Archiwum autora: annalabuszewska

Nowe Jeruzalem

W mieście Istra, położonym sześćdziesiąt kilometrów od Moskwy odradza się stary klasztor, w którym znajduje się replika Grobu Pańskiego.

Rosyjskie Nowe Jeruzalem miało przypominać to leżące w Ziemi Świętej. Klasztor, nazywany „nowojerozolimskim”, został założony w XVII wieku. Moskwa miała wówczas ambicje, aby stać się trzecim Rzymem, uwolnić Konstantynopol i Jerozolimę spod jarzma niewiernych, a na swojej ziemi stworzyć ośrodek równie dla wyznawców prawej wiary ważny. Stąd pomysł, by – jak to ujął pomysłodawca Nowego Jeruzalem, słynny patriarcha Nikon – „stworzyć w Rosji kanoniczny obraz Ziemi Świętej, jak gdyby jej ikonę, która przyciągnie do Rosji całą jej świętość”.

Klasztor był do początków XX wieku ważnym ośrodkiem odwiedzanym licznie przez pielgrzymów.

Po rewolucji październikowej, pod władzą bolszewików, klasztor niszczał (sam klasztor został zamknięty w 1919 roku, założono tu muzeum krajoznawcze). Jeszcze bardziej ucierpiał na skutek niszczycielskiej działalności Niemców w czasie II wojny. Po wojnie sowieckim władzom nadal nie zależało na przywróceniu świetności ośrodkowi wiary prawosławnej.

W latach dziewięćdziesiątych klasztor odzyskał funkcje sakralne, zaczęła się renowacja zabytkowych obiektów. W zeszłym roku w październiku z inicjatywy prezydenta Dmitrija Miedwiediewa powstała fundacja, która zbiera środki na prace konserwatorskie.

 

Zapraszam do obejrzenia zdjęć z Istry. Przedstawiają imponujący (częściowo odremontowany) Sobór Zmartwychwstania z kaplicą Grobu Pańskiego.

 

Życzę Państwu pięknych Świąt Wielkanocnych, odrodzenia i radości! Wesołego Alleluja!

Lampeczka Iljicza

Wśród wprowadzanych w zeszłym roku w niebywałym pośpiechu zmian do konstytucji Federacji Rosyjskiej znalazł się zapis o obowiązku przedstawiania Dumie Państwowej dorocznych sprawozdań z działalności rządu. W zamyśle autorów pomysłu miało to być świadectwo otwartości władzy wykonawczej i kontrolnych funkcji sprawowanych nad władzą wykonawczą przez władzę ustawodawczą.

Wczoraj w gmachu na ulicy Ochotnyj Riad w Moskwie (siedzibie niższej izby parlamentu) zjawił się z pierwszym takim – historycznym – sprawozdaniem premier Władimir Putin. Przemawiał do zgromadzonych tłumnie deputowanych przez godzinę: wyliczał, przedstawiał, wymieniał. „W sprawozdaniu premiera wzrosło wszystko, co tylko miało najmniejszą szansę wzrosnąć” – napisała na temat cytowanych przez Putina niezliczonych wskaźników jedna z moskiewskich gazet. Premier uprzedził, że obecny rok będzie trudny (choć na podstawie zaprezentowanych deputowanym chwalebnych statystyk minionego roku trudno byłoby do takiego wniosku dojść) – cóż, „wyprodukowany” przez zagranicznych kapitalistów kryzys dotknął również Rosji.

Z ważnych deklaracji dotyczących czasów kryzysu premier złożył obietnicę, że rząd – mimo deficytowego budżetu na ten rok – nie zapomni o emerytach i będzie podwyższał emerytury, by najstarsi wiekiem obywatele nie stracili przez inflację itp., wystąpił w obronie bankierów („to nie są tłuste koty, jak zwykło się uważać” – orzekł), pochwalił system bankowy za to, że się nie rozpadł, a dzięki roztropności rządu przetrwał zawieruchę; ponadto Putin zapowiedział, że nie odstąpi od podatku liniowego (jedno z pierwszych udanych liberalnych posunięć prezydenta Putina na początku dekady). „Tego cały świat nam zazdrości. Wiem, co mówię” – zapewnił zadowolone audytorium, które często nagradzało Władimira Władimirowicza oklaskami.

Potem był znacznie ciekawszy niż oficjalne sprawozdanie dialog z deputowanymi. To znaczy, oczywiście podobnie jak seanse łączności premiera ze społeczeństwem transmitowane raz do roku przez wszystkie kanały telewizji, tak i seans łączności z „dumcami” był zawczasu starannie wyreżyserowany i zaplanowany. Pytania z sali były uzgodnione i nie zawierały – poza płomiennym przemówieniem lidera komunistów, który wzywał do wymiany części ministrów na okoliczność kryzysu – krytyki pod adresem rządu. Niewygodne i trudne pytania ze strony członków parlamentu nie padły. Żadna rysa na nieskazitelnym wizerunku premiera nie miała prawa się pojawić.

Pewne ożywienie na sali powstało, gdy jeden z zafrasowanych koniecznością wprowadzania kryzysowych oszczędności deputowany zapytał, dlaczego na klatkach schodowych w rosyjskich domach żarówki palą się cały czas, podczas gdy na Zachodzie od lat – jeszcze kudy przed kryzysem – żarówka na schodach zapala się tylko wtedy, kiedy ktoś ją włączy, a po minucie się automatycznie wyłącza. Premier z analogicznym ożywieniem odpowiedział: „Też mieszkałem przez kilka lat w Niemczech i tam już wtedy światło na schodach włączało się na krótko, a potem gasło. Ale wiem, że wprowadzenie tego systemu wymaga nakładów”. Skoro tak – to deputowani z niechęcią odstąpili od rewolucyjnych zmian w systemie oświetlania klatek schodowych.

