Archiwum autora: annalabuszewska

Komisja mitologii przy Ministerstwie Prawdy

Z próbami „zafałszowania historii, godzącymi w interesy Rosji” ma walczyć powołana właśnie przez Dmitrija Miedwiediewa specjalna komisja przy prezydencie Federacji Rosyjskiej. Na jej czele stanie szef prezydenckiej kancelarii, w jej skład wejdą przedstawiciele MSW, MSZ, Federalnej Służby Bezpieczeństwa, wywiadu, Rady Bezpieczeństwa, Dumy Państwowej, urzędnicy ministerstw kultury, jurysdykcji, Izby Społecznej przy prezydencie. Historyków będzie dwóch (na dwudziestu ośmiu członków).

Skład wskazuje, że nie będzie chodzić komisji o dyskusje w gronie fachowców, o uczciwe ustalenie historycznej prawdy na temat wydarzeń minionych (akcent położony jest na Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej), a o wypracowanie propagandowych mechanizmów w walce na froncie ideologicznym. Pracami komisji pokierują między innymi tacy wybitni znawcy tematu jak wiceminister oświaty Izaak Kalina, któremu rosyjskie szkoły zawdzięczają wprowadzenie podręcznika do historii, w którym wychwala się Józefa Stalina jako „efektywnego menedżera”.

Ciekawe, czy komisja zajmie się publikacjami na oficjalnej stronie internetowej rosyjskiego ministerstwa obrony, na której zamieszczono między innymi opracowanie pułkownika, doktora nauk historycznych Siergieja Nikołajewicza Kowalowa na temat roli ZSRR w przededniu wybuchu II wojny. Autor pisze m.in.: „Wszyscy ci, którzy bez uprzedzeń studiują zagadnienia historii II wojny, wiedzą, że wojna wybuchła dlatego, że Polska odmówiła realizacji niemieckich żądań. Mniej natomiast wiadomo, czego A.Hitler domagał się od Warszawy. Tymczasem żądania Niemiec były wielce umiarkowane: włączyć wolne miasto Gdańsk w skład Rzeszy i zezwolić na zbudowanie eksterytorialnych tras kołowych i kolejowych, które połączyłyby Prusy Wschodnie z zasadniczą częścią Niemiec. Pierwsze dwa żądania trudno nazwać pozbawionymi podstaw”. I tak dalej w tym duchu.

A może niesłusznie zakładam, że komisja zajmie się weryfikowaniem takich twierdzeń wyłożonych na oficjalnej stronie internetowej resortu obrony, może przyzna rację panu Kowalowowi i stanie w obronie dobrego imienia „wielce umiarkowanego polityka” i jego jak najsłuszniejszej polityki wobec Polski?

Pozwolę sobie zamieścić jeszcze jeden cytat. Irina Karacuba z uniwersytetu moskiewskiego tak komentuje powołanie komisji: „Fałszowanie historii Wielkiej Wojny Ojczyźnianej pochodzi od władzy, a nie od społeczeństwa. Mit o zwycięstwie w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej to jedyny mit o osiągnięciach Władimira Putina, jeśli nie liczyć cen ropy, ale ceny ropy od niego nie zależą. Kiedy Putin został prezydentem w maju 2000 roku, na Kremlu odsłonięto tablicę pamięci bohaterów wojny. Pod numerem jeden zamieszczono nazwisko Stalina. To była falsyfikacja – i pochodziła ona od władzy, a nie od społeczeństwa. Po drugie, jeśli dobrze rozumiem to, co oni teraz robią, jest to próba zamknięcia ust społeczeństwu, niezależnym ekspertom, historykom, dziennikarzom, działaczom społecznym, takim organizacjom jak Memoriał, które słusznie przypominają o przestępczym charakterze reżimu stalinowskiego w ogóle i o jego zbrodniach w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w szczególności. W składzie tej przesławnej komisji znaleźli się ci, którzy właśnie dokładnie zajmują się zafałszowywaniem historii, np. dyrektor Instytutu Historii Rosji Rosyjskiej Akademii Nauk Andriej Nikołajewicz Sacharow, sam były funkcjonariusz KGB. I fałszowanie będzie się odbywać teraz już z Kremla. Jakie to smutne”.

Nikita Sokołow z tygodnika The New Times (tygodnik napisał m.in. o publikacjach na stronie internetowej ministerstwa obrony) zapytuje: „A co znaczy „godzącymi w interesy Rosji”? To dla mnie zagadka. Jeśli problemami rosyjskiej historii będzie się zajmować FSB i wywiad, to będzie niezła jazda”.

A ja sobie myślę, że musi się dziać naprawdę źle w państwie duńskim, skoro władza wytacza takie potężne armaty do walki o przeszłość i próbuje zmobilizować opinię publiczną do tej walki, jednym słowem, uporczywie walczy o mity, próbując schronić się jak za parawanem przed wyzwaniami trudnej teraźniejszości.

