Archiwum autora: annalabuszewska

Pomnik poety

W Moskwie odsłonięto pomnik znakomitego rosyjskiego poety Osipa Mandelsztama. Urodził się w Warszawie w styczniu 1891 roku, w rodzinie handlarza skór, Emila (Hackela) Mandelsztama, matka pochodziła z Wilna, udzielała lekcji gry na pianinie. Mandelsztam spędził w Warszawie zaledwie kilka pierwszych miesięcy życia – rodzina wyprowadziła się niebawem do Petersburga – miasta, z którym poeta się identyfikował i które uważał za miasto rodzinne. Poświęcił mu znakomite strofy. O Warszawie nigdy w swej twórczości nie wspominał – nic go z nią, poza urodzeniem, nie łączyło.

W Polsce najbardziej znane są jego wiersze „Cyganka” i „Skrzypek Hercowicz”, które śpiewała niezrównana Ewa Demarczyk, oraz wiersz „Żyjemy tu, nie czując pod stopami ziemi” (przekład na polski Stanisława Barańczaka) z 1933 roku, który przyczynił się do „zauważenia” poety przez wnikliwego recenzenta poezji, Józefa Stalina. Recenzentowi wiersze Mandelsztama wydały się niebezpieczne, wolnomyślicielskie, a wiersz o „Góralu z Kremla”, czyli („Żyjemy tu…”) – jawnie wywrotowy.

Mandelsztam został najpierw przymusowo zesłany na prowincję (wybrał Woroneż), w 1938 roku – aresztowany ponownie, skazany na pięć lat łagrów za działalność rewolucyjną. Zmarł pod Władywostokiem w obozie przejściowym Wtoraja Rieczka. Miejsce pochówku nie jest znane – była to zapewne wspólna przyobozowa mogiła.

Pomniki poety stanęły do tej pory w Petersburgu (na podwórku domu innej wielkiej rosyjskiej poetki Anny Achmatowej, która bardzo ceniła poezję znakomitego kolegi po piórze; próbowała wyciągnąć go z więzienia), w Woroneżu (miejscu zsyłki) i Władywostoku (miejscu śmierci; ten pomnik kilkakrotnie padał ofiarą wandali). Dlaczego Moskwa?

Mandelsztam często przyjeżdżał do stolicy, miał tu wielu przyjaciół i znajomych. Najczęściej zatrzymywał się u brata Aleksandra. I właśnie pod oknami jego mieszkania, w Zaułku Starosadskim stanął pomnik (według projektu Dmitrija Szachowskiego i Jeleny Munc). Brat mieszkał w wielkiej „komunałce”, zajmował tam jeden pokój, w tym samym mieszkaniu mieszkał też skrzypek Hercowicz, „co grał z pamięci jak z nut”.

Piękne miejsce, zaciszne, sprzyjające kontemplowaniu poezji (fragmenty wierszy Mandelsztama wyryto na pomniku), poezji w czasach ZSRR prześladowanej jak sam Mandelsztam, poezji mądrej i wielkiej po latach, aktualnej i dziś – w czasach zapędzonych i niepoetyckich.

Piraci z Karaibów

Wizyta rosyjskiego krążownika „Piotr Wielki” została zaplanowana jeszcze w sierpniu – miała być odpowiedzią na ruchy natowskich okrętów na Morzu Czarnym w czasie konfliktu na Kaukazie, ponadto wspólne manewry morskie z Wenezuelą pod nosem USA miały pokazać, że strefy wpływów się zmieniają, a Rosja wraca po latach do Ameryki Łacińskiej, by znów wpuścić Amerykanom – wedle malowniczego powiedzonka Nikity Chruszczowa – „jeża do spodni”.

Ciężkie okręty wojenne pływają powoli i „Piotr Wielki” dopłynął na Morze Karaibskie dopiero kilka dni temu. W czasie, kiedy płynął przez Atlantyk, sytuacja zmieniła się. Po pierwsze – rozszalał się huragan „Kryzys”, po drugie – w Ameryce wybrano nowego prezydenta, który może wystąpić z nową ofertą wobec krajów Ameryki Łacińskiej.

Wizyta prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa po krajach Ameryki Łacińskiej też została zaplanowana w czasach, kiedy Rosja groźnie tupała nogą i oznajmiała całemu światu, przede wszystkim Stanom Zjednoczonym, że czas „jednobiegunowego świata” się skończył, a Rosja rozszerza swoje strefy wpływów i to pod nosem wuja Sama. W czasie wizyty wenezuelskiego przywódcy w Rosji Hugo Chaveza w lipcu zapowiadano inwestycje w branżę naftowo-gazową i finalizację negocjacji o kolejnych zakupach rosyjskiego uzbrojenia przez Wenezuelę, a nawet spekulowano na temat utworzenia rosyjskiej bazy wojskowej w Wenezueli. Ale kryzys nie ciotka, po główce nie głaszcze – i wygląda na to, że pomyślane z dużym rozmachem porozumienia o współpracy na razie przyjdzie odłożyć. Miedwiediew wprawdzie podczas wizyty powtarzał mantrę o końcu hegemonii wiadomo kogo, ale uczciwie przyznał, że kryzys każe Rosji zweryfikować ambitne plany.

W sprawie utworzenia wspólnego konsorcjum naftowego z Wenezuelą co najmniej trzykrotnie w ciągu ostatnich miesięcy przyjeżdżał do Caracas wicepremier Igor Sieczin. Porozumienia w tej sprawie jednak podczas wizyty Miedwiediewa nie podpisano – została zawarta ogólna międzyrządowa umowa o współpracy w dziedzinie energetyki. Informujące o wizycie rosyjskie gazety pogubiły się w doniesieniach, czy podpisano oddzielne porozumienia pomiędzy rosyjskimi firmami naftowymi i gazowymi a wenezuelskimi partnerami o planowanej współpracy w dolinie Orinoko czy nie (w kuluarach szefowie rosyjskich firm naftowych skarżyli się, że z partnerami wenezuelskimi trudno dojść do ładu, bo „jedno mówią, a drugie robią”). Zgoda panowała tylko co do umowy o współpracy w dziedzinie energetyki jądrowej – zawarte porozumienie ma być podstawą do przyszłej współpracy przy budowie przez Wenezuelę elektrowni jądrowej. Nie „pociągnięto” tematu sprzedaży rosyjskiej broni – nadal brak informacji o kontraktach, o których tak trąbiono latem przy okazji wizyty Chaveza w Rosji. Nie padły żadne konkretne deklaracje odnośnie wysokości rosyjskich inwestycji. Nie padły też polityczne deklaracje ze strony Chaveza: mówiący z żarem o swej miłości do Rosji wenezuelski prezydent nie zająknął się np. o chęci uznania niepodległości Osetii Południowej i Abchazji.

