Archiwum autora: annalabuszewska

RIP: trzyletni plan budżetowy

Wczoraj rosyjski rząd pożegnał się bez fanfar z trzyletnim planowaniem budżetowym. To reakcja wymuszona pogarszającymi się wskaźnikami gospodarczymi. Zmiany wprowadzane są w biegu również w tegorocznym budżecie, opartym na nierealnym założeniu zbyt optymistycznych cen na ropę (95 dolarów za baryłkę), natomiast przyjęte już przez Dumę założenia budżetowe na lata 2010 i 2011 w ogóle mają wylądować w koszu. Premier Putin zapowiedział optymistycznie, że Rosja planuje powrót do uchwalania trzyletnich planów budżetowych nie wcześniej niż w 2013 roku.

Trzyletnie plany budżetowe były jeszcze w ubiegłym roku, kiedy kryzys już dawał mocno znać o sobie, przedstawiane przez oficjalną propagandę jako jeden z naczelnych dowodów na stabilizację rosyjskiej gospodarki pod rządami Putina, były symbolem tej stabilizacji. Choć w istocie ani razu tego „planu trzyletniego” nie udało się wdrożyć (pierwszy był obliczony na lata 2008-2011). Przyznając niemożność realizacji długoterminowych planów, władze tym samym dają sygnał, że budowanie jakichkolwiek prognoz dłuższych niż miesiąc, najwyżej kilka miesięcy, jest zajęciem jałowym – wskaźniki spadają, wymuszając ciągłe zmiany.

Obecnie weryfikacja założeń budżetowych jest niezbędna – wielu ekspertów twierdzi, że przychodzi zbyt późno i że nie będzie zapewne ostatnią w tym roku. Głównym referentem na wczorajszym posiedzeniu rządu był minister finansów Aleksiej Kudrin, który wypowiadał na głos hiobowe wieści: budżet federalny w tym roku nie zbierze co najmniej 25-30 procent planowanych dochodów. Deficyt (zakładany na poziomie 8%, choć jeszcze pod koniec stycznia, zgłaszając w Dumie projekt poprawek do budżetu, przewidywano deficyt w wysokości „tylko” 6% PKB) zostanie pokryty z funduszu rezerwowego. Ponadto po raz pierwszy zapowiedziano z wysokiej trybuny, że mają zostać ścięte pewne kategorie wydatków budżetowych (m.in. wydatki na niektóre inwestycje, na transport, na telekomunikację). Odnowiony, a właściwie nowy, projekt budżetu na bieżący rok zostanie przepuszczony przez Dumę w przyszłym tygodniu. Minister Kudrin zaznaczył, że funduszu rezerwowego na pokrycie deficytu budżetowego (przewidywanego również w kolejnych latach) wystarczy na dwa i pół roku, w połowie 2011 roku Rosja może zacząć pożyczać za granicą. Tyle oficjalne, stonowane czynniki. Mniej stonowani, piszący w alternatywnych wobec władz internetowych mediach analitycy, zajmujący się gospodarką, twierdzą, że wydawanie rezerw (i to głównie gdzieś pod stołem, najbliższym ludziom z otoczenia) idzie w takim tempie, że i deficyt będzie większy, i pieniądze skończą się dużo szybciej.

Premier Putin zobowiązał rząd, aby w żadnym razie nie ciąć w budżecie wydatków socjalnych. Ale gdzieś trzeba ciąć. Zapewne nie wszyscy krewni i znajomi Królika zdołają się wykarmić przy „karmuszce” jak za tłustych lat. I może im się to nie spodobać. Rękę po rezerwowe pieniądze w trudnych czasach wyciąga wielu chętnych. Już widać, że dla wszystkich chętnych nie wystarczy. Władimir Władimirowicz będzie musiał podejmować niełatwe decyzje – komu dać, komu odmówić. Czy ofiarą koniecznych cięć okaże się więc monolit obozu rządzącego?

Widzę jasność, jasność widzę…

Po marcowym święcie – Międzynarodowym Dniu Kobiet – Rosja dziś jeszcze odpoczywa, większość gazet nie wyszła, politycy też odpoczywają, więc może to dobry czas, żeby z dystansem spojrzeć w przyszłość.

Ostatni numer tygodnika „Itogi” przynosi krótkie wywiady z jasnowidzącymi na temat prognoz dla pogrążającej się w kryzysie Rosji. W latach 90., kiedy Rosja po rozpadzie ZSRR poszukiwała nowych dróg, wielkim wzięciem cieszyli się wszelkiej maści wróżbici, parapsycholodzy, astrolodzy. W państwowej telewizji co najmniej raz w tygodniu w specjalnej audycji występowała jakaś astrologiczno-parapsychologiczna sława, która z gwiazdami i czarnymi kotami była za pan brat, i oznajmiała nawiedzonym głosem, że układ ciał niebieskich jest przyjazny albo nieprzyjazny i że będzie susza, a może powódź. W gazetach największą poczytnością cieszyły się horoskopy i testy, których rozwiązanie gwarantować miało rozpoznanie sygnałów z przyszłości i skierować zabłąkaną jednostkę na właściwą drogę ku światłości. Półki księgarskie uginały się od poradników, jak wedle znaków Zodiaku albo rysunku linii na dłoni znaleźć odpowiednie życiowe rozwiązania. Zastępy niezliczonych jasnowidzów i czarnoksiężników oferowały swe usługi w niezliczonych gabinetach i naciągały zagubionych nieszczęśników na grubą forsę. Z ust do ust powtarzano przepowiednie o tym, że władzę w Rosji obejmie młody, ambitny przywódca, który przywróci Rosji utraconą potęgę i chwałę. Nawet Borys Jelcyn pono w swej kancelarii zatrudniał oprócz analityków również zawodowego astrologa. Jednym słowem – „inny wymiar” był wszechobecny w realnym życiu postradzieckiej Rosji.