Dyskusji nad przyczynami głębokich skutków światowego kryzysu w Rosji nie było (jeszcze raz potwierdziło się twierdzenie przewodniczącego Dumy, że parlament to nie jest miejsce do prowadzenia dyskusji). Premier nie wyjaśnił na przykład, na jakiej zasadzie rząd wspiera jednych, a nie wspiera innych. Nikt go zresztą w tej sprawie za język nie ciągnął. Ogólniki upstrzone wskaźnikami przyjęto za dobrą monetę. Diagnozy nie sformułowano. Czy w takim razie terapia w postaci ogólnikowych AKM (antikrizisnyje miery – środki antykryzysowe) zaradzi postępującemu kryzysowi? Czy takie fasadowe sprawozdania w ogóle mają sens?

Nikt się nie spodziewał, że deputowani przeciągną premiera po dywanie za fatalne decyzje (decyzje premiera, jak żona cezara, są w Rosji poza podejrzeniem), ale zamiast wykazać śladową choćby dociekliwość, parlamentarzyści prześcigali się w lojalności wobec szefa rządu. Kiedy zaczęto w Rosji mówić o kryzysie (to znaczy, kiedy hulał on już w najlepsze i nie dało się ukryć jego pazurów pod pianą propagandy sukcesu), wyrażano nieśmiałe nadzieje, że trudności zmuszą władze do poszerzenia kręgu aktorów wewnętrznej sceny politycznej. Wczoraj po raz kolejny zaświadczono jednak dobitnie, że o poszerzeniu spektrum nie ma mowy, że – wręcz przeciwnie – gdy kryzys-wróg u wrót, ma nastąpić konsolidacja szeregów, obowiązuje bezwzględna lojalność i wazeliniarska akceptacja poczynań rządu. Bez dyskusji.

Już po szczycie

Zdjęcie z londyńskiego szczytu Dwudziestki, które zdobi dzisiaj pierwsze strony wszystkich gazet (uśmiechnięci i objęci prezydenci USA i Rosji z uwieszonym na ich ramionach premierem Włoch), jest niepodważalnym świadectwem wyższości amerykańskiej stomatologii nad europejską protetyką.

Czy szczyt przyniósł jeszcze jakieś niepodważalne pożytki? Komunikaty są opływowe i wszystkie bez wyjątku bardzo optymistyczne: „będzie kasa, zrobimy zrzutkę na MFW, a najważniejsze, że nie doszło do skandalu i że nie daliśmy się podzielić”. Pozostaje mieć nadzieję, że słowa niemieckiej kanclerz o osiągniętym w Londynie historycznym przełomie nie są pustym frazesem i nowy system, który ma powstać na gruzach systemu z lat czterdziestych, poradzi sobie z najnowszą plagą egipską światowego kryzysu.

Co ze szczytu wywiozła Rosja? Prezydent Miedwiediew, który przed wyjazdem do Londynu odgrażał się, że bez mała obali dolara i będzie walczył o ustanowienie nowej światowej waluty, wyraźnie wyhamował. I słusznie. „Dmitrij Miedwiediew powiedział kolegom to, co powinien był powiedzieć. Poza tym nie powiedział pewnych rzeczy, o których powinien był powiedzieć. Niektóre pomysły, które zdążył omówić z liderami Dwudziestki jeszcze przed szczytem, pozostały niewypowiedziane: najwidoczniej zrozumiał, że nie mają perspektywy” – napisał w korespondencji z Londynu Andriej Kolesnikow (Kommiersant) z właściwym sobie przekąsem.

W ramach ocieplania na linii Moskwa-Waszyngton prezydent Miedwiediew napisał artykuł dla The Washington Post. Miedwiediew wzywa w nim do przełamania negatywnych zjawisk w stosunkach dwustronnych. Pisze: „Świat oczekuje, że Stany Zjednoczone i Rosja podejmą energiczne działania na rzecz ustanowienia atmosfery zaufania i dobrej woli w stosunkach międzynarodowych, a nie uwikłają się w brak działań i nieangażowanie się. Nie możemy nie sprostać tym oczekiwaniom”. Miedwiediew wskazuje na doniosłość kwestii rozbrojenia, wyraża nadzieję na konstruktywną współpracę w sprawie Afganistanu. To bez wątpienia ważne sprawy.

Amerykańscy eksperci z zadowoleniem odnieśli się do gestu rosyjskiego prezydenta, tylko nie mogli wyjść ze zdumienia, że Miedwiediew widzi światowy tandem w składzie USA-Federacja Rosyjska. A ten właśnie tandem ma, według Miedwiediewa, sprostać wyzwaniom, wyciągnąć świat z kryzysu. W artykule w tym kontekście nie ma ani słowa o Chinach. A przecież w Londynie najważniejszym rozmówcą Baracka Obamy był właśnie przewodniczący ChRL Hu Jintao. To w znacznej mierze od ich ustaleń zależało, z czym wyjadą pozostali uczestnicy szczytu. W Waszyngtonie coraz częściej mówi się o konieczności zacieśnienia kontaktów z Pekinem, wzajemna zależność gospodarek obu państw jest naturalnym podglebiem rozwoju tej współpracy. Czy w amerykańsko-chińskim tandemie znajdzie się miejsce dla rosyjskich ambicji? I w jaki sposób Rosja chce je realizować?

O miejscu i roli Rosji opowiedział dziś na zjeździe stowarzyszenia rosyjskich banków minister finansów Aleksiej Kudrin, sprowadzając patos, rozdmuchany salonową atmosferą szczytu, do właściwych rozmiarów. Rosja nie bierze udziału w wypracowanych na szczycie w Londynie środkach antykryzysowych – zaznaczył Kudrin. Wspiera natomiast stabilność finansową w regionie, uczestnicząc w tworzeniu antykryzysowego funduszu krajów EaWG (Euroazjatyckiej Wspólnoty Gospodarczej, skupiającej sześć państw postradzieckich). Ostatnio wprawdzie nie wsparła Białorusi (Moskwa odmówiła Łukaszence kolejnego kredytu na podtrzymanie gospodarki, za co Bat’ka kazał natychmiast wyłączyć transmisję wszystkich kanałów telewizyjnych bratniej Rosji i nie ponownie nie uznał niepodległości Abchazji i Osetii Południowej), ale może to tylko chwilowo. Kudrin nic nie mówił o zasobach tego antykryzysowego postradzieckiego funduszu, może dlatego że na razie specom od finansów trudno się doliczyć, czy Rosji wystarczy środków na wszystkie programy.