Zupełnie bez treści okazała się wizyta Miedwiediewa na Kubie. Rosyjski prezydent został przyjęty przez Raula Castro, złożył wieniec i zapowiedział ni z gruszki ni z pietruszki, że Rosja wejdzie ostro do gry o region z innymi zainteresowanymi tym państwami.

O jakie państwa chodziło? Na pewno w pierwszym rzędzie o USA. Tutaj trudno wróżyć, jak będzie przebiegać ta gra – wszystkie (nawet te demonstracyjnie antyamerykańskie) państwa Ameryki Łacińskiej, jak napisałam powyżej, czekają na nowe komunikaty i oferty z Waszyngtonu. Nie wiadomo, jak będą układać się sprawy w warunkach kryzysu.

Ale głównymi rywalami Rosji w krajach Ameryki Łacińskiej są dziś jednak nie Stany, a Chiny i Iran. Prezydent Ahmadineżad jest zainteresowany przede wszystkim antyamerykanizmem wielu przywódców krajów południowoamerykańskich i chce zbudować z nimi antywaszyngtońską oś. Ale Iran wchodzi także do gry gospodarczej. Rok temu podczas wizyty w Boliwii Ahmadineżad zawarł kontrakty na kwotę 1 mld dolarów, w Nikaragui Iran ma sfinansować budowę portu o wartości 350 mln dolarów, z Wenezuelą utworzył wspólne przedsiębiorstwo naftowe.

Tygodnik „Kommiersant Włast’” pisał niedawno: „Niektórzy eksperci podejrzewają, że stosunki Iranu i Wenezueli wychodzą daleko poza ramy legalnych operacji finansowych. Kiedy w zeszłym roku kolumbijskie wojska zaatakowały obóz powstańców z Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii, które Chavez zawsze wspierał, zarekwirowano komputer, a w nim znaleziono dane o zamiarze nabycia przez Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii pięćdziesięciu kilogramów uranu. Zdaniem amerykańskich ekspertów wojskowych, główną rolę w tej transakcji mógł odegrać Iran”.

Jeszcze bardziej zaangażowane są w regionie Chiny. Kilkudziesięciu oficerów z krajów Ameryki Łacińskiej odbywa staże w chińskiej armii, zwiększa się też stale eksport chińskiej broni do krajów regionu. W Wenezueli Chińczycy mają interesy naftowe (wspólne przedsiębiorstwo). Dla Kuby ChRL jest drugim partnerem handlowym (wartość obrotów w zeszłym roku osiągnęła wartość 2,7 mld dolarów; dla porównania: Rosja jest na dziesiątym miejscu tej listy, wartość wymiany wyniosła w ub.r. 360 mln dolarów), po katastrofalnych huraganach Pekin przekazał Kubie pomoc w wysokości 1,3 mld dolarów. Podczas wizyty 19 listopada przewodniczącego Hu Jintao w Hawanie podpisano pięć umów gospodarczych. Chiński lider odbył „braterskie spotkanie” z Fidelem Castro (Miedwiediew nie miał tej przyjemności, kontaktował się tylko z młodszym bratem z kubańskiego tandemu). Raul Castro z kolei, podczas spotkania ze studentami z udziałem Hu Jintao, wykonał po chińsku piosenkę poświęconą Mao Zedongowi. Podczas rozmów z Miedwiediewem nie śpiewał. Programem „artystycznym” dla rosyjskiego gościa wykazał się za to przyjaciel Hugo Chavez, który kazał wyćwiczyć swojej kompanii reprezentacyjnej słowa rosyjskiego hymnu. Ustawieni w paradnym szyku wenezuelscy żołnierze z uniesionymi do góry podbródkami grzmieli „Slassia atieeso nasi sobooje” (Sławsia otieczestwo nasze swobodnoje).

W poniedziałek olbrzymi rosyjski atomowy krążownik „Piotr Wielki” rozpocznie manewry na Morzu Karaibskim, ma ćwiczyć operację pod wspólnym dowództwem z okrętami Wenezueli – trzema fregatami, czterema okrętami patrolowymi i czterema kutrami obrony brzegowej: wspólne manewrowanie na otwartym morzu. Czy będzie to remake słynnego „wpuszczania jeża do spodni”, kiedy rosyjskie głowice jądrowe znalazły się w Zatoce Świń?

Szlachetny i sprawiedliwy

W jednej z parafii w obwodzie leningradzkim proboszcz wystawił w cerkwi ikonę przedstawiającą postać Józefa Wissarionowicza Stalina. Parafianie byli oburzeni. Proboszcz przestawił obraz w bardziej ustronne miejsce, ale całkiem ze świątyni wizerunku bezbożnika nie usunął. Aberracja? Na pewno. Ale nie tak odosobniona, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka.

W Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej rozlegają się wezwania do kanonizowania generalissimusa Stalina, bezwzględnego dyktatora, mającego na rękach krew milionów ofiar, w tym duchowieństwa i wiernych Cerkwi Prawosławnej. Jak podała gazeta „Nowyje Izwiestia”, wnioskodawcy twierdzą, że Józef Stalin był głęboko wierzącym człowiekiem, sprawiedliwym i szlachetnym. Zmarły cztery lata temu kaznodzieja Dimitrij Dudko, który był więziony w stalinowskich łagrach, walczył o wolność wyznania dla obywateli ZSRR, w ostatnich latach życia krzewił kult Stalina. Napisał książkę „Myśli o Stalinie”, w której analizował domniemane głębokie uczucia religijne wodza narodów. W jednej ze swoich prac napisał, że pragnie, aby modlono się do Stalina: „Święty Józefie, módl się za nami!” 

