Archiwum autora: annalabuszewska

Bard powraca

Aleksander Galicz należał do „wielkiej trójki” rosyjskich bardów – obok Bułata Okudżawy i Władimira Wysockiego. Właśnie mija dziewięćdziesiąta rocznica jego urodzin; zmarł, a właściwie zginął tragicznie na wygnaniu w 1977 roku.

Pieśni zaczął pisać w latach pięćdziesiątych, akompaniował sobie na gitarze o siedmiu strunach. Pisał sztuki teatralne, które zdejmowano z afisza za zbytnią śmiałość w opisie niechlubnej rzeczywistości, stopniowo schodził do podziemia – jego wiersze i piosenki funkcjonowały w drugim obiegu. Jak sam napisał w jednej z ballad, były przepisywane przez kalkę, najlepiej na maszynie „Erica”, gdyż „brała nawet osiem kopii”. W 1971 r. Galicza wykluczono ze Związku Pisarzy, rok później – ze Związku Pracowników Kinematografii, utwory wpisano na indeks. W 1974 r. bard wyjechał z ZSRR – najpierw do Norwegii, potem RFN, wreszcie do Paryża. Okoliczności jego śmierci nie zostały do końca wyjaśnione – zmarł porażony prądem, nie rozwiano wątpliwości, czy niesprawność sprzętu nie była „spreparowana”.

Ballady Galicza o bezimiennych ofiarach GUŁagu, pieśni wzywające do myślenia, opowiadające historię kraju i jego mieszkańców, wiersze o wolności, która jest wieczna, o odwadze, którą trzeba mieć, aby „wyjść na plac”. I wspaniały poemat o Januszu Korczaku „Kadisz”.

To był głos myśliciela, ironicznego obserwatora wzlotów i upadków ludzi zwykłych (ich przedstawicielem był w pieśniach Galicza Klim Pietrowicz) i niezwykłych. A ci ludzie znali je na pamięć, cytaty z utworów Galicza weszły do codziennego języka. Jego ostatnia napisana w ZSRR „na pososzok”, przed wymuszonym odjazdem rozdzierająca, ale pełna nadziei pieśń „Kiedy powrócę” stała się hymnem emigrantów.

W Moskwie i Petersburgu odbywają się dziś okolicznościowe koncerty, wystawy i spotkania. Bard powraca. Żyje dobra pamięć o nim w tych, którzy przepisywali jego teksty na „Erice” albo z wypiekami na twarzy słuchali potajemnie nagrań z nieoficjalnych koncertów. Młode pokolenie zaś może odnaleźć w strofach, opisujących dawne życie skotłowanego, zniewolonego inteligenta w ZSRR, aktualne wątki. Napisana po interwencji wojsk Układu Warszawskiego w 1968 r. w Czechosłowacji pieśń: „Obywatele, ojczyzna w niebezpieczeństwie! Nasze czołgi na cudzej ziemi!” cytowana była alarmistycznie w sierpniu tego roku – ale nie z racji okrągłej rocznicy wydarzeń w Pradze, a jako gorzkie wezwanie do przemyślenia roli Rosji w najnowszej wojnie na Kaukazie.

Rosyjska miłość polodowcowa

Dlaczego Rosja chce ratować Islandię po załamaniu się tamtejszego systemu bankowego?

Wczoraj do Moskwy przyjechała kilkuosobowa delegacja islandzkich bankierów i urzędników ministerstwa finansów, aby omówić warunki kredytu. Po rozmowach wydano zdawkowy komunikat: rozmawiano konkretnie, w przyjaznej atmosferze. Do prasy nie przedostały się jednak żadne konkrety. W dalszym ciągu więc nie wiadomo, czy Rosja wspomoże krainę gejzerów.

Wiadomość, że w ogóle do takich rozmów dojdzie, wywołała wielkie zainteresowanie zarówno w samej Rosji, jak i poza jej granicami. Wśród rozlicznych spekulacji królowały dwie tezy: geopolityczna i oligarchiczna.

Według geopolitycznej – w zamian za kredyt Rosja zażyczy sobie po pierwsze poparcia Islandii dla swoich ambicji zarządzania złożami arktycznego szelfu, a po drugie możliwości lądowania na wyspie strategicznych bombowców, które ostatnio w ramach przyjaźni z umiłowanym amigo Hugo Chavezem swoją obecnością u wybrzeży USA mają wkurzać Jankesów. Gazeta „Komsomolskaja Prawda” zamieściła nawet kolorową mapkę obrazującą trasę lotu rzeczonych bombowców na drugą półkulę z przystankiem na Islandii: gdyby Islandczycy wydzierżawili Rosjanom opuszczoną dwa lata temu przez Amerykanów bazę Keflavik, rosyjskie bombowce mogłyby latać w odwiedziny do Chaveza bez dodatkowych postojów na tankowanie – marzy gazeta.

Islandia pozostaje jednak członkiem NATO i dzierżawienie przez nią Keflaviku Rosji jest z tego punktu widzenia niemożliwe. Islandia nie ma własnej armii, związana jest porozumieniem sojuszniczym z USA, które przyjęły na siebie zobowiązanie do obrony wyspy. Owszem, Keflavik jest technicznie przygotowany na przyjmowanie wielkich strategicznych bombowców, ale czy rosyjskich? Można wątpić.

Natomiast można nie wątpić, że Rosjanie – o ile zdecydują się na udzielenie kredytu – będą chcieli zapuścić jak najgłębiej swoją sondę pod islandzki lodowiec i zapewnić sobie obecność na wyspie w sferach, w których do tej pory obecni nie byli. W każdym razie nie było tego widać gołym okiem.