Cóż, fajnie jest sobie zrobić zdjęcie w fajnym towarzystwie, poprężywszy mięśnie (głównie twarzy – by uśmiech wypadł przekonująco). Ale potem trzeba wrócić do domu i zająć się tą bliską, i jedyną pozostającą w zasięgu, wspólnotą gospodarczą, do której na dobrą sprawę stale trzeba dopłacać.

Subtropikalna Rosja w konflikcie z Atlantydą

Czy Rosja wypowie wojnę Atlantydzie z powodu sporu o przynależność szelfu kontynentalnego? Z takim pytaniem zwrócili się do Rosjan socjolodzy z ośrodka badania opinii publicznej WCIOM 1 kwietnia.

Ponad połowa pytanych nie wyczuła primaaprilisowego dowcipu w ankiecie ośrodka. 21 procent badanych odpowiedziało „na połnom sierjozie”, że nic nie słyszeli o kontaktach z Atlantydą, ale politykę rządu w tej kwestii w pełni popierają, 9 procent oznajmiło, że, owszem, wiedzą o stosunkach Moskwy i Atlantydy i popierają linię Rosji, a 5 procent orzekło, że wprawdzie wiedzą o nawiązaniu kontaktów z Atlantydą, ale są przeciw. Na pytanie o potencjalny konflikt o szelf, 52 procent badanych nie umiało powiedzieć, jak się do takiej wojenki odnosi, a 18 procent odparło, że w czasie kryzysu mają na głowie ważniejsze sprawy niż Atlantydę z jej szelfem.

To, że tylko 40 procent respondentów zdołało rozszyfrować primaaprilisowy żart, nie jest takie znowu dziwne. W zeszłym tygodniu Rada Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej ujawniła, że Rosja może upomnieć się o „swoje prawa” do szelfu arktycznego, zasugerowano możliwość powołania specjalnych jednostek arktycznych. Moskwa wysłała jakiś czas temu specjalną ekspedycję naukową z wiceprzewodniczącym Dumy Państwowej na czele, która miała pobrać z szelfu próbki gruntu. Próbki miałyby pokazać, czy szelf jest częścią płyty kontynentalnej. Jeśli tak by się okazało (wyniki ekspertyz nie zostały jeszcze opublikowane), to Rosja chciałaby je wykorzystać jako podstawę do zgłoszenia roszczeń do użytkowania złóż ropy i gazu na arktycznym szelfie.

Inny żart primaaprilisowy, którym bawią dziś rosyjscy internauci – o powołaniu ruchu „Subtropikalna Rosja”, partii radykalnych reform klimatycznych – też ma powiązanie z tym, co dzieje się w realu. Wokół wyborów mera leżącego w subtropikach miasta Soczi toczy się przedziwna gra. Każdy dzień przynosi coraz to nowe informacje: a to, że do długiej listy dwudziestu kilku kandydatów dołączono słynną baletnicę Anastasiję Wołoczkową (która wprawdzie od dawna nie tańczy, ale za to nie schodzi z łamów prasy brukowej), a to jednego z kandydatów opozycji, Borysa Niemcowa, jacyś chuligani oblewają amoniakiem, a to tandem Putin-Miedwiediew jedzie do Soczi, zwołuje specjalną naradę na temat budowy obiektów olimpijskich i przy okazji namaszcza pełniącego obecnie obowiązki mera. Gra o merostwo subtropików to nie tylko gra polityczna, ale także gra o dużą kasę, jaka kręci się wokół organizacji zimowych igrzysk. Tutaj akurat powody do śmiechu się kończą.

Natmoast autorzy manifestu „Subtropikalnej Rosji” nawołują między innymi, by w sferze polityki wewnętrznej „radykalnie poprawić klimat polityczny w Rosji”; w tym celu ma być zaprowadzony w Rosji „subtropikalny reżim klimatyczny: podniesienie średniej temperatury do 20 stopni Celsjusza, obniżenie do 50 stopni Celsjusza temperatury wrzenia wody”; same korzyści płyną z tego: zmniejszą się nakłady na ogrzewanie mieszkań, Rosjanie nie będą musieli wydawać pieniędzy na palta, warzywka będą rosnąć okrągły rok. W sferze polityki zagranicznej ruch „Subtropikalna Rosja” proponuje: „w świetle radykalnej reformy klimatycznej doprowadzić do wymiany cieplnej pomiędzy Rosją a krajami bliskiej zagranicy (obszar postradziecki). Eksport nadmiaru ciepła z krajów Azji Centralnej i stworzenie wspólnego subtropikalnego rynku powinny stać się podstawą wspólnej przestrzeni subtropikalnej, do której mogłyby się przyłączyć nie tylko byłe republiki radzieckie, ale także sąsiednie kraje Europy Wschodniej i Południowej, Afryki, Azji”. Czego i Państwu z okazji 1 kwietnia życzę.

Carska epopeja pośmiertna

Wokół zabitych przez bolszewików w domu Ipatjewa w Jekaterynburgu w lipcu 1918 roku Romanowów – cara Mikołaja, jego żony i dzieci – ciągle nie cichną emocje. Wydawać by się mogło, że wszystko już wyjaśniono i wyświetlono. W styczniu tego roku oficjalnie zamknięto śledztwo w sprawie potwierdzenia tożsamości szczątków znalezionych w 1991 i 2007 roku na Wielkiej Drodze Koptiakowskiej pod Jekaterynburgiem. Śledczy i naukowcy badający DNA ciał potwierdzili, że szczątki należą do Romanowów. W zeszłym tygodniu rezultaty prac nad identyfikacją ciał rodziny carskiej zostały opublikowane. Nad identyfikacją pracowały dwie niezależne grupy ekspertów i obie doszły do jednoznacznego, takiego samego wniosku: to Romanowowie.

Rosyjska Cerkiew Prawosławna, która w 2000 roku kanonizowała rozstrzelaną rodzinę Romanowów, dotychczas nie uznała autentyczności znalezionych pod Jekaterynburgiem ciał. Czy ekspertyzy rosyjskich i amerykańskich naukowców położą kres wahaniom Cerkwi?