Do akcji propagowania świętości Stalina mają się teraz włączyć również komuniści, którzy będą rozdawać ikonki z wizerunkiem wodza „wśród tych, którzy uważają Stalina za świętego”.

Jak widać, jest więc wariant dla wierzących i ateistów. Świecki kult Stalina ma się zresztą od paru lat całkiem nieźle. Powstają filmy, łagodnie przybliżające epokę i postać, czyniące je znośnymi, ludzkimi, głębokimi. Stalinowi postawiono w Rosji kilka pomników. Pisałam niedawno o podręczniku do historii, w którym Stalin jest przedstawiony jako zdolny menedżer. Według badań sondażowych 42 procent Rosjan uważa, że krajowi jest potrzebny lider takiego pokroju jak Stalin; dwie trzecie ludzi powyżej sześćdziesiątego roku życia sympatyzuje ze Stalinem; 36 procent młodych ludzi twierdzi, że niezależnie od błędów, jakie popełnił, najważniejsze jest, że zwyciężył w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, 20 procent uważa Stalina za mądrego wodza, który doprowadził ZSRR do rozkwitu. W prowadzonym niedawno dziwnym plebiscycie „Imię. Rosja”, w którym wybierano najbardziej wpływowych ludzi, zajmujących ważne miejsce w historii (kulturze, polityce) państwa, Stalin uplasował się na dwunastym miejscu. Ale przez dłuższy czas zajmował drugą pozycję. Uczestnicy głosowania podejrzewali, że w ostatnim etapie projektu organizatorzy „twórczo” podeszli do podliczania głosów i sfałszowali wyniki, bo nagle Stalin stracił miejsce na pudle i spadł do drugiej dziesiątki.

Stalin nie jest jedynym despotą, którego chcą kanonizować grupy wiernych Cerkwi Prawosławnej. Kilka lat temu wielkiego rozmachu nabrał ruch opowiadający się za kanonizacją Iwana Groźnego. Zwolennicy świętego cara są przekonani, że był dobrym człowiekiem, a to późniejszy czarny PR sprawił, że przylgnęła doń etykietka okrutnika.

Patriarchat Moskiewski wielokrotnie dystansował się od podobnych inicjatyw, uważając je za wielce szkodliwe i prowadzące do rozłamu.

Konstytucjo, pozwól żyć

Duma Państwowa w trzecim i ostatnim czytaniu przyjęła dziś poprawki do konstytucji Federacji Rosyjskiej, wydłużające kadencję parlamentu do pięciu, a prezydenta do sześciu lat.

Inicjatywę zgłosił w orędziu 5 listopada prezydent Dmitrij Miedwiediew. Rzucony z wysokiej trybuny pomysł szparko podjęli deputowani, najpierw w entuzjastycznym porywie chcieli niemal nazajutrz przyjmować wszystkie niezbędne akty w trzech czytaniach jednocześnie. Ale okazało się, że muszą się wstrzymać z ochoczym podnoszeniem rąk „za”, bo odpowiednie jaczejki prawne nie zdążą nawet pobieżnie przejrzeć tych wszystkich papierów, które należałoby przygotować, by dokonać zamówionej przez prezydenta zmiany. 392 deputowanych głosowało dzisiaj za przyjęciem poprawek (niezbędne minimum wynosi 300). Doskonały wynik, doskonałe tempo. „To nie reforma, to tylko niezbędna korekta konstytucji” – zapewnił Miedwiediew.

Władze mają poważny kłopot z zasadnym wyjaśnieniem, po co te zabiegi. Dyżurne gadające głowy mówią o konieczności zsynchronizowania dwóch trzyletnich budżetów. Jeśli tak, to do sześciu lat wydłużyć należałoby kadencję Dumy, to ona męczy się z budżetem, prezydent tylko podpisuje. Budżet nie ma nic do rzeczy. Zwłaszcza że w obecnych warunkach trzeba go nieustannie korygować. „Dłuższa kadencja prezydenta lepiej posłuży Rosji w najbliższych kilkudziesięciu latach. Bardzo możliwe, że ostatecznie kadencja zostanie skrócona, ale teraz racjonalnym jest jej wydłużenie” – wydukał dziś jeden z doradców prezydenta.

Kadencja może być dłuższa, może być krótsza – bez różnicy. W końcu dlaczego tylko sześć lat? Leonid Breżniew rządził 21 lat i nikt go nie śmiał niepokoić wyborami. Panowie dziś rządzący Rosją są młodzi, wysportowani, dadzą radę porządzić i dłużej niż nieodżałowany stetryczały gensek. Trochę tylko zaczynają mieć kłopoty z pamięcią. Minęło zaledwie półtora roku od pewnego lipcowego dnia, kiedy ówczesny prezydent Putin na spotkaniu z aktywistami ruchu młodzieżowego sformułował jedną ze swoich słynnych zjadliwych uwag pod adresem Zachodu: Wielka Brytania „udziela nam obraźliwych rad, abyśmy zmienili konstytucję. Niech sobie lepiej mózgi wymienią, a nie naszą konstytucję”.

Tymczasem Miedwiediew w czasie źle wyreżyserowanego spotkania z dziennikarzami w Iżewsku 18 listopada przyznał, że o zmianie konstytucji zaczął myśleć już pięć lat temu. Może i myślał, ale nic nie powiedział. Wbrew prezydentowi myślał, bo Putin jeszcze półtora roku temu uważał, że konstytucji nie trzeba, ba, wręcz nie można zmieniać. Zmienił w czasie swej prezydentury niemal wszystko, utworzył nowe organy administracyjne, odebrał prawo do bezpośredniego wybierania władz regionalnych itd., ale konstytucji nie ruszył. Nawet nerwowy czas operacji „Sukcesja” nie zachwiał niezłomnym przekonaniem, że konstytucji nie wolno zmieniać. Putin wykonał stójkę na rzęsach, żeby odejść z prezydenckiego stolca, ale władzy nie oddać. Nie zmienił jednak przy tym konstytucji. Czemu teraz wspólnik z tandemu, Miedwiediew, wystąpił z taką inicjatywą?