A w kontekście szacunku dla bohaterów wojny przytoczę jeszcze jeden cytat (przypomniany w internetowej gazecie Grani przez Irinę Pawłową) zaczerpnięty z dzienników reżysera Ołeksandra Dowżenki, uczestnika defilady zwycięstwa 24 czerwca 1945 roku na placu Czerwonym w Moskwie: „Przed wielkim mauzoleum stały wojska i ludzie. Mój ulubiony marszałek Żukow wygłosił uroczyste i groźne przemówienie. Kiedy wspomniał o tych, którzy padli w boju, o tym ogromie ofiar, jakiego nie znała historia, zdjąłem nakrycie z głowy. Padał deszcz. Rozejrzałem się wokół. Zobaczyłem, że nikt ze stojących obok mnie nie zdjął czapki. Nie było ani chwili pauzy, ani marsza żałobnego, ani minuty ciszy. Zostały wypowiedziane dwa zdania, może jedno. Trzydzieści, jeśli nie czterdzieści milionów ofiar i bohaterów pochłonęła ziemia i nic, a może wcale ich nie było, nie żyli. Nikt za nimi nie westchnął. Zrobiło mi się smutno i nic już więcej mnie nie interesowało. W obliczu ich ofiary, pamięci po nich, krwi i mąk plac nie ukląkł, nie zadumał się, nie zdjął czapki. A może tak trzeba. A może jednak nie? No bo dlaczego opłakiwała ich natura? Dlaczego tak płakało niebo? Może chciało coś powiedzieć w ten sposób żywym?”. Smutno.

Piewca miłości, szlachetności i przyzwoitości

15 maja 2009. Bułat Okudżawa 9 maja skończyłby 85 lat. Okrągła data nie była w tym roku okazją do szumnych obchodów jubileuszowych. Właściwie poza książką biograficzną pióra niesfornego Dmitrija Bykowa i programem na niszowym kanale telewizyjnym Kultura rocznica przeszła w Rosji niezauważona. A przecież niezrównane ballady Bułata Szałwowicza nadal urzekają kolejne pokolenia Rosjan i nie tylko Rosjan (wielu moich znajomych uczyło się rosyjskiego tylko po to, by móc zaśpiewać w oryginale i zrozumieć pieśni Okudżawy).

Życiorys poety został naznaczony przez mocne uderzenia historii. Jego rodzice, zagorzali wyznawcy stalinizmu, zostali – jak setki tysięcy im podobnych – wkręceni w żarna represji. Bułat miał więc przypiętą łatkę syna „wrogów ludu”, co – jak twierdził później wielokrotnie – określiło jego wieczną chęć zmywania tych wszystkich niepopełnionych win. Poszedł na front na ochotnika (miał zaledwie 17 lat), o wojnie napisał potem, po zwycięstwie: „podła”. Pod prąd obowiązującej triumfalistycznej poetyce.

Śpiewane lekko ochrypłym, niezbyt mocnym, melancholijnym głosem ballady z towarzyszeniem gitary były wielkim wyłomem w porażonej socrealizmem rosyjskiej muzyce i poezji. Znamienny jest rok jego debiutu – 1956 – kiedy na krótko zaczęły puszczać stalinowskie lody. Mówił prosto i pięknie, niepospolicie o miłości i małym człowieku obdarzonym wielkim sercem, ironicznie odnosił się do sztucznego „patosu naszych czasów”, sentymentalnie – momentami ckliwie – wspominał moskiewski Arbat, gdzie mieszkał przez wiele lat, pisał o łzach, żołnierskich butach, o strąconych z cokołów idolach, o przemijaniu błahostek, które tak niedawno wydawały się ze spiżu. Ujmujące melodie zagnieżdżały się słuchaczom nie tylko w uchu, ale i w sercu. Były prawdziwe – i słowa, i muzyka, bez zadęcia, bliskie życia, a jednocześnie wysokie: piosenki Okudżawy to poezja najwyższych lotów.

Jego utwory jak „Modlitwa” (Dopóki nam ziemia kręci się…), „Weźmy się za ręce…” stały się hymnami, chętnie śpiewanymi przy niezliczonych okazjach. Okudżawa był poetą i bardem narodowym, choć władza radziecka go nie pieściła. Nie był zakazany, ale lansowany też nie. Należał do partii, partyjna legitymacja nie była jednak biletem na estradowy Olimp. Nagrania ballad, teksty wierszy przez lata krążyły tylko w odpisach, kopiowane prywatnie, nieoficjalnie. Nagrodę państwową dostał dopiero w 1991 roku. Po rozpadzie ZSRR włączył się aktywnie w życie społeczne i polityczne jako zwolennik nurtu demokratycznego. Zostawił poezję na rzecz prozy (napisał kilka powieści historycznych). Ostatnie lata spędził w osiedlu pisarzy w Pieriediełkino pod Moskwą. Zmarł w Paryżu w 1997, ale zgodnie z wolą został pochowany w Moskwie na cmentarzu Wagańkowskim. Tam, gdzie spoczywają Siergiej Jesienin i Władimir Wysocki.

W tym roku podczas zorganizowanej z rozmachem parady z okazji Dnia Zwycięstwa na placu Czerwonym wielka orkiestra wojskowa (a Okudżawa wielbił przecież „Nadieżdy maleńkij orkiestrik pod uprawlenijem lubwi” – małą orkiestrę nadziei pod dyrekcją miłości) zagrała obok pompatycznych marszów i zagrzewających do boju pieśni również skromną, acz kultową piosenkę Okudżawy z filmu „Dworzec Białoruski” o tym samym tytule. Dziwne koło zatoczyła historia.

Rosja bezpieczna? Rosja niebezpieczna?

Strategia bezpieczeństwa narodowego Rosji, którą wczoraj podpisał prezydent, to dziwny ptak z lekko zapóźnionego Matrixu, zagubionego gdzieś pomiędzy ambicją bycia mocarstwem, chęcią powstrzymania NATO, dyktowania warunków bezpieczeństwa na kontynencie europejskim i niemożnością przewidzenia skutków kryzysu.