 

To, że w pierwszym znalezionym miejscu prowizorycznego pochówku Romanowów, które odkryto w 1991 roku, nie było szczątków następcy tronu Aleksego i jednej z jego sióstr, dało asumpt do wskrzeszenia jakże popularnej w narodzie legendy o cudownym ocaleniu carskich dzieci. Od 1918 roku co kilka lat w różnych oddalonych zakątkach świata do tego, że są dziećmi Mikołaja, przyznawały się zastępy samozwańców. Niektórzy byli obdarzeni wyjątkowym tupetem, zyskali światową sławę.

Rezultaty badań dwóch szkieletów znalezionych w 2007 roku i należących, co potwierdzono w trakcie genetycznych ekspertyz, do Aleksego i wielkiej księżniczki Marii, powinny rozwiać wszelkie wątpliwości co do rzekomego cudu uratowania carskich dzieci. Ale czy zakończą jakże nośną medialnie i cieszącą się nieustającą popularnością w narodzie zabawę w ocalonych samozwańców?

Wszystkich rosyjskich, bułgarskich, niemieckich, gruzińskich i innych samozwańców zwalczali zawsze konsekwentnie przedstawiciele tzw. Domu Romanowów – potomkowie członków rodziny carskiej, dalszych krewnych Mikołaja II, którzy żyli poza ZSRR/Rosją. Zagraniczni Romanowowie są podzieleni i wewnętrznie skłóceni, zarzucają sobie nawzajem uzurpację tytułów, ale w sprawie uznania autentyczności ciał znalezionych pod Jekaterynburgiem są zgodni: w 2007 roku po znalezieniu szczątków Aleksego i jego siostry Marii oznajmili, że „nie ma żadnych dowodów, by uznać znalezione szczątki za ciała Romanowów”. Czy teraz uznają?

 

Przeciwnicy uznania autentyczności szczątków uważają, że badania są zafałszowane. Literatura poświęcona tej sprawie – i autorstwa tych, którzy uznają autentyczność, i tych, którzy autentyczności nie uznają – liczy wiele, wiele tomów.

Zadziwiająca jest też sprawa, ciągnąca się równolegle: przedstawiciele Domu Romanowów, przede wszystkim wielka księżna Maria Władimirowna (przez wielu uważana za uzurpatorkę, której tytuł wielkiej księżnej, a tym bardziej tytuł głowy Domu Panującego, się nie należy), domaga się od rosyjskiej prokuratury zrehabilitowania Romanowów zamordowanych przez bolszewików. Prokuratura i sąd trzykrotnie odmówiła rehabilitacji.

Sprawa zamordowania carskiej rodziny ciągle wywołuje dyskusje. Jak pisze Władimir Abarinow, autor wielu publikacji na temat zbrodni w Jekaterynburgu, „stosunek [rosyjskiego] społeczeństwa do ostatniego cara i rozprawy z jego rodziną – co mogę stwierdzić na podstawie wieloletniego doświadczenia prowadzenia blogu – jest daleki od pełnego zgody i miłości. W Rosji wiele osób nadal uważa zabójstwo Mikołaja II za zasłużoną zemstę”.

Burza nad stepem szerokim

Rosyjska delegacja nerwowo zareagowała na ukraińsko-unijną deklarację o modernizacji systemu ukraińskich gazociągów, która została wczoraj podpisana w Brukseli. Biorący udział w brukselskiej konferencji kredytodawców minister energetyki Siergiej Szmatko z kolegami demonstracyjnie opuścił salę obrad, osunął się na otomanę w holu i w tej półleżącej pozie udzielał zemdlonym głosem wywiadu telewizji. Wyrażał niezadowolenie z tego powodu, że interesy Rosji zostały zignorowane.

Jeszcze bardziej kategoryczny był na specjalnie zwołanej konferencji prasowej premier Władimir Putin (zawsze można liczyć na to, że jak tylko wydarzy się jakaś rzecz w dziedzinie gazownictwa, premier zawsze znajdzie czas, aby się nią zająć, w innych sprawach nie angażuje się tak szybko i tak chętnie). Z właściwą sobie brutalną ironią i plebejskim wzruszaniem ramionami, co jest u niego oznaką wielkiego zdenerwowania, zagroził, że Moskwa zrewiduje zasady współpracy z Unią.

„Dyskusja o zwiększeniu ilości przesyłanego tranzytem gazu przez terytorium Ukrainy bez głównego dostawcy jest po prostu… po prostu… niepoważna [w deklaracji znalazł się punkt o zwiększeniu przesyłu gazu o 60 mld metrów sześciennych]. A skąd wezmą gaz?” – ironizował. Dzień później z Moskwy napłynęły depesze, że rozmowy rosyjsko-ukraińskie na temat udzielenia przez Moskwę tak potrzebnego Ukrainie w dobie kryzysu kredytu w wysokości 5 mld dolarów zostały zawieszone.

Czemu to ukraińsko-unijne porozumienie tak ubodło Moskwę i premiera Putina osobiście? Naiwnie można powiedzieć, że Rosja powinna być zadowolona z tego, że Europejczycy za swoje pieniądze będą remontować ukraińskie rurociągi, że wreszcie zostanie wyłoniony niezależny operator gazociągów, co znacznie zmniejszy ryzyko zakręcania kurka. Tymczasem rosyjscy politycy gniewnie fukają, konstatując, że Ukraina w ten sposób zbliży się do europejskiego systemu energetycznego.

O co chodzi? Z punktu widzenia Moskwy – o dwie straty: o pieniądze i o tak lubianą przez rosyjskich polityków strefę wpływów.

Jeśli chodzi o pieniądze, to zarabiać na tranzycie gazu z Rosji do Europy może zacząć europejski operator. „Jeśli tak się stanie, strona rosyjska może stracić prawie 4 mld dolarów rocznie” – napisała internetowa „Gazeta.ru”.