W artykule „Kryzysowa konserwa” w Tygodniku Powszechnym zasugerowałam, że elita rządząca poczuła się zaniepokojona, może nawet zagrożona kryzysem, który nadciąga, a właściwie już nadciągnął. I grupa trzymająca władzę robi wszystko, żeby przetrwać te straszne czasy. Ekwilibrystyka przy konstytucji to jeden z uchwytów, którego zamierzają się trzymać – dłużej niż do tej pory. Czy skutecznie?

We wczorajszym wystąpieniu na zjeździe rządzącej partii Jedinaja Rossija premier Putin zapewniał, że choć kryzys jest (przedtem władze unikały jak ognia wypowiadania tego strasznego słowa na sześć liter), to ludzie nie odczują jego skutków, bo władza działa i ochrania. Kryzys będzie wielkim wyzwaniem dla ekipy Putina, rządzącej w ostatnich latach w warunkach miłego komfortu i dążącej do maksymalnego ograniczenia życia politycznego, do kontroli nad gospodarką, do stabilizacji na granicy marazmu. Mózgi społeczeństwa miały błogo spać, trzymać się z dala od polityki. Z ekranów telewizorów błyskano usypiająco specjalną broszką jak zaczarowany dorożkarz z wiersza Gałczyńskiego. Czy teraz tych błysków broszki wystarczy, by utrzymać się na szczycie piramidy władzy?

Tak czy inaczej epoka kąpieli w petrodolarowych bąbelkach minęła i nie wiadomo, kiedy nadejdzie następna. Trzeba coś zmienić – stojąc przed wyborem, czy wymienić mózgi, czy konstytucję, na razie wskazano na konstytucję.

Nowe kino rosyjskie

Waleria Gaj Germanika (Valeria Gaia Germanica) ma 24 lata i świetnie się zapowiada. Robi kino szczere do bólu. W galarecie królujących na rosyjskich ekranach strzelanek, podeszłych fałszem agitek i mdłych seriali jej film „Wsie umrut, a ja ostanus” (Wszyscy umrą, a ja zostanę) jest mocnym akcentem, może nawet przełomem. Prowokuje i zmusza do myślenia.

Zanim nakręciła „reality movie”, jak określono gatunek jej debiutanckiego fabularnego filmu, Waleria Gaj Germanika zajmowała się filmem dokumentalnym („Siostry”, „Dziewczynki”, „Chłopcy”, „Odjechał”, „Urodziny infantki”). Podobnie jak we „Wsie umrut…”  bohaterami i bohaterkami jej dokumentów byli młodzi i bardzo młodzi ludzie. „Po pokazach podchodzili do mnie uczniowie starszych klas i rozmawiali z takim autentycznym żarem, zrozumiałam, że nikt nie robi dla nich filmów, nikt nie robi filmów o ich sprawach, o tym, co ich nurtuje, a oni tego właśnie potrzebują. Postanowiłam, że muszę taki film nakręcić” – wyjaśnia w jednym z wywiadów.

O czym jest „Wsie umrut…”? Trzy dziewczyny z klasy dziewiątej, mieszkające w jednej z „sypialnych dzielnic” Moskwy, szykują się na dyskotekę. Są przyjaciółkami, związanymi przysięgą („Chłopaków sobie nie odbijać i przyjaźnić się aż do dorosłości”) i wspólnym życzeniem „żeby wszyscy dorośli zdechli”.

Dyskoteka ma być w szkole w sobotę, a w poniedziałek jedna z nich popada w banalny konflikt z nauczycielką, następnie z rodzicami, ucieka z domu, dyskoteka być w związku z jej zachowaniem odwołana. Przyjaciółki odwracają się od niej, zmuszają do powrotu do domu, aby uratować dyskotekę. Dyskoteka jest inicjacją dla każdej z nich – podeptane pierwsze zauroczenie, zdrada, picie na umór, palenie trawki, pierwsze doświadczenie seksualne, ogólne sponiewieranie, upodlenie miłości, wielkie rozczarowanie, jeszcze głębszy konflikt z rodzicami, nauczycielami i w ogóle światem dorosłych, do którego już bliżej niż do porzuconego świata dzieciństwa. Świat uczniów, zdominowany przez silnych i plugawych, też nie jest rajem dla rwących się w dorosłość dziewcząt. Raju nie ma nigdzie. Ta dorosłość będzie zapewne tak samo plugawa, zdominowana przez silnych.

Między tymi powszednimi, zwyczajnymi wydarzeniami, które nie wyróżniają się ani szczególną oryginalnością, ani nawet jakąś niezwykłą dramaturgią, dzieje się coś szalenie istotnego i szalenie autentycznego – bohaterki dorastają. Germanice udało się złapać i pokazać ten nieuchwytny moment, kiedy zrywamy jabłko z drzewa wiadomości złego i dobrego.

Świetne kreacje młodych aktorek (Polina Fiłonienko, Agnija Kuzniecowa, Olga Szuwałowa), znakomite tło dorosłych aktorów (dorośli są właśnie tłem, nie są ani szczególnie źli, ani szczególnie natarczywi, ani szczególnie umoralniający, są i tyle, nie liczą się). Roztrzepane zdjęcia, trochę w stylu Dogmy, Aliszera Chamidżodżajewa wzmagają poczucie zagubienia, szkicowości najważniejszych spraw w naszym życiu.

Film został dostrzeżony w Cannes, otrzymał specjalną nagrodę jury za debiut.

Czy dostrzeżono jego wagę w Rosji? Sądząc po „prokatie” (dystrybucji), na większe fawory mogą liczyć quasi-patriotyczne superprodukcje typu „Admirał” o Kołczaku. Germanikę obejrzałam w niedużym kinie poza centrum Moskwy, „Admirał” był grany natomiast od rana do nocy we wszystkich największych kinach rosyjskiej stolicy, choć twórcy tego obrazu – będącego nadętą wersją odłożonej lekcji historii – mają do zaprezentowania widzom wyłącznie wydmuszkę nieokreślonych kształtów i atrakcyjne wybuchy min podwodnych.

Jeżeli jakimś cudem w programie przeglądu filmów rosyjskich, a może w repertuarze kin, a może w telewizji znajdzie się „Wsie umrut, a ja ostanus”, to proszę nie przegapić. „Admirała” można sobie natomiast spokojnie darować.