W ostatniej dekadzie zawsze popularne wróżbiarstwo nie cieszyło się aż tak obłędnym zainteresowaniem, choć i horoskopy w gazetach, i mnóstwo stron internetowych poświęconych astrologii, horoskopom i tarotowi nadal miały klientelę.

 

Ale wróćmy do prognoz przedstawionych w tygodniku „Itogi”. Dziś, gdy kryzys coraz częściej zagląda w oczy, a przyszłość skrywa się w mgławicy, wzmożone zapotrzebowanie na przepowiednie najwyraźniej powróciło. Rekordy oglądalności bije program telewizyjny „Bitwa jasnowidzów”. Zwycięzca pierwszej edycji show Mehdi Ebratimi-Wafa (już samo nazwisko budzi podziw) twierdzi, że w Rosji kryzys zakończy się już za pięć miesięcy, natomiast reszta świata z najostrzejszą fazą będzie walczyć jeszcze półtora roku. Największe straty poniosą Europa i Ameryka, najgorsza sytuacja przez długi czas utrzymywać się będzie w Grecji i na Ukrainie.

Aleksiej Fad, pochodzący z rodziny od pokoleń zajmującej się pogańskim kapłaństwem, uważa, że w 2021 roku najsilniejszym państwem na ziemskim globie będą Chiny, drugie miejsce zajmie Rosja, która przekształci się w kraj „państwowego socjalizmu”, rubel będzie drugą walutą świata, po chińskim juanie. Jedność Europy rozleci się, USA ledwie wyżyją po wielkim kryzysie z 2018 roku, który zatopi dolara na wiek wieków, w Ameryce Południowej zapanuje komunizm. W skład Rosji wejdą Białoruś oraz wschodnia Ukraina z Krymem. Obecny lider polityczny pozostanie u władzy do 2021 roku, potem rządy obejmie młody, ambitny polityk (stary motyw trzyma się mocno). Kraje bałtyckie pogrążą się w wiecznotrwałym kryzysie bez wyjścia. Mołdawia połączy się z Rumunią.

Astrolog Swietłana Proskuriakowa przewiduje, że w połowie wieku ludzkość będzie budować wspólne państwo totalitarne, polityka w obecnym kształcie przestanie istnieć. Po 2012 roku wielka liczba klęsk żywiołowych zmieni oblicze Ziemi, USA podzielą los ZSRR, a Rosja połączy się z krajami europejskimi, miejsce dolara zajmie inna – wspólna dla wszystkich – waluta.

A jasnowidzący Aleksandr Agapit wróży, że kapitalizm przestanie funkcjonować do roku 2040, nastanie era regionalnego neokapitalizmu, zawiążą się nowe sojusze.

Tyle przepowiednie. O metodologii dochodzenia do tak dalekosiężnych prognoz żaden z cudotwórców nie powiedział ani słowa. Rosyjscy wróżbici zgodnie przewidują kataklizmy dla Stanów Zjednoczonych i Europy, bliższych i dalszych nieprzyjaciół Moskwy, natomiast dla Rosji – rozkwit. To widocznie taki miły narodowy Nostradamus dla pokrzepienia serc. Prognozy rosyjskich i światowych analityków nie są tak optymistyczne.

A was? Awas, czyli urodziny faceta z teczką

Jutro 75. urodziny obchodzi Michaił Żwaniecki, znakomity satyryk, autor nieskończonej liczby skeczy, felietonów i monologów, które doprowadzały i doprowadzają do łez ze śmiechu i skłaniają do refleksji miliony miłujących go szczerą miłością widzów. Papiery z notatkami nosi w nieśmiertelnej skórzanej teczuszce. W Polsce znany jest jego wspaniały skecz, wykonywany swego czasu przez Piotra Fronczewskiego i Wojciecha Pszoniaka w Kabarecie Pod Egidą „Studiuje u nas taki Gruzin, Goridze…”

Urodzony w Odessie, czerpie garściami z tradycji tamtejszego humoru, łączącego szmonces, cudowne możliwości wyginania wielkiego rosyjskiego języka literackiego i ironiczny dystans. „Ja nie wyjechałem z Odessy, ja ukończyłem Odessę, tak jak potem ukończyłem Leningrad, a obecnie studiuję w Moskwie, jestem na czwartym roku” – mówił Żwaniecki w jednym z wywiadów.

Zdania z jego monologów są powtarzane w całej Rosji jak aforyzmy. To esencja życiowej mądrości, miłości do ludzi światłych, dobrych, oddanych, przygany w stosunku do nieprzemijającej głupoty, pobłażliwości dla zwykłych ludzkich ułomności. Żwaniecki jest sarkastyczny, ale ciepły.