Wróćmy na początek stycznia tego roku. Jednym z naczelnych celów rosyjsko-ukraińskiej wojny gazowej, jakie stawiała sobie Moskwa, była dyskredytacja Ukrainy i ukraińskiej klasy rządzącej jako wiarygodnego partnera Europy, ponadto przejęcie kontroli nad ukraińskim systemem gazociągów i wzmocnienie pozycji lansowanych przez Rosję projektów gazociągów Nord Stream i South Stream jako rewelacyjnej alternatywy dla niepewnych ukraińskich szlaków. Podpisanie deklaracji w Brukseli oddala Rosję od realizacji wszystkich tych celów. A trzeba podkreślić, że wypracowanie deklaracji było logicznym rezultatem właśnie styczniowej wojny gazowej.

Moskwa odebrała to, co podpisano w Brukseli, jako policzek. Zareagowała bardzo ostro – tak reaguje wtedy, kiedy jest przekonana, że dzieje się coś poważnie zagrażającego jej interesom. Dokument podpisany w Brukseli ma deklaratywny charakter, do jego realizacji – bardzo daleka droga. I wszystko się może zdarzyć.

W ostatnich dniach doszło do porażki rosyjskich sportowców w boju z ukraińskimi sportowcami: Szachtar Donieck wygrał 21 marca z CSKA Moskwa i wyeliminował rosyjską drużynę z dalszych rozgrywek o puchar UEFA. Premier Ukrainy Julia Tymoszenko stwierdziła po konferencji w Brukseli: „Wiemy, że Moskwie nie wszystko się spodobało. Ale być może Rosji nie spodobało się także to, że Szachtar wygrał z CSKA. To nie jest zdrada rosyjskich interesów narodowych, tylko po prostu zwycięstwo”.

CSKA już wypadło z gry o puchar, Moskwa jednak z całą pewnością nie złoży broni w grze o ukraińskie rury i wpływy na Ukrainie. I można się spodziewać, że rosyjskie władze zrobią wszystko, by brukselskie porozumienie udaremnić, zagrodzić Ukrainie drogę do porozumienia z Unią i włączyć się do gry.

Tygrys dalekowschodni

Dziwne gry zaczęły się wokół organizacji TIGR (Towariszczestwo inicyatiwnych grażdan Rossii – Stowarzyszenie Obywateli Rosji z Inicjatywą; ros. tigr = tygrys).

Po raz pierwszy TIGR pojawił się w związku z grudniowymi manifestacjami we Władywostoku na rosyjskim Dalekim Wschodzie (a potem również w innych miastach). Protestowali wtedy głównie ludzie zarabiający na sprowadzaniu do Rosji używanych samochodów z Japonii. Rząd postanowił od stycznia wprowadzić zaporowe cła na te samochody, by – wedle oficjalnego wyjaśnienia – chronić w ten sposób rodzimy przemysł motoryzacyjny (wedle nieoficjalnego wyjaśnienia, chodziło o to, by wesprzeć zakłady AwtoWAZ należące do państwowej korporacji Rostiechnołogii, na czele której stoi człowiek bliski Władimirowi Putinowi, Siergiej Czemiezow). A zaporowe cła zostawiły bez pracy tych, którzy trudnili się sprowadzaniem do Rosji „japonek”. Protesty były organizowane spontanicznie, ludzie skrzykiwali się na demonstracje w gronie znajomych, przesyłali sms-y, wymieniali się opiniami na forach internetowych (wiadomości o demonstracjach i ostrej ingerencji milicji rozpowszechniono właśnie w Internecie – inne media początkowo milczały).

Protestami nie kierowała żadna organizacja. W pewnym momencie okazało się, że jednak powstało na tej bazie protestu stowarzyszenie o wdzięcznej i drapieżnej nazwie. Pierwsze wzmianki o stowarzyszeniu TIGR w mediach pojawiły się pod koniec grudnia. W czasie największej demonstracji we Władywostoku 21 grudnia, spałowanej przez przywieziony z centrum Rosji OMON, dokonano zatrzymań uczestników, którzy mieli zapłacić grzywnę za naruszanie porządku publicznego i udział w nielegalnym zgromadzeniu. TIGR ogłosił, że będzie pomagał tym, którzy mają zapłacić kary. 29 grudnia odbyło się zebranie założycielskie. Organizacja postawiła sobie za cel nie tylko obronę praw uczestników antyrządowych protestów, ale – jak można przeczytać na stronie internetowej ruchu – obronę praw obywatelskich w ogóle poprzez rozwijanie systemu kontroli społecznej nad poczynaniami władz.

Zwraca uwagę to, że podczas kolejnych demonstracji w styczniu pojawiły się już obok haseł „samochodowych” i socjalnych również hasła czysto polityczne – żądania dymisji rządu z premierem „Putlerem” na czele.

Kolejna fala zainteresowania stowarzyszeniem TIGR podniosła się w marcu. Dziennik „Kommiersant” napisał, że TIGR ledwie powstał (a właściwie to nawet formalnie jeszcze nie powstał), a już wydzieliły się dwie zwalczające się grupy, które oskarżają się wzajem o poszukiwanie ugody z władzami. Regionalne, a także federalne władze faktycznie były zaniepokojone prężną organizacją, która poza kontrolą zwołuje kilkutysięczne demonstracje. Jeden z liderów putinowskiej partii „Jedinaja Rossija” wyraził nawet przypuszczenie, że za TIGR-em stoją zachodnie służby specjalne, które chcą zdestabilizować sytuację w Rosji. Próbowano zdyskredytować organizację. Powstała notatka, w której analitycy zatrudnieni przez Dumę Państwową twierdzili, że na czele TIGR-a stoją kryminaliści.

Siedmioosobowa rada koordynacyjna, złożona z aktywistów ruchu, zaczęła ostatnio blisko współpracować z partią komunistyczną. Demonstracje 15 marca we Władywostoku przeprowadzono ręka w rękę z komunistami (wzięło w nich udział około czterystu osób), znowu na plakatach pojawiły się antyrządowe hasła i wezwania do odwołania władz regionu. Malowniczym elementem wiecu był udział miejscowych monarchistów, którzy oznajmili, że to oni są „PRAWDZIWYM TIGR-em” i demonstrowali pod logiem żółty tygrys na czarnym tle (TIGR posługuje się pięknym profesjonalnym logotypem przedstawiającym tygrysa na tle rosyjskiej trójkolorowej flagi).