Rocznica rewolucji, mauzoleum i Instytut Mózgu

W tym roku po raz czwarty oficjalnie nie świętowano w Rosji rocznicy rewolucji październikowej. Czerwoną kartką w kalendarzu, dniem wolnym od pracy jest teraz 4 listopada – Dzień Jedności Narodowej.

Niemniej 7 listopada 2008 roku na placu Czerwonym odbyła się defilada – z okazji rocznicy słynnej parady listopadowej w 1941 roku, kiedy to pod Moskwę podchodzili Niemcy, a wielu uczestników tamtej parady ruszyło wprost na front. W związku z defiladą na kilka dni zamknięto plac, zwiedzający nawet 7 listopada nie mogli odwiedzićstojącego w centrum placu mauzoleum wodza rewolucji. Komuniści byli oburzeni.

Jednym z tematów okolicznościowych wałkowanych przez lata przy każdej kolejnej rocznicy rewolucji, rocznic urodzin i śmierci Lenina, Stalina i in. jest kwestia zlikwidowania Mauzoleum Lenina. Tym razem głos zabrał Arsenij Roginski ze stowarzyszenia Memoriał: „Rewolucja październikowa w świadomości społecznej odeszła na dalszy plan. Nie jest już uważana za najważniejsze wydarzenie XX wieku. Choć to wcale nie znaczy, że została zweryfikowana opinia o niej. O rewolucji zapomniano, ale nie oceniono jak należy”. Kilka miesięcy temu wypowiadali się deputowani Dumy. Władimir Medinski z rządzącej „Jedinej Rossii” twierdził, że władze powinny zlikwidować mauzoleum: „Ideologiczny artefakt w centrum stolicy to akt amoralny, szkodliwy – i dla władz, i dla krewnych Lenina, i dla ludzi, którzy nie wyznają ideologii komunistycznej”. Wiernymi obrońcami mumii Lenina są nieodmiennie członkowie Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej z Giennadijem Ziuganowem na czele i bodaj jedyna żyjąca bliska krewna wodza rewolucji – Olga Uljanowa. Kiedy Michaił Gorbaczow wezwał do pochówku Lenina i zniesienia mauzoleum, komuniści zapowiedzieli, że wystąpią o pozbawienie go Nagrody Nobla.

Socjologiczne Centrum Lewady w styczniu tego roku przeprowadziło badanie sondażowe: 34 proc. pytanych odpowiedziało, że Lenina należy zostawić w mauzoleum, 31 proc. – że należy go pochować w Petersburgu (pono taką ostatnią wolę wyraził sam Lenin).

Sprawa dotyczy zresztą nie tylko samego mauzoleum, ale cmentarza pod murem kremlowskim, przylegającego do mauzoleum. Spoczywają na nim najwyżsi dygnitarze sowieckiego państwa (m.in. Stalin, Dzierżyński, Breżniew, także żona Lenina, Krupska). Już w 1997 roku Borys Jelcyn podjął decyzję o utworzeniu pod Moskwą cmentarza dla zasłużonych, w 2001 roku prezydent Putin wydał dekret o ulokowaniu cmentarza we wsi Sgonniki k. Mytiszczy, cmentarz ma mieć 53 hektary powierzchni, na miejsce mogą tu liczyć rosyjscy prezydenci, premierzy, marszałkowie i inni wysocy urzędnicy państwowi. Mówi się, że prochy przywódców ZSRR, złożone pod kremlowskim murem, powinny być przeniesione do Mytiszczy. Lenin też.

Na razie jednak – póki rosyjskiego Arlington nie zbudowano – wódz rewolucji październikowej nadal zajmuje poczesne miejsce na głównym placu stolicy. O ciało Lenina nadal dba dwunastu specjalistów, przeprowadzają oni niezbędne zabiegi. Co półtora roku przeprowadzane jest balsamowanie. Ciało wyjmowane jest z sarkofagu i zanurzane w wannie, napełnianej specjalnym roztworem. Metoda opracowana przez profesorów Worobjowa i Zbarskiego jest pilnie strzeżoną tajemnicą. Raz na trzy lata zmieniane jest ubranie.

Podobno od 1991 roku za utrzymanie ciała Lenina w odpowiedniej formie płaci nie budżet państwa, a specjalna Fundacja Mauzoleum Lenina, zbierająca wpłaty od osób prywatnych.

W mauzoleum spoczywa ciało. Mózg wodza rewolucji został zdeponowany w moskiewskim Instytucie Mózgu. Naukowcy mieli zbadać nie tylko przyczyny śmierci Lenina (wódz miał w chwili śmierci zaledwie 53 lata), ale także jego mózg jako źródło geniuszu. Nie spieszono się z opublikowaniem rezultatów pierwszych oględzin. Dlaczego? Po pierwsze, przyczyna śmierci nie była jasna – oficjalnie wskazywano na arteriosklerozę, ale dopuszczano i inną chorobę mózgu. Choroba mózgu i genialna myśl nieomylnego wodza? – To nie mogło iść w parze. Po drugie, okazało się, że mózg Lenina ważył 1340 g, czyli mniej niż średni mózg mężczyzny. Dziś powszechnie wiadomo, że sprawność tego organu nie zależy od ciężaru, jednak ówczesne władze wolały nie rozgłaszać danych o parametrach mózgu Lenina. Jak wytłumaczyć, że mózg geniusza był przeciętny? „Na pomoc przyszła ideologia – pisze historyk Monika Spiwak, badająca losy mózgu Lenina, w obszernym opracowaniu „Władimir Iljicz Lenin w moskowskom Institutie Mozga”. – Chorobę mózgu przedstawiano jako wynik nadzwyczajnej, nieprzerwanej, wytężonej pracy mózgu wodza”. W pracach medyków tamtych czasów można znaleźć kwieciste poematy na temat mózgu Lenina: „Nieśmiertelny duch Lenina wcielił się w ludzkie ciało, owszem, nadzwyczaj krzepkie i zdrowe, ale jednak nie nieśmiertelne. Cielesność nie wytrzymała wewnętrznego duchowego napięcia”. „Ten człowiek spalił się, on swój mózg, swoją krew oddał klasie robotniczej bez reszty” – wtórowali wierni towarzysze.