Cel do roku 2020 został wyznaczony: Rosja ma wejść do pierwszej piątki największych potęg gospodarczych świata, uporządkować stosunki z krajami obszaru WNP, odepchnąć od swoich granic NATO, pozbawić Sojusz złudzeń pełnienia przezeń funkcji globalnych (w myśl strategii, NATO musi uwzględniać interesy Rosji), uniemożliwić zbudowanie amerykańskiej globalnej tarczy przeciwrakietowej. Jednocześnie zaleca się prowadzenie „racjonalnej i pragmatycznej polityki wykluczającej kosztowną konfrontację”. Rosja nie chce wdawać się w rujnujący wyścig zbrojeń, za to dla umocnienia swoich wpływów będzie sięgać po potencjał surowcowy.

Co do tego ostatniego punktu – zadziwiająca szczerość. Moskwa zamierza posługiwać się surowcami w walce o swoje interesy i pisze o tym otwarcie w strategii bezpieczeństwa. Niepokojący sygnał.

Koncepcja utrzymania obszaru WNP w wyłącznej strefie wpływów została przykryta sformułowaniem o „rozwoju stosunków z krajami WNP”. Czy po tym, jak Rosja w sierpniu 2008 roku zademonstrowała światu, że próg jej sięgania po siłę w rozwiązywaniu problemów z sąsiadami jest niski (a reakcja Zachodu tak miałka), można oczekiwać kolejnego „mocnego uderzenia” w razie dalszego wymywania wpływów Moskwy w Azji Centralnej, na Kaukazie, Ukrainie…? Czy wobec braku atrakcyjnej, pozytywnej rosyjskiej oferty przyciągającej państwa postradzieckie można się spodziewać zastosowania oferty „przymuszania” do dobrych stosunków? Znowu niepokojący sygnał.

Do największych zagrożeń zaliczono w „strategii 2020” politykę nie wymienionych z nazwy czołowych państw dążących do dominacji militarnej. Można to przeczytać tak: Rosja nie przełknie tarczy w Europie Środkowo-Wschodniej, negocjacje z Amerykanami na temat redukcji zbrojeń nuklearnych mogą trwać w nieskończoność, Rosja nie zrezygnuje ze swojego arsenału militarnego ani strefy wpływów na obszarze WNP. W ostatnich latach faktycznie Rosja wydaje na zbrojenia dużo więcej niż w minionej dekadzie, szkoli wojsko na wielkich ćwiczeniach, ambitnie pracuje nad nowymi czołgami czy rakietami, próbuje dogonić stracony czas. Zwraca uwagę to, że w rozdziale poświęconym możliwym zagrożeniom zewnętrznym ani pośrednio, ani tym bardziej bezpośrednio nie wspomina się Chin. Jako prezydent, Putin prowadził prochińską politykę. Najwidoczniej ta niepisana koncepcja ma obowiązywać nadal.

W strategii poczesne miejsce zajmuje wyznaczony cel gospodarczy: za jedenaście lat Rosja ma być niekwestionowaną potęgą światową i wejść do pierwszej piątki światowych mocarstw. Dziennik „Niezawisimaja Gazieta” głowi się w komentarzu, jak tego dokonać. Według danych za ubiegły rok (Factbook CIA), Rosja pod względem PKB wyrażonego w parytecie siły nabywczej zajmowała siódme miejsce (za Wielką Brytanią), niemniej w PKB na głowę mieszkańca Rosja plasuje się na odległym 74. miejscu za Porto Rico i Barbadosem (w 2007 roku była na 59. miejscu). W sytych latach prosperity nie przeprowadzono niezbędnych reform gospodarczych, rosyjska gospodarka jest uzależniona od koniunktury na paliwa. Na jakiej bazie ma się dokonać skok technologiczny czy cywilizacyjny – pytają dziennikarze „Niezawisimej” – skoro Rosja pod względem nakładów na edukację zajmuje 117. miejsce na świecie (pomiędzy Turkmenią, Panamą i Sierra Leone), wydaje na szkolnictwo 3,8% PKB (dla porównania Szwecja – 7,2%, USA – 5,3%). Na dodatek sytuacja demograficzna Rosji pogarsza się z roku na rok. Rosja ma ujemny przyrost naturalny, wysoką nadumieralność mężczyzn w wieku produkcyjnym.

No i jeszcze nie wiadomo, jakie dziury na wyboistej drodze postępu i rozwoju poczyni kryzys gospodarczy. W pierwszym kwartale 2009 roku w Rosji zanotowano spadek PKB na poziomie 9,5%.

Zwycięstwo na lodzie

Rosja zakończyła obchody rocznicy Wielkiego Zwycięstwa w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej 1941-1945.

9 Maja jest w dzisiejszej Rosji jedynym niepodważalnym, integrującym świętem ogólnonarodowym. Zwycięstwo to zwycięstwo. Jedno na wszystkich, jak śpiewał niezrównany Bułat Okudżawa.

Wokół święta wiecznie toczy się jednak dyskusja – jak je traktować, jak obchodzić, czyje to święto: bardziej narodu czy bardziej weteranów, bardziej wojska czy bardziej władz, tylko Rosjan czy może także innych narodów. Wiele zawsze w tych dyskusjach emocji, dużo więcej niż rzeczowych argumentów.

W tym roku na plan pierwszy wybijają się dwie nowe tendencje. Pierwsza to wojna o pamięć o wojnie, druga – to „glamuryzacja” wojny.