Dziś jeden z członków rady koordynacyjnej TIGR-a, Maksim Wiedieniew, oznajmił, że złożył w Ministerstwie Sprawiedliwości wniosek o zarejestrowanie TIGR-a jako organizacji społecznej. Pozostający wobec niego w opozycji zwolennicy luźnej formy istnienia ruchu skrytykowali ten pomysł. „TIGR zostanie poddany naciskom prokuratury i Federalnej Służby Bezpieczeństwa, straci niezależność” – twierdzą.

Natomiast deputowani z partii rządzącej wezwali do zbadania źródeł finansowania TIGR-a, komitet bezpieczeństwa Dumy Państwowej ma prześledzić sprawę. Czy dalekowschodniego tygrysa uda się władzom złapać za ogon?

Jeżeli TIGR pozostanie organizacją sieciową, która nie ma formalnych liderów – być może pozostanie poza kontrolą, ale nie zbuduje struktur niezbędnych do prowadzenia działalności stricte politycznej (te faktycznie są poddane ścisłej kontroli). Podziały w nieformalnym ruchu są na rękę władzom, które zyskują możliwość kontrolowania organizacji.

Dziś poinformowano także, że w gabinecie przewodniczącego pozostającej formalnie w opozycji wobec rządu partii komunistycznej Giennadija Ziuganowa ma stanąć wiertuszka (telefon łączności rządowej, bezpośrednie połączenie z prezydentem, a także z premierem). Zdaniem anonimowych źródeł na Kremlu ma to być świadectwo zawarcia nowego układu: komuniści wyrzekają się organizowania antyrządowych protestów, w zamian zyskują możliwość występowania w telewizji.

Widocznie w trudnych czasach władze wolą nawet za cenę utraty monopolu w polityce informacyjnej mieć systemową opozycję po swojej stronie. Zwłaszcza że ta opozycja jest tak pełna zrozumienia dla poczynań władz.

Biznes – państwo. Dogrywka

Próbę odpowiedzi na jedno z pytań, które zadałam we wczorajszym poście na temat nowego rozdania w rozgrywce na linii biznes – państwo (czy władza kontroluje biznes? czy jest nadal rozdającym w grze o latyfundia?), znalazłam w dzisiejszym wydaniu „Nowej Gaziety”.

Anna Owian pisze: „Państwo dzięki federalnej agencji monitorującej przepływy finansowe oraz Centralnemu Bankowi Rosji doskonale orientuje się, kto, dokąd i ile [pieniędzy] wyprowadził z kraju. Ta wiedza tajemna jest wykorzystywana w charakterze krótkiej smyczy dla biznesmenów, którzy w tym schemacie pełnią rolę specyficznego „pieniądzociągu”, wyprowadzającego środki z wielkiego państwowego funduszu stabilizacyjnego do mnogich prywatnych struktur w rajach podatkowych. Pytanie brzmi: kto trzyma rękę na kurku?

Według ministra finansów Aleksieja Kudrin, od października do końca stycznia z Rosji wyprowadzono 200 mld dolarów”.

Autorka przedstawia schematy, sumy i nazwy zarejestrowanych w strefach off-shore firm, obsługujących „pieniądzociąg”.

Jednym z potentatów na tej liście jest Alfa-group Michaiła Fridmana i Piotra Awena.

A tak się złożyło, że akurat wczoraj prezydent Dmitrij Miedwiediew znalazł czas, by spotkać się z Michaiłem Fridmanem. Od pewnego czasu uwagę opinii publicznej zaprząta rozgrywka pomiędzy Alfa-group i najbogatszym do niedawna rosyjskim oligarchą, cieszącym się jeszcze od czasów jelcynowskich przychylnością Kremla, Olegiem Deripaską. Deripaska wpadł w tarapaty, nie ma pieniędzy na spłatę kredytów, zbiedniał, a Alfa-group nie ukrywa, że chce za długi przejąć tanie w tej chwili jak barszcz atrakcyjne aktywa Deripaski. Deripaska wierzga, szuka pomocy w wysokich gabinetach.

Co na to prezydent-prawnik, który jeszcze rok temu i nawet parę miesięcy temu twierdził, że wszelkie spory podmiotów gospodarczych powinny być rozstrzygane przez niezawisłe sądy?

Wczoraj Dmitrij Anatoljewicz godził Fridmana z Deripaską, zgodnie z ogłoszoną dzień wcześniej zasadą „korporacyjnej solidarności” wśród biznesmenów. Według komentatora internetowej „Gazety.ru”, Miedwiediew wystąpił wczoraj „w putinowskiej roli rozgrywającego wewnątrz korporacji Rosja, a to potwierdza, że państwo nadal bezwstydnie miesza się w sprawy biznesu, a spory biznesowe są rozstrzygane poza polem prawnym. […] Jako prawnik Miedwiediew nie może nie rozumieć, że jeśli Alfa-group chce przejąć za długi aktywa Deripaski, to jako wierzyciel ma pełne prawo sądzić się z Deripaską, niezależnie od tego, czy za oknem jest kryzys czy nie. W Rosji ta kolizja przyjęła zupełnie inny obrót. Trudno wyobrazić sobie prezydenta kraju o gospodarce rynkowej, który uznałby roszczenia wierzycieli za „korporacyjny egoizm”, czyli usankcjonowałby prawo do niespłacania długów. Tymczasem dla obserwatorów historii pomiędzy Alfa-group i firmami Deripaski jest jasne jak słońce, że Miedwiediew próbował wczoraj odwieść Fridmana od wstępowania na drogę sądową. I że mu się to udało. Po spotkaniu z prezydentem obie strony zakomunikowały, że nie potrzebują sądów – przedsiębiorcy sami się dogadają”.

Dmitrij Miedwiediew zademonstrował wczoraj, że – podobnie jak poprzednik na prezydenckim stolcu – stosuje wypróbowane ręczne sterowanie wewnątrz polityczno-biznesowej korporacji.