Mózg Lenina był przez długie lata najważniejszym eksponatem instytutu na ulicy Dmitrowka w Moskwie. W 1925 roku powstała specjalna pracownia zajmująca się wyłącznie badaniem mózgu Lenina. Na jej czele stanął niemiecki neurolog Oskar Vogt. Wykonano 34 tysięcy preparatów mikroskopowych zawierających fragmenty mózgu wodza światowego proletariatu. Rezultaty prac zespołu profesora Vogta zadowoliły partię: mózg Lenina był wrażliwy, niezwykły, jego posiadacz miał bogatą psychikę, jednym słowem – są wszelkie podstawy, by stwierdzić, że był genialny. Pracownię w 1928 r. przekształcono w Instytut Mózgu. Instytucja rozwijała się, przybywało personelu. W późniejszych latach w instytucie zdeponowano mózgi m.in. Stalina, Krupskiej, Gorkiego, a także Majakowskiego, Andrieja Sacharowa. Instytut zajmował się nie tylko kolekcjonowaniem najwybitniejszych mózgów kraju i ich porównywaniem, ale przede wszystkim badaniami naukowymi nad mózgiem.

Co dziś dzieje się z mózgiem Lenina? Czy nadal spoczywa w specjalnym sejfie Instytutu Mózgu?

Tak czy inaczej sprawa należnego miejsca wiecznego spoczynku Lenina nadal pozostaje przedmiotem sporu w Rosji. Być może – jak sugeruje wielu komentatorów – władze chcą z rozwiązaniem jeszcze odczekać, aby wystudzić ciągle jeszcze gorące emocje.

Nowe rozdanie – transza 2

Liczę na konstruktywny dialog z Panem na bazie zaufania i uwzględniania interesów obu stron” – napisał prezydent Dmitrij Miedwiediew w depeszy gratulacyjnej do amerykańskiego prezydenta elekta Baracka Obamy.

Kilka godzin wcześniej rosyjski prezydent w ramach tworzenia tej „bazy zaufania” poddał Stany Zjednoczone druzgoczącej krytyce – w orędziu wygłoszonym przed połączonymi izbami parlamentu, używając ostrej, konfrontacyjnej retoryki obwinił USA o spowodowanie ogólnoświatowego kryzysu finansowego poprzez nieodpowiedzialne ekonomicznie posunięcia, służące wyłącznie amerykańskim interesom; obarczył Waszyngton odpowiedzialnością za wojnę w Gruzji; skrytykował za dążenie do rozszerzenia NATO na wschód. Co w tej sytuacji zamierza zrobić Rosja? Między innymi zrezygnować z planowanej redukcji sił rakietowych, rozmieścić Iskandery (rakiety krótkiego zasięgu) w obwodzie kaliningradzkim i zagłuszać obiekty tarczy antyrakietowej przy pomocy urządzeń radioelektronicznych.

Trzeba przyznać, że to mocne otwarcie licytacji. I niezbyt przyjazne, sygnalizujące, że Kreml zamierza rozmawiać z pozycji gróźb.

Rosyjska propaganda od dłuższego czasu międli slogan o słabości Ameryki i gloryfikuje używanie siły jako skutecznej metody odzyskiwania przez Rosję należnego miejsca na arenie międzynarodowej. Mieszanka pojęciowa wysoce niepokojąca.

Orędzie Miedwiediewa było kilkakrotnie przekładane, w końcu wybrano południe 5 listopada, termin zaraz po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Może to przypadek, a może nie. Zanim jeszcze Obama zdążył otworzyć usta i podziękować za ciepłą depeszę gratulacyjną od gospodarza Kremla, już dostał odeń propozycję nie do odrzucenia, aby właśnie z Rosją (w bardziej ambitnym ujęciu – wyłącznie z Rosją), zdecydowaną dawać odpór wpływom USA u siebie i wokół swoich granic, zasiąść do stołu i pogawędzić o przyszłości świata. Wydaje się jednak, że wyzywający język konfrontacji, zaprezentowany dziś przez rosyjskiego prezydenta, nie będzie nośnym środkiem budowy zaufania z nowym amerykańskim przywódcą.

Dawnym marzeniem Moskwy jest wbijanie klina pomiędzy Europę i USA. Tymczasem można się spodziewać, że dla Obamy układanie nowych stosunków z Europą, zacieśnianie współpracy transatlantyckiej będzie jednym z priorytetów jego polityki zagraniczną (w czasie kampanii wyborczej odwiedził Europę, podkreślając jej wyjątkowe znaczenie dla Ameryki). Trudno też oczekiwać, że z entuzjazmem odniesie się do wizyt rosyjskich bombowców strategicznych u amerykańskich wybrzeży czy okrętów wojennych w Wenezueli, prób wypychania USA z Ameryki Południowej, nawiązywania bliskiej współpracy Rosji z Iranem w ramach programu jądrowego etc.

Cierpki komentarz dotyczący perspektyw stosunków rosyjsko-amerykańskich zamieścił w opozycyjnej wobec Kremla gazecie internetowej „Jeżedniewnyj Żurnał” Aleksandr Golc:

George Bush zrobił niemało, aby stosunki pomiędzy USA i Rosją były najgorsze od momentu rozpadu ZSRR. I chodzi wcale nie o rozmieszczenie w Europie tarczy antyrakietowej, nie o stworzenie baz wojskowych w Bułgarii i Rumunii i nie o próby jak najszybszego wciągnięcia Gruzji i Ukrainy do NATO. I nawet nie o to, że Bushowi jako jedynemu na świecie rozmówcy Władimira Putina, udało się dostrzec w jego oczach duszę.

Bush odegrał decydującą rolę w kształtowaniu wyobrażeń Putina i jego drużyny na temat porządku świata. Po uderzeniu na Irak na Kremlu ostatecznie zrozumiano, że prawo i wolności to tylko słowa, słowa, słowa. Te pojęcia można stosować do zakamuflowania swoich zamierzeń, ale wierzyć w nie – to głupota.