Pod koniec 2004 roku, kiedy gwiazda Putina umacniała się na politycznym firmamencie, a wraz z nim hipokryzja i wszechwładza urzędników, Żwaniecki miał odwagę powiedzieć głośno: „Wszechwładna kasta skorumpowanych urzędników, sprzedajnych milicjantów, sędziów i zwykłych kryminalistów u koryta może być zbyt ciężkim balastem, by zreformować kraj. […] Władimir Władimirowicz zamienił się w znak firmowy, markę. Wszyscy chcą mieć z nim coś wspólnego, wykorzystują tę markę we własnych merkantylnych celach. Politycy, artyści, humoryści, dziennikarze, filmowcy. Wszyscy. Nie chce mi się przepychać. Nasze małżeństwo się nie udało. Nikt mnie nie swatał, a ja sam się nie wpraszałem. Nasza nowa góra stwierdziła, że najlepiej będzie stworzyć wizerunek władzy silnej ręki, a ja jestem zwolennikiem silnej głowy. A najważniejsze dla mnie jest to, żeby mówili prawdę. Tymczasem całe to polityczne bractwo znowu schowało się pod dywan, nawet żaden dźwięk się stamtąd nie wydobywa. Ale gdybym spotkał się z prezydentem, zapytałbym go: „Władimirze Władimirowiczu, mówi nam pan o wzroście gospodarczym. Ja się na tym nie znam, na ludziach znam się lepiej. Czy w ostatnim czasie mniej mamy w Rosji łapówek, śmierci, głodówek, protestów?”. Władza ma zasadę „rób, co mówisz, ale nie mów, co robisz”.

Przez jakiś czas Żwaniecki prowadził program telewizyjny „Dyżurny satyryk kraju”. Potem program jakoś zniknął z ekranów, teraz znowu się pojawił. W Moskwie ludzie opowiadają sobie, że w związku z tym przeklętym kryzysem musi coś się zmienić, bo w telewizji Żwanieckiemu pozwolili powiedzieć pod adresem pozbawionej poczucia władzy humoru władzy coś takiego, o czym przez ostatnie lata nie mogło być mowy.

W monologu o wyższości „mania mózgu nad niemaniem mózgu i odwrotnie” Żwaniecki powiedział głośno o wielkim murze zbudowanym przez siłowików, by odgrodzić się od mózgowców (mozgowików), aby im nie przeszkadzali ze swoimi wątpliwościami i pytaniami, żeby siłowicy mogli sobie spokojnie rządzić bez wątpliwości i utrapień. A w wywiadzie dla rządowego dziennika „Rossijskaja Gazieta” jubilat zauważył, że władze nie mają innego wyjścia – muszą w warunkach kryzysu poluzować śrubę i pozwolić satyrykom mówić głośno rzeczy, które się władzom mogą nie podobać, a nawet nie mogą podobać. „Trzeba wypuszczać parę. Satyra jest takim wentylem, przez który wypuszcza się parę, gromadzącą się w niezadowolonych ludziach”.

Michaił Żwaniecki jest wielkim znawcą i wielbicielem mocnych trunków. Kiedyś wspominał: „Pewnego razu po występie na statku oceanicznym kapitan zaprosił mnie do kajuty: „Razwiedionnyj?” – spytał. „Nie, żonaty”. „Ja nie pytam o pana stan cywilny, tylko czy mam rozcieńczyć spirytus” (razwiedionnyj – ros. rozwiedziony lub rozcieńczony). A fizycy pili spirytus z ciekłym azotem. To niesamowita rzecz. Azot momentalnie paruje. Pozostaje gliceryna bez smaku i mocy. Ale chwilę potem… Rany boskie, daje pod czapkę aż miło”.

Sto lat, Drogi Jubilacie!

Jubileusz grupy Lube

Najgłośniejszy przedstawiciel patriotycznego nurtu piosenki pop-rockowej w Rosji – grupa Lube obchodzi dwudziestolecie.

23 lutego, w Dniu Obrońcy Ojczyzny (d. święto Armii Radzieckiej) w Pałacu Kremlowskim odbył się jubileuszowy koncert grupy. Lube wykonało wszystkie swoje koronne hity: „Bat’ka Machno”, „My pojdiom s koniom”, „Nie walaj duraka, Amierika” (klip tej piosenki otrzymał nagrodę na festiwalu filmów reklamowych w Cannes; naprawdę świetny – można obejrzeć na Youtube). No i oczywiście bodaj największy przebój: „Dawaj za”. „Dawaj za nas, dawaj za was…, […] za ordery, za desant, za specnaz, za życie, za tych, którzy czekają, za tych, którzy z nami byli, za Kaukaz, za Syberię”.

4 marca 2008 roku w rytm tej piosenki, rozbrzmiewającej nad placem Czerwonym z wielkiej estrady, na której odbywał się koncert wyborczy, w stronę sceny maszerowało pewnym krokiem dwóch zadowolonych z siebie polityków – tandem Putin–Miedwiediew. Politycy weszli na scenę. Wokalista kapeli Nikołaj Rastorgujew urwał w pół słowa, odstąpił mikrofon politykom. Pieśń i przemówienie do mas były jak jeden głos, idealny sojusz gitarowych strun, słów pieśni i słów zachłystującego się zwycięstwem polityka.