Osobliwym wyrazem pierwszej tendencji jest zgłoszony trzy miesiące temu przez jednego z ministrów projekt ustawy o odpowiedzialności karnej wobec osób, które „negują zwycięstwo ZSRR i narodu radzieckiego w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej”. Najpierw większość komentatorów robiła wielkie oczy, bo trudno się było doszukać sensu w tej inicjatywie. Kto przy zdrowych zmysłach może stwierdzić, że ZSRR nie wygrał Wielkiej Wojny Ojczyźnianej? Wygrał. Zwycięstwo było oczywiste, przypieczętowane zdobyciem Berlina. Wydawało się, że projekt umrze śmiercią naturalną jako pozbawiony logicznej motywacji. Okazało się jednak, że nie dość, że nie umarł, to jeszcze jest wałkowany na wszystkie strony. Duma Państwowa przystąpiła do rozpatrywania w komisjach projektu ustawy, mają być wniesione poprawki do kodeksu karnego (przestępstwo negowania zwycięstwa Związku Radzieckiego w wojnie będzie zagrożone karą do pięciu lat pozbawienia wolności i dotyczyć ma nie tylko obywateli Rosji, ale także obcokrajowców). W ostatnich badaniach opinii publicznej aż 60 procent Rosjan stwierdziło, że należy wprowadzić odpowiedzialność karną wobec tych, którzy negują zwycięstwo ZSRR. Negowanie zwycięstwa przyrównano do gloryfikacji nazizmu. O winie ma orzekać specjalny trybunał. Szczególnie mają być potraktowane – jak pisze internetowa gazeta „Grani.ru” – „republiki byłego ZSRR, które pozwolą sobie podać w wątpliwość rezultaty II wojny światowej”, dla nich projekt ustawy przewiduje następujące środki: wydalenie ambasadorów, zerwanie stosunków dyplomatycznych, państwowe rekomendacje dla sfery biznesu i organizacji społecznych, by zerwać kontakty.

Prezydent Miedwiediew powiedział, że należy „walczyć z falsyfikacją historii”, „nie zamykać oczu na straszną prawdę wojny”. Święte słowa, walczmy, nie zamykajmy. Prezydent nie wyjaśnił tylko, co rozumie przez „prawdę wojny”, jaka jest ta jedyna słuszna wykładnia owej prawdy.

Ustawa (o ile zostanie przyjęta i wprowadzona w życie, na razie dyskutowany jest projekt) może być kolejnym elementem świetnie układających się stosunków Moskwy z sąsiadami, zwłaszcza z krajami bałtyckimi i Ukrainą. Wojny o pamięć są i będą dla Kremla ważną płaszczyzną rozgrywki politycznej.

 

Przez telewizję rosyjską wojna została przystosowana do gustów publiczności przyzwyczajonej do lekkiej, łatwej i przyjemnej strawy artystycznej, a raczej pseudoartystycznej. Zaserwowano kilka nowych dań. Na pierwsze danie podano koloryzowaną wersję legendarnego serialu „Siedemnaście mgnień wiosny”. Kolorowy Stirlitz miał w założeniu przyciągnąć młode pokolenie, więcej glamouru, lakieru, politury. Czy różanolicy as radzieckiego wywiadu podziała na rosyjską młodzież jak magnes? Zobaczymy, choć zapewne nie stanie się ważnym „materiałem do przemyślenia” dla młodego pokolenia. Film się mocno zestarzał i bardziej śmieszy, niż porusza i wzrusza. Jedno jest pewne: jedna z najpopularniejszych serii dowcipów o Stirlitzu odżyje i zyska nowe barwy.

Widzowie obejrzeli również inne na ogół wyświetlane z okazji 9 Maja filmy wojenne (niektóre stare również podkolorowane, niektóre nowe – np. „Czerwiec 41” z Siergiejem Biezrukowem o miłości szlachetnego radzieckiego oficera do pięknej Polki – w stylu MacGyvera w sojuszu z „Quo vadis”, efekciarskie i pozbawione myśli), a także koncert dla weteranów, podczas którego młodzi i starzy wykonawcy śpiewali najpopularniejsze pieśni wojny. Przerobione na rockowo, a częściej „na popsowo” piosenki filmowe i frontowe pokazały dystans, jaki dzieli obecnych gwiazdorów rosyjskiej estrady od starych idoli. Żeby zostać dziś gwiazdą sceny, niekoniecznie trzeba umieć śpiewać czy mieć głos, wystarczy rytmicznie podrygiwać, wydawać jakieś dźwięki i prezentować się nieźle na okładce kolorowego pisemka, najlepiej jednak się głośno rozwodzić albo kupić willę na Lazurowym Wybrzeżu, wtedy jest się obiektem powszechnego uwielbienia bez konieczności kształcenia głosu. Kiedy przyszło do tego, żeby zaśpiewać piosenkę, którą zna cały kraj, okazało się, że „talentu” nie wystarcza – cieniutki głosik, fałsze, a do tego kiczowate układy taneczno-gimnastyczne. Publiczność najwyraźniej męczyła się mocno.

Każdy z wykonawców czuł się w obowiązku wygłosić patetyczne podziękowania pod adresem obecnych na widowni weteranów. Podobną formułę zastosowano w osobliwej edycji programu „Epoka lodowcowa” (odpowiednik „Oni tańczą na lodzie”). Pary łyżwiarzy figurowych wykonywały układy taneczne do kultowych pieśni wojennych. Potem obowiązkowo życzyły weteranom długich lat życia. Po koncercie fałszujących gwiazd estrady tym razem ucho widza mogło odpocząć – wykorzystano bowiem nagrania starych mistrzów. Trzeba było tylko zamknąć oczy. I nie otwierać.

Kolejny Dzień Zwycięstwa przeszedł do historii. Weterani zostali uraczeni porcją okolicznościowych obietnic poprawy losu od władz państwowych (choć do udziału w paradzie ich nie zaproszono, minister obrony powiedział, że to już nie na ich siły; na Placu Czerwonym pokazano za to najnowsze rakiety Topol), kolorowych jarmarków i tańców na lodzie. Teraz można znów na rok o nich zapomnieć.