Zdaniem rosyjskiej elity, świat urządzony jest tak jak leningradzkie podwórko – to znaczy rządzą nim prawa dyktowane przez chłopców z ferajny. Słabych się bije. A własną siłę trzeba demonstrować – czyli od czasu do czasu stłuc słabszych. Polityka to w tym ujęciu nieustająca bójka o kontrolę nad dzielnicą z chłopakami z konkurencyjnej ferajny. Biada im, jeśli wieczorem będą mieli czelność zjawić się na naszej ulicy. Bitwa ustaje tylko na moment, kiedy wszystkie miejskie chłopaki jednoczą się, by spuścić manto „wsiochom”, którzy bezczelnie przyszli na miejskie tańce. Zdobycie autorytetu i pozycji w takim świecie możliwe jest tylko w jeden sposób: zaczepiać, drażnić i obrzucać błotem najsilniejszą bandę w mieście, ale starannie unikać z nią konfrontacji.

Owe porządki chłopców z ferajny rosyjscy dyplomaci dla zmylenia przeciwnika nazywają „wielobiegunowym światem”. Kreml wcale nie chce, aby wszystkie kraje miały równe prawa i równą ponosiły odpowiedzialność. Chłopaki wolą usiąść z innymi chłopakami i jeszcze raz podzielić świat na „strefy uprzywilejowanych interesów”, dla Europy stworzyć kolejną Radę Bezpieczeństwa, w której Rosja miałaby prawo weta.

A teraz zadajmy sobie proste pytanie: jaką politykę powinien prowadzić nowy amerykański prezydent, aby sprostać wyzwaniom rosyjskich chłopców z ferajny?

Po pierwsze: nie patrzeć z wysoka na rosyjską suwerenną demokrację i nie mieć uwag do stanu praw człowieka, na dodatek zatkać usta tym kongresmanom i senatorom, którzy krytykują Rosję.

Po drugie: przestać obrażać Rosję planami przyjęcia do NATO Gruzji i Ukrainy.

Po trzecie: nowy prezydent powinien traktować Rosję jak wielkie mocarstwo militarne, jedyny w świecie kraj, mogący zniszczyć Stany Zjednoczone.

A teraz proszę odpowiedzieć na drugie proste pytanie: czy istnieje taki amerykański polityk, który będzie działał według zasad chłopców z ferajny?”.

Nowe rozdanie – transza 1

Gdyby prezydenta USA wybierali Rosjanie – głosowaliby na Obamę, w sondażu Centrum Lewady zdobył on 27%, podczas gdy republikanin John McCain zaledwie 15.

Rosjanie są przekonani, że z demokratami łatwiej jest się Moskwie dogadać, za najlepsze czasy rosyjsko-amerykańskiej przyjaźni uchodzą dwie kadencje prezydentury Billa Clintona. Zarówno opinia publiczna, jak i rosyjskie elity polityczne przykleiły McCainowi etykietkę zatwardziałego rusofoba; smakowano jego antyrosyjskie wypowiedzi o konieczności wykluczenia Rosji z G7 i postawienia jej do kąta za agresywną politykę wobec krajów obszaru WNP i innych sąsiadów. „McCain ciągle jeszcze wini Rosję za to, że spędził długi czas w niewoli. Jego wybór byłby gwarancją zastoju” – to opinia wpływowego politologa Wiaczesława Nikonowa (wnuka Wiaczesława Mołotowa). Natomiast Obama to „czysta karta, szansa na to, że nastąpi zmiana” – przewiduje Nikonow.

Na razie brak oficjalnej reakcji rosyjskich polityków. Ale dzisiaj z dorocznym orędziem przed połączonymi izbami parlamentu ma wystąpić prezydent Dmitrij Miedwiediew. Należy się spodziewać, że nakreśli również linię polityki Moskwy wobec USA.

Zapewne – jak podpowiada Nikonow – Moskwa spodziewa się zmiany. Na czym miałaby ona polegać i czy Obama faktycznie spełni oczekiwania? Moskwa domaga się uznania przez Waszyngton jej prawa do współdecydowania o losach świata, wzrostu znaczenia na arenie międzynarodowej (tendencje te nasiliły się zwłaszcza w dobie kryzysu finansowego w USA i po zwycięskiej dla Rosji wojnie na Kaukazie).

Zaczekajmy na słowa prezydenta Miedwiediewa – czy jego oferta wobec Baracka Obamy będzie szła w stronę budowy zaufania czy w stronę bezpłodnego domagania się postawienia Rosji w centrum zagadnień polityki zagranicznej waszyngtońskiej administracji? Obama na razie niewiele powiedział o swoich zamiarach zagranicznych, jeśli już mówił o świecie, to odnosił się raczej do Europy jako najbliższego sojusznika i w ogóle punktu odniesienia.

To tyle na gorąco. Ciąg dalszy nastąpi.

Przestronny namiot pułkownika

Lider Libijskiej Dżamahirii pułkownik Muammar Kadafi przybył z wizytą do Moskwy. Obleczony w piękne beduińskie szaty, stąpający dostojnie libijski przywódca spotyka się z przywódcami Rosji – prezydentem Miedwiediewem i premierem Putinem. Gospodarze pozwolili gościowi na rozbicie w Parku Tajnickim moskiewskiego Kremla tradycyjnego beduińskiego namiotu, w którym ekstrawagancki pułkownik będzie mieszkał i przyjmował gości (Kadafi podczas wizyt zagranicznych zawsze wozi ze sobą namiot i odmawia nocowania w rezydencjach i hotelach).

Poprzednia wizyta Kadafiego w Moskwie miała miejsce w 1985 roku. Sprężysty, tryskający witalnością młody Kadafi w zielonkawym mundurze ekstatycznie ściskał dłonie członkom Biura Geriatrycznego, jak nazywano wówczas Biuro Polityczne KC KPZR, złożone z leciwych działaczy. Kadafi nabrał wtedy ile wlezie radzieckiej broni (na łączną sumę 4,5 mld dolarów), ale za nią nie zapłacił. W 1991 roku rozpad ZSRR odebrał jako osobistą tragedię, wybierał się nawet do Moskwy, by na placu Czerwonym przemówić do rozsądku obywatelom upadającego kolosa. Nie udało się. A niespłacone długi nie pozwoliły na ułożenie stosunków z nową Rosją.