 

Grupa powstała w 1989 roku w położonej pod Moskwą miejscowości Lubercy. Za radą Ałły Pugaczowej lider grupy, który sam nigdy nie służył w armii, założył charakterystyczną pasiastą koszulkę, wojskową gimnastiorkę. To ubranie-przebranie okazało się znakomicie trafioną kreacją, idealnie pasowało do charakteru wykonywanych piosenek: rzewnych ballad, trafiających do tęskniącego za ciepłym domem wiecznego żołnierza, przyprawionych ostrym brzmieniem elektrycznej gitary. Zagrane ostro, na rockowo, a czasem z cygańską nutą, romantycznie rozciągnięte piosenki Lube koiły w latach 90. skołatane serca tych, którzy nie mogli uwierzyć, że wielkie imperium rozpadło się. Dla nich szumiały rosyjskie brzozy, od których oderwał się listek. Gitara, czasem akustyczna, czasem elektryczna, perkusja, czasem akordeon, trochę folku, trochę nostalgii, trochę dumy z oręża, trochę imperialnego etosu wielkiej i niepokonanej armii, rozsnute dymy Wielkiej Rosji. Ich muzyka inkrustowała kilka seriali telewizyjnych poświęconych wojnie. Piosenki grupy Lube towarzyszyły kampanii wyborczej partii „Rodina” (odwołującej się do idei Wielkiej Rosji), potem – różnym przedsięwzięciom putinowskiej partii „Jedinaja Rossija” i jej młodzieżówki.

Z uwagi na dobre stosunki muzyków grupy Lube z politycznym establishmentem powszechnie oczekiwano, że na jubileuszowy koncert do kremlowskiego pałacu przybędą przedstawiciele najwyższych władz. Prezydent Miedwiediew w obchodach jubileuszu kultowej grupy udziału raczej nie planował (sam deklaruje sympatię do zgoła innych rytmów, m.in. grupy Deep Purple). Jako zwierzchnik sił zbrojnych  – w których, podobnie jak lider grupy Lube, nigdy nie służył – Miedwiediew spotkał się tego dnia z weteranami, młodzieżą i wojskowymi w moskiewskim Teatrze Armii na bombastycznej uroczystości ze sztandarami, hymnem i przemówieniem, w którym podkreślił zasługi bojowe tych, którzy latem ub.r. odparli agresora w Osetii Południowej. Wojskowy chór zaśpiewał trzy zwrotki hymnu – znanej melodii, do której niewiele osób potrafi podłożyć zutylizowany tekst Siergieja Michałkowa. Sztandary wprowadzono i wyprowadzono.

Natomiast premier Władimir Putin głośno przyznaje się do tego, że lubi Lube. Niemniej koncertu jubilatów nie zaszczycił. Rastorgujew nie musiał tym razem odstępować żadnemu politykowi mikrofonu. Wraz z przyjaciółmi artystami i oficerami grupy „Alfa” bawił gości koncertu wyłącznie pieśnią.

Internet i Kreml

Kontrolowanie Internetu jest zadaniem karkołomnym, ale w warunkach kryzysu staje się dla polityki informacyjnej rosyjskich władz jednym z najważniejszych. Wielokrotnie podejmowano próby (jeszcze w latach dziewięćdziesiątych) poddania dynamicznej przestrzeni sieci odgórnej kontroli – żadna z tych prób nie dała jednak zadowalających rezultatów. Władze skupiły się na kontrolowaniu telewizji – najbardziej efektywnego narzędzia propagandy i manipulacji świadomością społeczną. Ale z upływem czasu Internet rozrastał się, jego znaczenie też rosło (w Rosji jest obecnie ok. 33 mln użytkowników), ponadto coraz ważniejszą rolę w jego obrębie zaczęły odgrywać blogi.

Publicysta tygodnika „The New Times” Ilja Barabanow pisze, w jaki sposób dostała się do obiegu informacja o demonstracjach we Władywostoku w połowie grudnia – o których nie informowała telewizja, co więcej – milczały też gazety, a nawet agencje informacyjne. Otóż, zdjęcia z wieców protestu przeciwko wprowadzeniu przez Putina zaporowych ceł na zagraniczne samochody (protestowano pod hasłami „Putler kaput”, „Wowoczka, wyjdź z klasy”) zamieszczono w blogosferze. Z blogów pączkująca informacja trafiła wreszcie do agencji, potem napisały o wydarzeniu gazety. Telewizja do tej pory nic nie pokazała. Niemniej wiadomości o protestach i brutalnym ich stłumieniu znalazły się w powszechnym obiegu. Wywołało to niezadowolenie Kremla.

Jeśli nie można kontrolować, to trzeba się przyłączyć, a jeszcze lepiej – stanąć na czele – postanowiono w wysokich gabinetach. Zastępca szefa prezydenckiej kancelarii, jeden z głównych ideologów epoki Putina, Władisław Surkow organizuje więc spotkanie z najbardziej wziętymi blogerami. Układanie się z nimi to jedna z dróg postępowania. Druga ma polegać na aktywnym włączeniu się Kremla do blogosfery: „Kreml musi mieć na każdą zaczepkę gotową odpowiedź, a nawet dwie. Jeśli opozycja uruchamia internetową gazetę, to Kreml powinien odpowiedzieć uruchomieniem dwóch. Jeśli w blogosferze pojawia się użytkownik, opowiadający o protestach we Władywostoku, to jego post powinno natychmiast skomentować dziesięciu kremlowskich speców od technologii politycznych, którzy mają za zadanie przekonać publiczność, że to, co zostało napisane przez blogera, jest kłamstwem”. To słowa jednego z kremlowskich inżynierów dusz, odpowiedzialnych za przygotowaniem spotkania Surkow–blogerzy. Czy ta metoda okaże się skuteczna? Na wymagające etatowej obsady inicjatywy wzięcia jakiejś sfery pod obcas potrzeba ludzi i pieniędzy. Tymczasem wczoraj ogłoszono o redukcji kadry pracującej w kancelarii głowy państwa. Surkow ogłosił niedawno, że projekty internetowe Kremla też czeka obcięcie funduszy w związku z ogólną bryndzą.