A wojny o pamięć w razie konieczności politycznej będą toczyć się dalej.

Zimą będzie zimno

Zdolny menedżer, lobbujący rosyjskie interesy gazowe i naftowe, wicepremier Igor Sieczin podczas rozmów z delegacją UE w Moskwie ostrzegł, że i tej zimy mieszkańcy krajów Europy Środkowo-Wschodniej mogą marznąć na skutek przerw w dostawach rosyjskich nośników energii.

Powtórką gazowej wojny z Ukrainą rosyjskie władze grożą już od dawna. Nasilenie akcji zastraszania następuje na ogół po burzliwych rozmowach delegacji rosyjskiej z delegacją ukraińską na temat współpracy gazowej; szczególnie wysoką falę wywołały nieoczekiwanie ostatnie porozumienia Kijowa i Brukseli w sprawie finansowania modernizacji ukraińskiego systemu gazociągowego.

Tym razem jednak wicepremier Sieczin mówił nie tylko o przykręcaniu gazowych kurków, ale także o możliwym niedostarczeniu odbiorcom europejskim ropy naftowej. To nowy ton.

Jak oznajmił rosyjski wicepremier, winowajcą będzie ten, kto uruchomi trasę Odessa-Brody. To znaczy rurociąg ten działa od dawna, tyle że w stronę odwrotną od pierwotnie zamierzonej (tzw. rewers) płynie nim od kilku lat rosyjska ropa do portów czarnomorskich. W kwietniu zapowiedziano, że wreszcie ruszy zapowiadany od niepamiętnych czasów projekt przesyłu ropy azerbejdżańskiej z gruzińskiego portu Supsa drogą morską do Odessy, a stamtąd ropociągiem do Polski. Uruchomienie szlaku będzie przełamaniem dotychczasowego monopolu Rosji na dostawy ropy z regionu kaspijskiego (choć należy dodać, że w globalnym systemie rosyjskich dostaw i dostaw przez terytorium Rosji nie będzie to miało wielkiego znaczenia, chodzi bardziej o wymiar symboliczny). Rosyjskie władze reagują na wszelkie próby podważania jej monopolu na obszarze „kanonicznym” (za jaki Moskwa uznaje WNP) alergicznie i coraz bardziej histerycznie. Igor Sieczin ostrzegł: „Uruchomienie rurociągu Odessa-Brody oznaczać będzie niemożność dostarczenia rosyjskiej ropy na Słowację, Czechy i Węgry”.

Jednym ze skutków styczniowej wojny gazowej z Ukrainą, a także szerzej – agresywnej polityki energetycznej prowadzonej ostatnimi laty przez Putina i spółkę – było to, że odbiorcy europejscy stracili zaufanie do Rosji jako pewnego dostawcy nośników energii. A to sfera nader delikatna. Przyciśnięta przez rosyjską dyplomację gazową do ściany Europa zintensyfikowała więc poszukiwanie alternatyw – inna sprawa, na ile ta akcja „Liść dębu” okaże się skuteczna. Rosja natomiast przybrała jeszcze bardziej gniewną maskę. Wszelkie rozmowy idą jak po grudzie.

Moskwa odrzuciła przyjęcie europejskiej karty energetycznej, a 20 kwietnia przedstawiła własną koncepcję zasad, które miałyby regulować relacje pomiędzy dostawcami a odbiorcami ropy i gazu. Nacisk w rosyjskim dokumencie położono głównie na kwestie tranzytu. O co chodzi w koncepcji? W pewnym uproszczeniu: o zmuszenie krajów tranzytowych do bezwzględnego przestrzegania umów tranzytowych. Rosja domaga się gwarancji dla producentów, że kraje tranzytowe będą transportować nośniki bez żadnych warunków i zastrzeżeń, płacić kary umowne wynikające z niedotrzymania dostaw itp. Nietrudno odczytać, że powyższe „zasady” miałyby dotyczyć przede wszystkim krnąbrnej Ukrainy. Ciekawe jest to, że Rosja też jest przecież krajem tranzytowym, tyle że się najwidoczniej za takowy nie uważa. Gazprom kupuje środkowoazjatycki gaz na rosyjskiej granicy i sprzedaje go na własnych warunkach, między innymi Ukrainie zresztą. Teoretycznie – gdyby zastosować się do warunków rosyjskiej koncepcji – Turkmenia miałaby słuszne prawo domagać się od Rosji bezproblemowego dostarczenia turkmeńskiego gazu przez rosyjskie terytorium do Europy. Prawo Kalego trzyma się mocno.

Soczi-2009

Ogłoszono wstępne wyniki wyborów mera Soczi – kandydat z ramienia partii „Jedinaja Rossija”, popierany przez premiera Putina Anatolij Pachomow według komunikatu komisji otrzymał 76%, jego najważniejszy rywal – Borys Niemcow, kandydat z ramienia pozasystemowej opozycji – 13,5%. Pozostali uczestnicy wyścigu dostali 1-3% głosów.

Wybory mera Soczi były jednym z ciekawszych wydarzeń politycznych w Rosji w ostatnim czasie, swego rodzaju poligonem. Po pierwsze, miejsce – Soczi ma być gospodarzem zimowych igrzysk olimpijskich w 2014 roku. „Soczi-2014” to jeden ze sztandarowych projektów Putina. Obiekty olimpijskie trzeba budować od zera. To gigantyczna kasa. Czy merostwo w takim mieście można było „oddać” komuś, do kogo nie ma się stuprocentowego zaufania, mało tego – do kogoś, kto jest jednym z najbardziej zagorzałych krytyków rządzącej ekipy z Putinem na czele?