Przełom nastąpił w kwietniu tego roku, kiedy prezydent Putin zawitał w Trypolisie i w namiocie libijskiego przywódcy złożył deklarację o darowaniu niebagatelnego długu Libii. Ale czego się nie robi dla biznesu, który rosyjskie firmy mają rozwinąć w Libii za pozwoleniem łaskawego przywódcy. Zwłaszcza jeśli biznesem tym zawiadywać mają bliscy koledzy Władimira Władimirowicza – kontrakty gazowe Gazpromu w Libii pilotuje Aleksiej Miller, a budowę kolei szef Rosyjskich Kolei Władimir Jakunin. Teraz Muammar Kadafi przyleciał do Moskwy, by porozmawiać o dostawach rosyjskiej broni. Prasa informuje, że chodzi o kontrakty opiewające na kwotę 2 mld dolarów (samoloty Su-30, czołgi T-90, kompleksy rakietowe Tor-M2E; Libia ma pono jeszcze apetyty na śmigłowce bojowe, okręt podwodny i systemy Grad). Po zdjęciu w 2003 roku sankcji ONZ wobec Libii nie budzi to już jednak na świecie takich emocji. Emocje budzić może za to informacja, podana przez dziennik „Kommiersant”: Libia gotowa jest rozmieścić na swoim terytorium rosyjską bazę wojskową (w Bengazi nad zatoką Syrta). Po co? Kadafi nie ukrywa pobudek: Rosjanie mieliby być żywą tarczą, broniącą Libię przed „zdradzieckimi atakami Stanów Zjednoczonych”. Dlaczego Rosjanie mogą się zgodzić, by zostać tą żywą tarczą? Czy tylko po to, by móc prezentować na co dzień rosyjską banderę na wybrzeżu Morza Śródziemnego? Nie tylko. Skoro rosyjskie projekty mają rozwijać się pomyślnie, to trzeba zapewnić im bezpieczeństwo. Do prasy przeniknęły jeszcze sugestie, że jednym z tematów rozmów w Moskwie ma być „program atomowy” Libii, oczywiście wyłącznie pokojowy (Rosja miałaby pomóc Libii w zbudowaniu elektrowni jądrowej).

Wczoraj odbyła się pierwsza tura rozmów na najwyższym szczeblu (Miedwiediew przyjął Kadafiego w rezydencji w Barwisze pod Moskwą, Putin w towarzystwie koncertującej akurat w rosyjskiej stolicy piosenkarki Mireille Mathieu odwiedził namiot gościa na Kremlu, obaj politycy wysłuchali przedtem koncertu francuskiej gwiazdy), dzisiaj odbędzie się druga tura.

Następnie Kadafi udać się ma do Mińska (broń?), a potem do Kijowa (broń?).

Czy wizyta w Moskwie popchnie jakoś do przodu wszystkie ambitne plany biznesowe i wojskowe? Na razie trudno powiedzieć – od kwietniowej wizyty Putina poza deklaracjami ze strony libijskiej nic więcej nie nastąpiło w sferze konkretów.

Pożegnania. Ciepły baryton

Przed tygodniem w wieku 66 lat zmarł Muslim Magomajew. Był bożyszczem radzieckiej estrady, uwielbianym śpiewakiem operowym, oklaskiwanym w La Scali i paryskiej Olimpii. Kiedy zaśpiewał w 1969 roku na festiwalu w Sopocie, zachwycił publiczność, a od jury otrzymał pierwszą nagrodę. Wspaniały, silny głos, liryka, subtelność, a jednocześnie gorący temperament, odziedziczony po kaukaskich przodkach – to było połączenie wyjątkowe. Jego dziadek, również Muslim Magomajew, był azerbejdżańskim kompozytorem, założycielem bakińskiego konserwatorium i opery, rodzice związani byli z teatrem, matka była aktorką, ojciec – scenografem. W czasie pobytów w Polsce Muslim usilnie poszukiwał grobu ojca, który zginął na wojnie na dwa dni przed jej zakończeniem.

Nazywano go radzieckim Sinatrą. Był jednym z tych nielicznych, którzy nadawali zwykłej piosence, masowym przebojom rys szlachetności. Za to go uwielbiano nie tylko w ZSRR. Kiedy śpiewał „Ja tiebia lublu”, słuchacze wierzyli w to wyznanie jak nikomu innemu. I sami zaglądali w swoje serca.

Kiedy odszedł, Moskwa – miasto, w którym spędził większość życia – oddała mu ostatni hołd pięknie i wzniośle. Uroczystości pożegnalne odbyły się w słynnej Sali imienia Czajkowskiego, gdzie Magomajew 45 lat temu zadebiutował jako śpiewak i niemal z dnia na dzień stał się sławny. By dostać się do środka i pokłonić przed wystawioną na scenie trumną, ludzie z kwiatami stali na ulicy w kolejce, której końca nie było widać. Na zwykle zakorkowanej, zatłoczonej i wiecznie spieszącej się moskiewskiej ulicy na długo zatrzymano ruch. Na asfalcie, po którym miał przejść kondukt, leżały czerwone goździki. Tłumy stały i odprowadzały pełnymi wzruszenia oklaskami ukochanego artystę. Stojący w gigantycznych zatorach kierowcy tym razem nie psioczyli, jak to mają w zwyczaju, gdy ulice blokuje się z powodu przejazdu uprzywilejowanych kolumn rządowych i prezydenckich samochodów. Słuchali puszczanych przez radio przebojów zmarłego (wiele z nich napisała znakomita Aleksandra Pachmutowa). Odprowadzano Magomajewa – piosenkarza, który dostarczył ludziom pięknych wzruszeń, dawał radość. W moskiewskim metrze rozbrzmiewały tego dnia jego piosenki. W swojej karierze nagrał ich ponad sześćset, wiele z nich stało się wielkimi przebojami.

Po moskiewskim pożegnaniu było jeszcze pożegnanie w Baku – rodzinnym mieście, gdzie spoczął obok krewnych. Ze łzami w oczach żegnało go dosłownie całe miasto.

W ostatnich latach Magomajew wycofał się ze sceny, chorował na serce, stwierdził, że głos odmawia mu już posłuszeństwa. Jego środkiem komunikowania się ze słuchaczami była jego strona internetowa.