Niezależnie od tego, czy Kreml sypnie owsa na zalewanie blogosfery słuszną propagandą i czy przyniesie to spodziewane efekty, najważniejszą „bronią masowego rażenia” na froncie informacyjnym pozostanie w Rosji telewizja. Na razie brak sygnałów, że to narzędzie wymyka się władzy z rąk. 17 lutego szefem Rady Dyrektorów (zarządu) ogólnokrajowej stacji telewizyjnej „Pierwyj Kanał” został zaufany człowiek Władimira Putina, wicepremier Siergiej Sobianin. Dwa dni temu nowe centrum agencji informacyjnej RIA Nowosti i angielskojęzyczną telewizję Russia Today wizytował sam premier. Zawartość i kształt dzienników telewizyjnych pozostają na razie w zgodzie z wyznaczoną odgórnie linią.

Maslenica, czyli Objeducha, czyli ostatni tydzień karnawału

Trojka z bubiencami, góry blinów, ociekających roztopionym złocistym masełkiem, korowody taneczne, a na koniec – topienie słomianej kukły znienawidzonej zimy. To rosyjski ostatni tydzień karnawału, Maslenica, ostatni moment, kiedy przed nastaniem Wielkiego Postu, poprzedzającego Wielkanoc, można jeść, pić i popuszczać pasa. Dziś z dawnych tradycji szczodrego tygodnia zabaw i obżarstwa niewiele przetrwało, ale władze Moskwy dokładają starań, aby mieszkańcy mogli się pobawić i do woli nasycić żołądki. Pod murami Kremla, na opadającym w stronę rzeki Wasiljewskim Spusku urządzono jarmark z atrakcjami. Maslenica zakończy się wielkim pochodem kończącym karnawał w niedzielę 1 marca. Ambitni moskwianie zapowiadają, że rozmachem nie będzie on ustępował karnawałowi w Rio.

Zwyczaj obchodzenia Maslenicy, czyli Objeduchy (lub Objedochy), czyli Syrnej Siedmicy pochodzi jeszcze z czasów pogańskich, z obyczaju żegnania zimy (starosłowiański zwyczaj u nas przybrał postać topienia Marzanny).

Najwspanialszym daniem, towarzyszącym Maslenicy, są bliny. Klasyczne – z mąką gryczaną, niebiańsko pyszne, okrąglutkie na znak pełni, obfitości – a kraszone, jak dusza zapragnie. Rosyjska dusza pragnie je polewać śmietaną, masłem, a jeszcze dodawać kawiorku i wędzonego jesiotra (pierwszej świeżości koniecznie, jesiotr, jak wiadomo, ma tylko jedną świeżość – pierwszą, która jest jednocześnie ostatnia), delikatnego łososia, marynowanego śledzika albo grzybków. Można dogadzać sobie i na słodko – bliny z wiśniowymi konfiturami, bitą śmietaną, miodem, jabłkami z cynamonem są również wyśmienite.

Niegdyś każdy z dni ostatniego tygodnia karnawału miał swoją nazwę i przypisane stosowne obrzędy i zwyczaje. Na przykład wtorek nazywał się „zaigryszy”, młodzi ludzie odwiedzali się wtedy w domach, obżerali blinami po kokardy, a potem szli pojeździć na sankach, karuzelach i wszystkim innym, od czego jeszcze mocniej kręciło się w głowie; w czwartek zwanym „razguł” odbywały się wyścigi na koniach i walki na pięści. Bliny jedzono codziennie. Dziś na specjalnej stronie internetowej poświęconej Maslenicy można zapoznać się z programem imprez proponowanych w Moskwie, wynająć wodzireja, zamówić kucharza albo gotowe bliny do domu.

Tegoroczna Objeducha ma w Rosji w dobie rozkręcającego się bezlitośnie kryzysu jeszcze dodatkowy wymiar pożegnania tłustych lat. Ale teraz – w ostatnim tygodniu beztroskiej zabawy niech nikt nie myśli o trudnościach, jakie czekają za progiem.

Lot nad kukułczym gniazdem

O prawa pacjentów psychiatrycznych zakładów opiekuńczych w Kraju Permskim upomniała się pełnomocnik ds. praw człowieka w tym regionie Tatiana Margolina. Według jej raportu, w kilku placówkach dokonano przymusowej sterylizacji kilkunastu (lub więcej) młodych kobiet – pacjentek z rozpoznaniem oligofrenia. W dokumencie mowa jest także o przymusowych aborcjach (w 20-22 tygodniu). Na pytanie Margolinej, dlaczego lekarze decydowali się na wykonanie zabiegów przerwania ciąży i sterylizację, pracownicy zakładów odpowiedzieli: „Żeby nie rodziły psychicznych”. Zgodnie z rosyjskim prawodawstwem, lekarze mogą dokonać sterylizacji osób ubezwłasnowolnionych wyłącznie na podstawie decyzji sądu na wniosek komisji lekarskiej. Tymczasem, jak pisze gazeta „Nowyje Izwiestia”, pracownicy zakładów w Kraju Permskim nie wiedzieli, że takie zezwolenie sądu jest w wypadku sterylizacji konieczne. W sprawie łamania praw pacjentów ma być wszczęte śledztwo, które wziął pod osobistą kuratelę prokurator regionu. Kontrola przeprowadzona w zakładach w Kraju Permskim wykazała ponadto, że pacjenci nie są leczeni na inne schorzenia, wymagające hospitalizacji, a personel medyczny zakładów nie wzywa pogotowia, „bo i tak nie przyjadą”.