Mimo to do wyścigu wyborczego dopuszczono Borysa Niemcowa – polityka kojarzonego z wyklętymi przez Putina latami 90., obecnie jednego z liderów opozycyjnego ruchu „Solidarność”. Dopuszczono, co nie znaczy, że stworzono równe szanse. Pełniący obowiązki mera Pachomow miał osobiste wsparcie Putina, całej machiny biurokratycznej, prokremlowskich „technologów politycznych”. Przeciwko Niemcowowi zorganizowano brudną kampanię. Wyemitowano m.in. film przedstawiający kandydata opozycji jako człowieka umoczonego w kontakty z mafią, przypisano mu związki z koreańskim wywiadem i zamiar „odsprzedania” olimpiady Koreańczykom, oskarżono o zamiar zorganizowania prowokacji, kolorowej rewolucji etc. Niemcow pozbawiony był dostępu do mediów, możliwości prowadzenia kampanii wyborczej, debaty.

Ciekawe jest jednak już samo to, że władza dopuściła Niemcowa do udziału w wyborach. W czasach Putina w wyborach municypalnych (a także wszelkich innych) startować mogli tylko kandydaci „partii władzy”, jej sojuszniczych stronnictw i tzw. systemowej opozycji (partia Żyrinowskiego, komuniści). Udział Niemcowa – człowieka spoza systemowej opozycji – to znacząca odmiana (wszyscy rosyjscy komentatorzy zgodnie twierdzili, że decyzja o pozostawieniu Niemcowa w stawce wyścigu zapadła na najwyższym szczeblu). Fasadowość w pełni kontrolowanego przez władze od początku do końca procesu wyborczego gwarantowała wygraną kandydata obozu rządzącego. „W naszym fachu nie ma strachu”. Bo – jak mawiał pewien klasyk budujący potęgę demokracji w ostoi realnego socjalizmu – nieważne, jak się głosuje, ważne, jak się liczy głosy.

Przedstawiciele sztabu wyborczego Niemcowa liczyli glosy w badaniach exit poll. Według nich, Pachomow otrzymał 46%, Niemcow – 35%. Powinna się zatem odbyć druga tura. Niemcow zamierza się sądzić, uznaje wybory za sfałszowane. Podważa m.in. głosy oddane przed 26 kwietnia w głosowaniu przedterminowym.

„Technologia” masowego przedterminowego głosowania najwyraźniej się w Soczi sprawdziła – dziś dziennik „Wiedomosti” pisze, że być może podobna możliwość głosowania zostanie dopuszczona podczas najbliższych wyborów do Dumy Państwowej (w 1996 r. przedterminowe głosowanie zniesiono, uznano, że stwarza to szerokie pole do nadużyć).

Jak napisała w redakcyjnym komentarzu internetowa Gazeta.ru: „Wybory w Soczi pokazały, że aby w dzisiejszej Rosji wygrać [wybory], nie trzeba ani programu, ani zdolności, ani nawet technologii wyborczych. Wystarczy użyć władzy. […] Nie należy jednak zapominać przy tym o materii przyziemnej. Choć operacja przymuszania Soczi do wielkiego zwycięstwa nad Niemcowem była oczywistą farsą, mieszkańcy miasta wzięli w niej udział dobrowolnie. Niezależnie od tego, co władze chciały osiągnąć „organizując” taki nieprawdopodobny rezultat, i bez tych wysiłków opozycja pokazała, że nie może wygrać w warunkach nieuczciwego sędziowania”.

Nowa świecka tradycja

W Moskwie wskrzeszono sowieckie czyny społeczne, zainicjowane jeszcze za czasów Włodzimierza Iljicza Lenina. Subbotniki – bo o nich mowa – to prace społeczne w dni wolne. Organizowane rokrocznie wiosenne subbotniki w ZSRR miały – i jak widać, mają znów – na celu uporządkowanie miast i wiosek po zimie, pozbieranie gór śmieci, wygracowanie wyleniałych trawników. Po rytualnym pomalowaniu ławeczek odbywał sie radosny piknik. Subbotniki miały wykazać zaangażowanie ludności w prace społecznie użyteczne, wyręczyć służby porządkowe, które nie dawały sobie rady z brudem.

We wczorajszym, drugim tegorocznym (pierwszy odbył się 11 kwietnia) subbotniku w Moskwie wzięło udział – jak twierdzą władze miasta – 1,3 mln mieszkańców. Mer Jurij Łużkow osobiście posadził kilka krzaków bzu w Parku Izmajłowskim. Podziękował mieszkańcom za liczne przybycie i ofiarną pracę. Wezwał do pilnowania porządku, zawiadamiania odpowiednich czynników o śmieciach i nieprawidłowościach. „Miasto musi być czyste”. O poprawie pracy słuzb miejskich nic nie mówił, do niczego ich nie wzywał, nic ze strony władz nie obiecywał.

Moskwa – ponad 10-milionowe megapolis – jak wszystkie wielkie miasta boryka się z poważnym problemem zalewu śmieci.

Legalne miejskie wysypiska śmieci są przepełnione. W samej Moskwie doliczono się w zeszłym roku (nowych danych na razie brak) ponad osiemdziesięciu nielegalnych wysypisk. Według oficjalnych danych miasto „produkuje” gigantyczną ilość odpadów – komunalne i przemysłowe to ponad 20 mln ton rocznie. Wywozić nie ma gdzie – obwód moskiewski już od dawna protestuje przeciwko stołecznym śmieciom, ma własne problemy. Mer Łużkow chce w ciągu najbliższych sześciu lat zbudować miastu sześć spalarni. Mieszkańcy dzielnic, w których mają być one zlokalizowane, protestują, bo spalarnie mają być usytuowane bardzo blisko osiedli. Ekolodzy alarmują, że zdecydowanie za blisko.