Biznes – państwo. Nowe rozdanie?

Kryzys weryfikuje wewnętrzne umowy społeczne, zawarte formalnie i nieformalnie w ostatnich latach w Rosji. W latach prezydentury Władimira Putina obowiązywała niepisana zasada regulująca stosunki władza – społeczeństwo: władza zajmuje się polityką, dzieli i rządzi, ludność do polityki się nie zbliża, za to może żyć własnym życiem spokojniej i dostatniej, wyrzekając się funkcji kontrolnych i rezygnując w imię spokoju z pewnych swobód obywatelskich. Zasada ta w warunkach kryzysu przestaje być aktualna. Nowe kształty umowy społecznej jeszcze się nie wykrystalizowały, ale coraz wyraźniej widać, że pan kryzys budzi ducha społecznych protestów, władze zaś chciałyby jak najdłużej utrzymać dotychczasowe ramy. Dynamika zmian najwyraźniej zaskakuje wszystkich. Rząd i prezydent niemal codziennie zapewniają, że zobowiązania socjalne państwa wobec społeczeństwa zostaną dotrzymane pomimo kryzysowych ograniczeń. Sięgają do zgromadzonych rezerw. Tylko czy to wystarczy na długo? Na ile?

Ciekawe przemiany następują na linii władze – biznes. W niedzielnej pogadance telewizyjnej „przy kominku” prezydent Dmitrij Miedwiediew wezwał przedstawicieli biznesu do „społecznej odpowiedzialności”, a w przeprowadzonej dzień później rozmowie z wicepremierem odpowiedzialnym za program antykryzysowy nawoływał przedstawicieli biznesu do „korporacyjnej solidarności”.

Apel o finansowanie przez wielki biznes ważnych społecznych zamierzeń jest bezpośrednim nawiązaniem do znanego hasła z drugiej połowy lat 90., stosowanego również w czasach prezydentury Putina – dielitsia nado (trzeba się dzielić). Zgodnie z tą regułą biznesmeni płacili coś w rodzaju podatku – dawali pieniądze na przedsięwzięcia, których nie było w stanie sfinansować państwo, w zamian za możliwość spokojnego robienia interesów. Obowiązywała też zasada niewtrącania się w politykę, a jeśli już – to finansowania przedsięwzięć politycznych zgodnie z odgórnymi wytycznymi (np. kampanii wyborczych wskazanych partii czy kandydatów). Jednocześnie w społeczeństwie podtrzymywano opinię, że rosyjscy przedsiębiorcy zawdzięczają swoje fortuny szemranym interesom. Ponadto na samym początku prezydentury Putina rzucono chwytliwe hasło rawnoudalenija (równego oddalenia) wszystkich oligarchów od Kremla, choć już wkrótce miało się okazać, że „równo oddalono” niektórych oligarchów (zwłaszcza poprzedniej epoki), natomiast „nierówno przybliżono” biznesmenów własnego chowu.

Miedwiediew w pierwszych miesiącach swojej kadencji próbował łagodzić klimat, wzywał, by nie koszmarit’ biznes, to znaczy dać spokojnie pracować wielkim i pomniejszym przedsiębiorcom, nie nękać ich nadmiernie kontrolami etc. Teraz zaś znów nastąpił widocznie nawrót do putinowskiej formuły „dzielenia się”. Co więcej: władze oczekują od biznesu, że biznes będzie odpowiedzialnie prowadził działalność socjalną, że np. nie będzie masowych zwolnień z pracy. Chodzi o zachowanie spokoju społecznego.

Novum w prezydenckiej pogadance stanowi wezwanie do spokoju w łonie oligarchii, do zachowania „korporacyjnej solidarności”. W warunkach kryzysu rekiny rosyjskiego biznesu zaczęły wyrywać sobie nawzajem kawałki gospodarczego tortu. Kto słabnie, temu z przyjemnością zabiera słodkości ktoś, kto przed kryzysem – przypadkiem bądź planowo – dokonał udanych transakcji, ma gotówkę i nie boi się komorników. Litości nie ma. Puchnące przez ostatnie lata fortuny wielu rosyjskich bogaczy dramatycznie straciły na wartości, tegoroczne zobowiązania kredytowe mogą ostatecznie dobić niektórych z nich. Czy władze są w stanie nadal rozdawać karty w tych rozgrywkach o latyfundia? Czy najwyżsi urzędnicy mogą komukolwiek z przedsiębiorców udzielić gwarancji, że jego biznes nie utonie? Czy mogą kogokolwiek powstrzymać przed dokonaniem inwazji na imperium konkurenta? Czy władza ma jeszcze taką moc? Czy kontroluje sytuację? Czy ktokolwiek posłucha apeli prezydenta i powodowany korporacyjną solidarnością nie skorzysta z nowego okna możliwości, jakie daje kryzys i nie odbierze upadającemu koledze aktywów po atrakcyjnej cenie? „Władza i biznes – pisze w komentarzu w internetowej „Gazecie” rosyjski politolog Andriej Kolesnikow – są związane ze sobą łańcuchem wzajemnych zobowiązań, to krugowaja poruka [solidarność w obrębie grupy, odpowiedzialność wszystkich członków grupy za pozostałych; termin powstał w Rosji w XIX wieku w odniesieniu do systemu odpowiedzialności wspólnot wiejskich, obecnie stosowany jako określenie nieformalnych związków przedstawicieli władzy i biznesu]. Kto komu jest winien i jak ma się wypłacić – trudno już dziś dociec”.

Mer subtropików

26 kwietnia w pięknym mieście Soczi na południu Rosji odbędą się wybory mera. Wydarzenie, jakich wiele w tak wielkim kraju jak Rosja, można by rzec: rutyna. Poprzedni mer, Wiktor Kołodiażny, w zeszłym roku został szefem korporacji państwowej Olimpstroj, więc ustąpił ze stanowiska, jego następca królował niedługo – po kilku miesiącach złożył urząd ze względu na stan zdrowia.