Eksperci, na których powołują się autorzy materiałów publikowanych na ten temat w internecie, twierdzą, że zakłady w Kraju Permskim nie są wyjątkiem, podobne praktyki stwierdzono również w placówkach w innych regionach. Siergiej Kołoskow ze stowarzyszenia „Zespół Downa” mówi, że jest to jeden z bardzo poważnych problemów społecznych, starannie zamiatanych pod dywan. Pacjenci zakładów-internatów to najczęściej ludzie pochodzący z patologicznych rodzin alkoholików; dzieci z takich rodzin po ukończeniu osiemnastego roku życia z zakładu opiekuńczego dla dzieci z niedorozwojem umysłowym trafiają prosto do zakładu dla dorosłych, pozostając całe życie w wyizolowanym świecie, z wydanym raz na zawsze orzeczeniem o niedorozwoju umysłowym lub niepoczytalności. Zdaniem Kołoskowa, pacjenci są kierowani do zakładów z naruszeniem przepisów. „I chodzi nie tylko o sterylizację. Zmienić należy cały system”.

I to, jak się zdaje, cały system opieki w ogóle. Niepokojące sygnały o warunkach panujących w placówkach opiekuńczych dotyczą nie tylko tych wymienionych zakładów dla psychicznie chorych.

W ciągu ostatnich kilku tygodni doszło do serii pożarów w kilku – położonych w różnych miejscach kraju – domach opieki dla osób starszych. Placówki prowadzone były fatalnie pod każdym względem. Obrazki, które pokazywała przy okazji tych tragedii rosyjska telewizja, nie napawają optymizmem: placówki opiekuńcze mieszczą się przeważnie w zdewastowanych domach, są pozbawione niezbędnego sprzętu, bez możliwości ewakuacji w razie pożaru, zamykane na noc, bez dyżurujących w środku opiekunów. Podopieczni zostawieni są tam praktycznie na łasce losu, w razie zagrożenia pożarem – skazani na śmierć w płomieniach. Jedna z podopiecznych domu opieki prezentowała dziennikarzom telewizyjnym, że na wypadek pożaru trzyma pod łóżkiem plastikową butelkę z wodą, aby ugasić płomień (bo straż pożarna albo przyjedzie, albo i nie przyjedzie).

Postawieni do pionu przez najwyższe władze ludzie odpowiedzialni za ten stan rzeczy i pożary, które pochłonęły liczne ofiary, zapewne trafią przed oblicze Temidy. Rzecz dotyczyć będzie kilku najgłośniejszych spraw. Natomiast ogrom problemów pozostanie. Zwłaszcza w dobie kryzysu brak dofinansowania odczują najmocniej najsłabsi, których głosu nie słychać. Nie było go zresztą słychać nawet wtedy, gdy w kraju działo się lepiej, a państwowa kasa napełniana była z pluskiem petrodolarami.

Jak „Ojcze nasz”

„Reforma armii będzie finansowana „jak Ojcze nasz” – zapewnił prezydent Dmitrij Miedwiediew na dzisiejszym spotkaniu z przyszłymi czołgistami w Czycie. Zapowiedział, że niezależnie od kryzysu i narastających trudności rosyjskie władze nie będą oszczędzać na wyposażeniu wojska w nową broń, nie będą też skąpić na wypłacaniu należności pieniężnych ludziom w mundurach. A zatem z jednej strony – reforma musi być, choćby się waliło i paliło, armia ma się, zgodnie z wytycznymi góry, modernizować. Z drugiej strony – wojskowi mogą spać spokojnie, gdyż mimo coraz powszechniejszych w całym kraju zaległości w wypłatach w innych branżach – wojskowi dostaną na czas wypłaty, należne zasiłki i ekwiwalenty. Nie ma też mowy, by zwijać program budowy mieszkań dla wojskowych – dodatkowo błysnął w oczy specjalną broszką prezydent. 

Od kilku tygodni prezydent i premier na zmianę regularnie spotykają się z przedstawicielami armii i zbrojeniówki i z naciskiem zapewniają, że kopiejki nikt z resortu na kryzysie nie straci, że założenia budżetu w odniesieniu do wojska nie zostaną zmienione, że zakłady zbrojeniowe dostaną nowe zamówienia państwowe i nie staną, jak wiele innych fabryk w całym kraju, że wojska zostaną wyposażone w najnowocześniejszy sprzęt, że nie będzie żadnej redukcji. Czy to tylko zaklinanie deszczu, czy faktycznie władze kupują w ten sposób spokój i lojalność „człowieka z karabinem”? Kalkulacja Kremla jest prosta: kiedy napięcie w kraju rośnie, armia powinna być zaopatrzona i spokojna.