W Moskwie nie segreguje się śmieci, a zdaniem ekologów, władze nie mają pomysłu na zorganizowanie systemu segregacji.

Poza tym Moskwa jest zanieczyszczona spalinami z gigantycznej liczby samochodów jeżdżących, a właściwie wiecznie duszących się w korkach.

Władze stolicy kilka lat temu wydały ponad milion dolarów na opracowanie bazy danych o zanieczyszczeniach wody i powietrza w mieście (część danych jest udostępniona w internecie). W mediach trąbiono o tym projekcie, ktory miał pomóc w walce o zachowanie jako takiego stanu środowiska. O efektach już potem wiele nie powiedziano.

W zeszłym roku ogłoszono o pilotażowym projekcie ujawniania nielegalnych wysypisk dzięki lotom patrolowym śmigłowców. W tym roku o patrolach się nie mówi. Strona internetowa miejskiej służby odpowiedzialnej za ochronę środowiska informuje za to o subbotnikach i chwali się zlikwidowaniem czterech nielegalnych wysypisk. Wobec kilkudziesięciu nowych – kropla w morzu śmieci.  

Między nami blogerami

W rosyjskim internecie istnieje osiem milionów blogów. Znakomita większość z nich (70 procent) mieści się pod trzema „adresami”: Livejournal.com, Blogs.Mail.ru i LiveInternet.ru. Codziennie rosyjscy blogerzy tworzą około trzystu tysięcy postów i siedmiuset tysięcy komentarzy do nich (dane za dziennikiem „Gazieta”).  Zdaniem specjalistów, blogi coraz bardziej młodnieją (obniża się średni wiek blogera), są coraz bardziej wpływowe i coraz bardziej komercyjne – coraz więcej blogerów-potentatów, notujących ponad tysiąc wejść dziennie stara się zarobić na prowadzeniu blogu.

Spece od tej branży uważają, że to już kres aktywnego rozwoju – to znaczy nie należy się spodziewać, że powstanie dużo więcej aktywnych nowych blogów. Następny prognozowany etap to rozdzielenie się blogosfery na oddzielne bloki tematyczne, zorganizowane według różnych kryteriów (od kategorii wiekowej po IQ).

Do rodziny blogerów dołączył wczoraj prezydent Dmitrij Miedwiediew. W pierwszych słowach zapewnił internautów, że władze nie zamierzają kontrolować internetu. W drugich słowach natomiast dodał: „Internet nie może być środowiskiem, w którym dominuje jeden, choćby najbardziej postępowy, najpotężniejszy kraj. Muszą być normy międzynarodowe, które są wypracowywane pospołu”. A to wszystko po to, by przeciwdziałać ksenofobii, terroryzmowi, bronić praw autorskich.

Użytkownicy internetu mogą komentować posty prezydenta. Jeden z komentatorów z mety wypalił: „Dmitriju Anatoljewiczu! Orientuje się pan bardzo dobrze w internecie. Czy we wszystkim innym ktoś panu przeszkadza?”

 

Przy jednym stole

Czy to kolejny eksperyment? Czy wyraz postępującej emancypacji prezydenta Miedwiediewa? Czy tylko nowa dekoracja rysującej się fasady? A może to kryzys bezpardonowo wkracza do walki politycznej na rosyjskich szczytach władzy?

Dwa dni temu Dmitrij Anatoljewicz nie tylko udzielił wywiadu opozycyjnej gazecie, ale na Kremlu spotkał się z członkami rady ds. wspierania rozwoju instytucji społeczeństwa obywatelskiego i praw człowieka. Pozwolił, by powiedziano mu w oczy (choć dopiero wtedy, kiedy ekipy telewizyjne wyszły z gigantycznej sali) słowa ostrej krytyki, na co prezydent Putin nigdy sobie nie pozwolił w czasie ośmioletniej prezydentury. Niedawno Miedwiediew częściowo wymienił skład rady, włączając kilku znanych krytyków systemu. Obrońcy praw człowieka, dziennikarze, socjolodzy, ekonomiści spoza kremlowskich układów mówili otwarcie o tym, dlaczego system szwankuje – „przykręcona” wolność, wszechobecna korupcja, brak wolnych mediów, sądownictwo pod butem, samowola władz różnych szczebli, biurokracja, zły klimat dla działalności organizacji pozarządowych.

Miedwiediew wysłuchał i wypowiedział swoim zwyczajem kilka poprawnych formuł. Stwierdził np., że jego zdaniem ustawa o NGO powinna zostać znowelizowana, a aparat państwowy jest porażony korupcją i on się bardzo często zastanawia, co zrobić z tym wrzodem i jeszcze że demonstracje protestu powinny zależeć nie tyle od decyzji władz, ile od odwagi cywilnej uczestników. Jak zwykle u niego – pięknie powiedziane, nic dodać, nic ująć. Tyle że piękne słowa spływające z ust „młodszego cara”, jak się ironicznie nazywa Miedwiediewa („starszym carem” ciągle w tej ironicznej nomenklaturze pozostaje Putin), jakoś idą sobie obok rzeczywistości i nie przekuwają się w czyn. Ileż nadziei na liberalne przemiany wzbudził w zachodnich politykach kandydat na prezydenta Miedwiediew, kiedy wygłosił hasła „Wolność jest lepsza niż brak wolności” i inne temu podobne! I co? Minął rok i nic. Usadzony przez biuro polityczne u szczytu stołu prezydialnego Miedwiediew przez rok nie wychylił się ani razu. Ale teraz mamy kryzys i to niewąski, układy się zmieniają, przy czym gwałtownie.

