwę pod opiekuńcze skrzydło. Nawet prezydent Białorusi wije się jak piskorz, to obiecując, że zaraz uzna, to znowu wpadając na ten temat w stupor i amnezję. Na razie nie uznała tych tworów za państwa Armenia, najwierniejszy z sojuszników kaukaskich. Nie uznały też kraje Azji Centralnej.

Rosja zademonstrowała w ubiegłym roku, że nie cofnie się przed użyciem siły w obronie swoich interesów na obszarze postradzieckim, który uważa za „terytorium kanoniczne”. Walka o hegemonię na tym terytorium toczy się ciągle w wielu różnych wymiarach. I nic jeszcze nie jest przesądzone. Przez ten rok wiele zmienił światowy kryzys gospodarczy. Impet, jakiego Rosja nabrała w zeszłym roku po militarnym zwycięstwie nad Gruzją, został nieco wytracony właśnie z powodu kryzysu.

Przed przyjazdem prezydenta Obamy do Moskwy na początku lipca przez rosyjskie media przetoczyła się dyskusja, czy dojdzie do „drugiej wojny kaukaskiej”. Wskazywano, że na Kremlu istnieje silne lobby zwolenników „dobicia Saakaszwilego”. Po wyjeździe Obamy dyskusja jak nożem uciął zniknęła z łamów. Teraz z okazji rocznicy ponownie mamy paradę dywagacji, czy Rosja uderzy czy nie uderzy. Czy prowokuje Saakaszwili, czy prowokuje Osetia? Sytuacja przez cały czas jest bardzo napięta.

Cały rok Rosja usilnie zabiegała o przekonanie świata, że agresorem był Saakaszwili, a Rosja tylko w białych szatach sprawiedliwego obrońcy odpowiedziała na jego podłą agresję. Świat się jakoś przekonać nie dał. Ciągle wisi w powietrzu pytanie, skąd w rejonie konfliktu wzięły się jeszcze przed tą „agresją Saakaszwilego” silne zgrupowania rosyjskiej armii. W powietrzu wisi zresztą jeszcze wiele niepokojących pytań.