To jedna strona medalu, ale jest jeszcze druga. Rosyjskie zakłady zbrojeniowe w czasie, kiedy rosną szeregi bezrobotnych, zamieszczają w prasie ogłoszenia o naborze nowych pracowników. Mimo spustoszenia w państwowej kasie, jakie czyni kryzysowe tornado, ciągle znajdują się pieniądze na planowe wyposażanie jednostek w nowe czołgi i samoloty (według podawanych przez opozycyjne strony internetowe danych, połowa samolotów na stanie armii jest niezdolna do lotów, wymiana jest więc z punktu widzenia dowództwa wojskowego i władz niezbędna).

Rozkręcanie zbrojeniówki ma być młotem na kryzys? A może nie tylko?

Marzenie o rosyjskim śniegu w Ameryce Południowej

Demonstrowanie przyjaźni z antyamerykańsko nastawionymi krajami Ameryki Południowej stanowi od pewnego czasu ulubione danie w menu rosyjskiej polityki zagranicznej.

Wczoraj Moskwę odwiedził prezydent Boliwii, Evo Morales, znany z ekstrawaganckiego stylu ubierania się (nie nosi garniturów zachodniego kroju ani krawatów, tylko stroje nawiązujące stylistyką do odzieży Indian Aimara, plemienia, z którego wywodzi się sam Morales) i nieprzyjaznego stosunku do gringos z Waszyngtonu. „Byłbym bardzo rad, gdyby góry w moim kraju pokrył taki śnieg, jaki pada dziś w Moskwie” – powiedział zamorski gość na początku rozmów na Kremlu, olśniony przepychem kapiących od złota sal i wirującymi nad Kremlem płatkami śniegu. Ale przyjechał nie po to, by rozmawiać o śniegu, tylko o tematach rozwojowych – energetyce i wojskowości. Prezydent Miedwiediew podczas jesiennego tournee po Ameryce Łacińskiej obiecał partnerom, że Rosja wejdzie tam mocno do gry w dziedzinie zagospodarowywania złóż gazu i ropy oraz zawrze nowe kontrakty na dostawy broni (tak na marginesie – w tym roku rosyjska kompania sprzedająca broń – Rosoboroneksport planuje zarobić niebagatelną kwotę 20 mld dolarów). Boliwia chce kupić rosyjskie śmigłowce Mi-17. Za co? No, właśnie, nie za bardzo wiadomo. Prasa pisała, że Morales przyjeżdża do Moskwy po kredyt, bez którego Boliwii trudno związać koniec z końcem. Prezydenci po rozmowach nie zająknęli się jednak o kredycie. Zapowiedziano jedynie, że w długoterminowej perspektywie (do 2030 roku) „strona rosyjska będzie brała udział w zagospodarowaniu złóż gazu w Boliwii”. Gazprom prowadzi z boliwijskimi partnerami szerokie konsultacje, podpisano memorandum, a rosyjska kompania ma zainwestować w eksplorację trzech boliwijskich złóż gazu okrągłą sumkę 3 mld dolarów.

W podpisanej przez prezydentów politycznej deklaracji mowa jest o tym, że Boliwia podziela opinię Moskwy, która obawia się budowy amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Europie i rozszerzenia NATO na wschód. Czy to wystarczy, aby zasłużyć na wielomiliardowy kredyt od Rosji?

Rosja ostatnio szczodrze wyposaża w kredyty partnerów – kredyty otrzymały Białoruś, Kirgizja, ukraińska premier negocjuje pono kredyt w wysokości 5 mld dolarów (oficjalnie potwierdziła, że rozmawia z Moskwą o kredycie, nic nie wiadomo na razie o warunkach, na jakich kredyt zostałby udzielony). Na Kreml zjeżdżają po kolei również świeżo skaptowani przyjaciele z Ameryki Południowej – był prezydent Nikaragui, był Raul Castro z Kuby, teraz Morales. I wszyscy z ręką wyciągniętą do zgody i… kredytów. Jednocześnie kryzys codziennie weryfikuje rosyjskie zaskórniaki, zgromadzone w latach petrodolarowego deszczu. Budżet już się nie dopina, bezrobocie rośnie, rosną zaległości w wypłatach. A tu – jeszcze kredyty dla zagranicy. Widać, że Kreml jest jednak gotów wysupłać te miliardy, korzystając z koniunktury, jaką stwarza kryzys. Kryzys osłabił Rosję, ale jeszcze bardziej osłabił sąsiadów. Moskwa kuje więc żelazo, póki gorące. Może to na razie tylko gra, może tylko obietnice, które nie mają w tej chwili pokrycia w kasie. Ale obietnice znaczące. Federacja Rosyjska wykorzystuje też niszę, jaka powstała w Ameryce Południowej, w krajach, których przywódcy odwrócili się od tradycyjnych partnerów z Waszyngtonu. I demonstruje, że ma tam dalekosiężne plany. Może to tylko gra na zwłokę, wyrabianie sobie niskich blotek, które prezentuje się jako atuty. Moskwa podjęła nową grę ze Stanami Zjednoczonymi. Obecność Rosji – właściwie na razie jedynie zapowiedź tej obecności – na kontynencie południowoamerykańskim też może być kartą przetargową w tej grze. W prężeniu muskułów rosyjska dyplomacja jest akurat niezła.