Czy ostatnie akcje Miedwiediewa obliczone na zbliżenie z powiększającym się stale obozem niezadowolonych są jego samodzielną inicjatywą i świadczą o pogłębianiu się podziałów w zawiedzionym i zbiedniałym (a więc bardzo nerwowym) obozie władzy? Co oznaczają te pokojowe sygnały wysyłane przez prezydenta w stronę tych, którzy nie szczędzą słów krytyki?

Jest jasne jak słońce, że w sytuacji kryzysu władza, która w latach tłustych starannie wygoliła polityczne poletko i przekonała ludzi, że sama sobie ze wszystkim poradzi, byle jej nie zaglądać przez ramię i nie kontrolować, teraz boi się znaleźć w sytuacji sam na sam z tymi, którzy najbardziej ucierpią z powodu kryzysu. A zmarginalizowani obrońcy praw człowieka i prasa mogą stać się jakimś buforem, skanalizować niezadowolenie. Przynajmniej spróbować.

Ale niejasne jest, czy Miedwiediew ustalił z Putinem taki scenariusz publicznego prania brudów, czy zaczął działać na własną rękę. Jeżeli ustalił – to oznacza to tylko to, że obaj potrzebują wsparcia ze strony resztek społeczeństwa obywatelskiego. A jeśli nie ustalił – to jest to zapewne początek większego pęknięcia w układzie władzy.

Opływowe kształty króla

Prezydent Dmitrij Miedwiediew udzielił pierwszego wywiadu dla opozycyjnej rosyjskiej gazety, pierwszego wywiadu dla rosyjskiej gazety w ogóle (poprzednich wywiadów, które ukazywały się w rosyjskiej prasie, udzielił jeszcze jako kandydat na prezydenta, a wypowiedzi Miedwiediewa znaliśmy do tej pory wyłącznie z mediów elektronicznych i wideoblogu).

Redaktor naczelny „Nowej Gaziety” Dmitrij Muratow uczciwie zadał ciekawe pytania na tematy, które, jak sądzę, interesują ludzi (demokracja, kryzys, stosunki państwo-społeczeństwo obywatelskie, proces Chodorkowskiego, partia władzy, kontrola nad internetem, wybory mera Soczi), a jeszcze bardziej interesuje ich zdanie prezydenta na te tematy. Ale Muratow na żadne pytanie nie uzyskał od interlokutora odpowiedzi. To znaczy oczywiście prezydent Miedwiediew „mówił ładnie i melodyjnie, zdania perlił jak z pereł kolie”. Tylko że kompletnie nic z tego nie wynikało. Jedyny ciekawy cytat, zamieszczony zresztą tylko na blogu gazety, a nie w treści samego wywiadu, został zaczerpnięty z tego fragmentu rozmowy, którego dziennikarz nie nagrywał już na dyktafon. „Czy pan wie – zapytał Miedwiediew – dlaczego wybrałem właśnie „Nową Gazietę”? Bo wy nigdy nikomu nic nie lizaliście. Możecie to opublikować, potwierdzę w razie czego”.

Na łamach „Nowej Gaziety” ukazywały się artykuły Szczechoczichina i Politkowskiej, odważnych, legendarnych dziś dziennikarzy. Gazeta ma odwagę wyciągać na światło dzienne afery, w których umoczeni są członkowie rządzącej elity, nie obsługuje władz. Wygląda na to, że faktycznie nikomu nic nie lizała, wedle eleganckiego stwierdzenia prezydenta Miedwiediewa.

Prezydent wypowiedział w wywiadzie kilka okrągłych zdań, w których każde słowo było dokładnie wyszlifowane i przemyślane, świadczące o wiedzy z zakresu historii, socjologii, prawa i wszystkich tych dziedzin, których znajomość sprawia, że człowiek może uważać się za wykształconego, obytego, światłego. „Kontrola nad biurokracją to jedno z fundamentalnych zadań każdego państwa”, „Społeczeństwo obywatelskie to jak gdyby druga strona państwa”, „Należy dążyć do tego, aby machina państwowa pracowała w trybie rozumnego automatyzmu”, „W naszym kraju istnieje tradycja bezpartyjnego prezydenta”, „Prawodawstwo w sferze działalności charytatywnej wymaga zmian”, „Powinniśmy stworzyć w Rosji jak najlepsze warunki dla rozwoju internetu”, „Demokracja to kategoria historyczna i jednocześnie – ponadnarodowa. Dlatego demokracja nigdzie nie wymaga rehabilitacji. Nie należy przeciwstawiać demokracji sytości” i tak dalej. Idealna poprawność w każdym calu.

Co wiemy o prezydencie Rosji po przeczytaniu wywiadu w „Nowej Gaziecie”? Że prezydent Rosji był dobrym uczniem, studentem, wykładowcą, że potrafi budować zdania zgodnie z zasadami gramatyki języka rosyjskiego. Że wie, co ma powiedzieć o demokracji, o sądownictwie, o biurokracji. Lekcje odrobił. Lekcje poprawnego mówienia, ale nie lekcje uprawiania polityki. Miedwiediew nie musiał w przestrzeni publicznej walczyć o władzę, dostał ją na podstawie zakulisowych układów w kremlowskim biurze politycznym, w tym sensie nie jest politykiem. I to widać również w tym wywiadzie. Owszem, horyzont ma szeroki, teorię – w małym palcu. Ale co z praktyką? Tego nie wiem. Prezydent Miedwiediew nie wypowiedział ani jednego słowa oceny, same formułki o doskonałości i należytości. Czy prezydent nie ma własnego zdania, czy też prezydent w układzie tandemokracji nie może mieć własnego zdania?