Soczi od pewnego czasu nie jest już miastem takich jak wiele w Rosji, toteż i intryga wokół wyborów mera miasta wywiązała się nietuzinkowa.

Dwa lata temu wysiłkiem działaczy sportowych i polityków z Władimirem Putinem na czele MKOl przyznał Soczi prawo organizacji XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich. Dlaczego Soczi, leżące w subtropikach? Komentatorzy twierdzą, że taką dziwną lokalizację dla zimowych zawodów wybrano dlatego, że Władimir Władimirowicz lubi Soczi. Tu znajduje się jego ukochana rezydencja, tu odpoczywa zimą i latem, tu przyjmuje gości. W górach powyżej rezydencji – ośnieżony stok, z którego można pysznie szusować, poniżej rezydencji – ciepłe morze i jachty (po dżudo i nartach kolejna słabość pana premiera).

Mieszkańcy Soczi nie poczuli się wyróżnieni ani tym, że Władimir Władimirowicz umiłował ich miasto, ani tym, że w ich mieście odbędą się igrzyska olimpijskie (poparcie dla idei przeprowadzenia igrzysk jest w Soczi dwukrotnie mniejsze niż w pozostałej części kraju). „Czlenowozy”, jak pieszczotliwie nazywano w radzieckich czasach samochody wożące dygnitarzy, skutecznie korkują miasto, ludzie klną na czym świat stoi. Drugi, poważniejszy powód masowego niezadowolenia mieszkańców to wywłaszczania – pod obiekty olimpijskie i hotele potrzebna jest ziemia, a na tej ziemi stoją jakieś nikomu poza właścicielami niepotrzebne domy. Od czasu do czasu nawet w zakneblowanych centralnych mediach podnosi się krzyk protestujących przeciwko nadużyciom przy wysiedlaniu. Ludzie klną jeszcze bardziej niż z powodu korków. Władze miasta naciskane przez władze Kraju Krasnodarskiego, które z kolei są naciskane przez Moskwę, nadal przeprowadzają wywłaszczenia, choć nie tak szybko, jak zakładano w harmonogramach. Wywłaszczenia to pole do nadużyć, jak twierdzą pokrzywdzeni, gigantyczne.

Obecnie drogą do Krasnej Polany (to ten pyszny stok), gdzie mają się odbywać olimpijskie zawody narciarskie, pomykają rządowe merce i do tych celów droga wystarcza. Ale jak dostarczyć tędy tysiące kibiców? Trzeba wszystko przebudować. Żeby móc dowieźć materiały budowlane do miasta (w samym Soczi mają powstać cztery wielkie obiekty, m.in. hala do gry w hokeja jednorazowego użytku) i we wszystkie miejsca poza miastem, trzeba zbudować port towarowy, co z kolei zabije przemysł turystyczny, z którego żyje miasto.

Sytuacja wygląda dość absurdalnie. Wielu ludzi zadaje sobie pytanie, dlaczego władze uparły się akurat na Soczi, skoro logistycznie jest to dużo trudniejsza lokalizacja niż wiele innych miejsc w Rosji, położonych bardziej na północ, nie w subtropikach, gdzie w hokeja poza igrzyskami raczej nikt nie będzie grał.

Tak więc w sytuacji, kiedy „w domu Obłońskich zapanował nieład” (bo nie dość że MKOl zaczyna poganiać, to jeszcze pieniędzy zaczyna na wszystko brakować, ludzie krzyczą, ekolodzy protestują), jeszcze wybory mera.

A w tych wyborach postanowiło wystartować między innymi dwóch interesujących kandydatów. Inicjatywna grupa mieszkańców Soczi zwróciła się z prośbą do współprzewodniczącego ruchu Solidarność Borysa Niemcowa, by wystartował i bronił ich przed samowolą władz. Niemcow był w latach 90. merem Niżnego Nowogrodu – ówczesnej wizytówki demokratyzującej się Rosji, potem bliskim współpracownikiem Borysa Jelcyna, wicepremierem. W czasach Putina był liderem opozycyjnego Sojuszu Sił Prawicowych, w ostrej kontrze wobec rządzących. Pozostaje na marginesie życia politycznego, pisze ciekawe raporty, wytykajace reżimowi błędy. Chętnie się zgodził na inicjatywę obywateli, ale zaraz dodał, że władze pewnie nie dopuszczą do tego, by mógł wystartować, wymyślą jakiś pretekst, by „zdjąć” go na wstępnym etapie przygotowań, nie pozwolą nawet na prowadzenie kampanii. Niemcow ma wystąpić pod hasłem „uratowania Soczi od zimowych igrzysk olimpijskich” (swoją drogą, w obliczu obecnej klapy finansowej może by to było niezłe wyjście).

Następnego dnia o zamiarze wystawienia swojej kandydatury powiadomił publiczność Andriej Ługowoj, oficer służb specjalnych, deputowany partii Żyrinowskiego, bardziej znany szerszym kręgom jako skuteczny roznosiciel radioaktywnego polonu po Europie. Od dwóch lat brytyjska prokuratura chciałaby z nim porozmawiać o zabójstwie podpułkownika FSB Aleksandra Litwinienki, ale Ługowoj nie zdradza analogicznej ochoty, powtarza, że jest niewinny, a Brytyjczycy są politycznie uprzedzeni (Rosja odmówiła ekstradycji Ługowoja do Wielkiej Brytanii). Kolega Ługowoja z parlamentarnej frakcji, wspierając swojego kandydata, lekceważąco wyraża się o Niemcowie: „Najlepiej do niego pasuje słowo były – były mer, były wicepremier, nawet były członek byłego Sojuszu Sił Prawicowych. To, że kiedyś na plaży ogrywał rywali w karty, nie znaczy, że może stanąć na czele miasta. Niemcow to zgrana karta”.

Obu rywali może „pogodzić” obecnie pełniący obowiązki mera Anatolij Pachomow, którego popiera gubernator Kraju Krasnodarskiego. Gubernator – jak piszą internetowe media – „jest znany ze stosowania ostrych metod pracy z opozycją podczas kampanii wyborczych”, u niego w regionie wyniki wyborów są zawsze jak trzeba.