Telewizyjna demokracja pana prezydenta

W latach wielkiej depresji w USA prezydent Franklin Delano Roosevelt siadywał przy kominku i przez radio opowiadał całemu narodowi, co robią władze, aby kraj z zapaści gospodarczej wydobyć. Zbadano, że radiowe wystąpienia prezydenta miały doskonały efekt: uspokajały nastroje. Ludzie w latach kryzysu najbardziej boją się tego, co nieznane, już zaskoczeni przez negatywne skutki kryzysu nie chcą być więcej zaskakiwani kolejnymi konwulsjami wywołanymi przez poczynania troskliwych władz.

Kremlowscy inżynierowie dusz najwyraźniej też przestudiowali amerykańskie doświadczenia sprzed kilkudziesięciu lat i postanowili wykorzystać je w warunkach obecnego narastającego kryzysu w Rosji. Prezydent Dmitrij Miedwiediew rozpoczął właśnie cykl wywiadów-pogadanek, poświęconych pokonywaniu kryzysowej hydry. Pogadanki będą nadawane przez telewizję, wielokrotnie powtarzane, aby każde słowo głowy państwa dotarło w najdalsze zakątki kraju.

W naszym życiu bardzo ważne jest mówienie prawdy i opowiadanie o wszystkich trudnościach, które przeżywa dziś świat, przeżywa i nasz kraj. Uważam, że władza jest zobowiązana mówić otwarcie i wprost o tych decyzjach, które podejmowane są w celu pokonania kryzysu, o tych trudnościach, które napotykamy” – powiedział Dmitrij Miedwiediew w nadanej dziś pierwszej pogawędce. Święte słowa. Nic dodać, nic ująć. Prawda jako deklarowane instrumentarium władzy – znakomicie, tak trzymać! Całkiem nowa strategia propagandy, oparta na „wyjściu do narodu”, choćby i przez srebrny ekran.

Czy to oznacza, że teraz zamiast z kamienną twarzą wypowiadać okrągłe formułki o podnoszeniu rent i emerytur, zaklinać coraz mocniej skrzypiącą rzeczywistość, prezydent zacznie informować naród, że dobrym pomysłem na uratowanie kraju z kryzysu jest przepompowanie bez jakiejkolwiek kontroli góry pieniędzy z państwowych funduszy na konta firm najwierniejszych pretorianów? Albo że jeśli jeszcze przez parę miesięcy w takim tempie topnieć będą owe fundusze wydawane w dziwny, niekontrolowany sposób przez ludzi korporacji rządzącej, to nie będzie z czego wypłacać pensji i zasiłków? Że ludzie muszą płacić więcej za usługi komunalne, chociaż coraz bardziej nie mają z czego, bo coraz częściej tracą pracę bez widoków na znalezienie następnej? Co w ujęciu prezydenta Miedwiediewa oznacza deklaracja mówienia prawdy, samej prawdy i tylko prawdy?

Pójdźmy jeszcze dalej: skoro prezydent przyznał sobie prawo mówienia za pośrednictwem telewizji tej deklarowanej prawdy, to dlaczego dziennikarze nie mogą tego robić na co dzień, dlaczego w telewizji nadal obowiązują listy z nazwiskami ekspertów i opozycyjnych polityków, którzy mają szlaban na występowanie, dlaczego telewizja nie jest miejscem dyskusji i prezentacji różnych, również odmiennych od oficjalnych, opinii? Może to sygnał, że teraz będzie inaczej, że nastanie era neo-głasnosti? A może to sygnał, że prezydent chce się w ten sposób „wybić na niepodległość”? Do tej pory to Władimir Putin był niekwestionowanym szamanem eteru – to dla niego urządzano propagandowe patetyczne show, jak „Bezpośrednia linia” – długi program telewizyjny, podczas którego społeczeństwo zadawało niekłopotliwe pytania umiłowanemu wodzowi, a umiłowany wódz udzielał niekłopotliwych odpowiedzi społeczeństwu. Już jako premier Putin zachował ten instrument imitacji „dialogu” ze społeczeństwem. Czy Miedwiediew chce zabrać Putinowi telewizyjne berło? Czy prezydenckie pogadanki będą tylko kolejną fazą propagandowej rozgrywki władz ze społeczeństwem, czy nowym otwarciem? Może władza poczuła, że głębia kryzysu jest tak wielka, że nie wystarczy już dotychczasowa dawka lukrowanych formułek uspokajających? Czy ludzie uwierzą Miedwiediewowi? Takich pytań można zadać jeszcze wiele.

Coraz częściej w rosyjskim internecie dyskutuje się to, czy i kiedy Miedwiediew zdymisjonuje Putina za błędy w polityce antykryzysowej. Przedstawiane są różne scenariusze przewidywanych wydarzeń. Na razie oficjalnie wszelkie słowa krytyki, kierowane przez prezydenta pod adresem rządu, są natychmiast łagodzone – Miedwiediew zapewnia, że świetnie mu się pracuje z Putinem i że krytyka rządu nie oznacza, że ich tandem się rozpada. Czy pytanie o odpowiedzialność rządzących padnie w „okienku prawdy” prezydenta Miedwiediewa? Czy Miedwiediew – dotąd stuprocentowo lojalny członek rządzącej korporacji – popłynie pod prąd? Kontrola nad mediami i ścisłe reglamentowanie treści spływających na społeczeństwo z ekranów „jaszczika”, jak określa się telewizor w potocznej mowie, była do tej pory jednym z filarów putinowskich porządków. Trudno uwierzyć, że teraz, w dobie wielkich trudności, komukolwiek, nawet prezydentowi, będzie można wyjść poza wyznaczone przez propagandystów ramy.