I tu dochodzimy do drugiej tezy: oligarchicznej. Mianowicie kryzys bankowy na Islandii pokazał, że z wygodnego internetowego islandzkiego systemu korzystali również rosyjscy depozytariusze. Teraz mają oni naciskać rząd, by udzielił wsparcia Islandii i tym samym uratował ich biznes przed stratami.

Pomysł, by wpompować w Islandię 4 mld dolarów ma w Rosji sporą opozycję. Eksperci od ekonomii przeważnie wzruszają ramionami i nie widzą sensu, zwłaszcza w obliczu niepokojących ruchów tektonicznych na rosyjskim rynku.

FED reaktywacja

Chciałbym, aby ten pomnik powrócił na swoje miejsce – my dostajemy medale, a on gdzie jest? W magazynie leży?” – to słowa Władimira Kolesnikowa z frakcji putinowskiej partii „Jedinaja Rossija” w Dumie Państwowej, członka komitetu bezpieczeństwa rosyjskiego parlamentu.

O jaki pomnik chodzi? O pomnik twórcy Czeki, symbolu bolszewickiego terroru, Feliksa Dzierżyńskiego. Pomnik został zdemontowany w 1991 roku. Stał od 1958 roku w glorii pod siedzibą KGB (wcześniej Czeka, GPU, OGPU) na placu Łubiańskim w centrum Moskwy. Po demontażu został wstawiony do parku przy Nowej Trietjakowce, gdzie stoją też inne zdemontowane pomniki umiłowanych przywódców ZSRR. Niedawno zmienił miejsce dyslokacji – jego piękna sylweta w długim szynelu jest niewątpliwą ozdobą Nieskucznego Sadu. A zatem FED (Fieliks Edmundowicz Dierżynskij) nadal przebywa na świeżym powietrzu, a nie kurzy się w magazynach, jak użala się pan Kolesnikow.

Podczas posiedzenia komitetu bezpieczeństwa Dumy Państwowej Władimir Kolesnikow został odznaczony medalem „130 lat od dnia urodzin F.E. Dzierżyńskiego”. 19 września prezes Związku Weteranów Służb Bezpieczeństwa Państwowego Walentin Timofiejew wręczył odznaczenia związku jeszcze kilku zasłużonym deputowanym.

Rzucona w stanie emocjonalnego pobudzenia propozycja Kolesnikowa trafiła na podatny grunt. Inicjatywę podchwycili inni deputowani. Wiceprzewodniczący Dumy Iwan Mielnikow (partia komunistyczna) obiecał powrócić do sprawy i omówić inicjatywę na posiedzeniu Moskiewskiej Dumy Miejskiej. Komuniści od ładnych paru lat domagają się postawienia pomnika na opuszczonym miejscu na Łubiance. Co ciekawe – do dziś pozostał na placu usypany pod pomnik kopczyk, nikt przez te kilkanaście lat nie wyrównał terenu.

Przeciwko idei przywrócenia pomnika zaprotestowali obrońcy praw człowieka.

Natomiast kontrowersyjny pisarz Władimir Sorokin w audycji radia „Echo Moskwy” w komentarzu na temat propozycji przestawienia FEDa z powrotem na Łubiankę poszedł dalej: „Jeszcze trochę i wykopią samego Stalina i wstawią go znów do mauzoleum”. To było nie tylko o odradzającej się w pewnych kręgach miłości do Feliksa Edmundowicza, ale o obserwowanym od jakiegoś czasu „oswajaniu” epoki stalinowskiej w ogóle, a postaci Stalina w szczególności.

Władimir Putin – dziś premier, a przez ostatnie osiem lat prezydent – wielokrotnie potwierdzał swoją fascynację osiągnięciami ZSRR (rozpad ZSRR uznał za największą tragedię XX wieku), przywrócił stalinowski hymn, brał w obronę takie osiągnięcie stalinowskiej dyplomacji jak pakt Ribbentrop–Mołotow. Jednym z pierwszych posunięć Putina jako prezydenta było przywrócenie na ścianie siedziby KGB na Łubiance tablicy ku czci wieloletniego szefa organów bezpieczeństwa ZSRR Jurija Andropowa (tablicę zdjęto w czasach Borysa Jelcyna).

W rosyjskiej telewizji zaprezentowano ostatnio kilka filmów i seriali prezentujących stalinowską epokę i Ojca Narodów przez sentymentalną pończoszkę. W kilku miastach odsłonięto popiersia Stalina. Popiersie Dzierżyńskiego stanęło niedawno pod siedzibą milicji na legendarnej Pietrowce 38 w Moskwie.

W zeszłym miesiącu zaprezentowano koncepcję podręcznika do historii najnowszej (pierwsza połowa XX wieku), z którego uczniowie rosyjskich szkół mają czerpać wiedzę historyczną. Głównym przesłaniem autorów koncepcji (pod kierunkiem Aleksandra Filippowa) jest to, że Stalin był „efektywnym specjalistą od zarządzania”, a stalinowski terror – „efektywnym instrumentem rozwoju ZSRR”.

Jak napisał w analizie koncepcji podręcznika opublikowanej na łamach gazety „Wriemia Nowostiej” Anatolij Bernstein: „autorzy podkreślili, że uczniowie powinni zwrócić szczególną uwagę na wyjaśnienie motywów i logiki działania władz. To oznacza, że historia, której mają się uczyć młode pokolenia Rosjan, to przede wszystkim historia władzy. Historii ludzie tam nie ma. Pozostały tylko cele i środki państwa. Jest to zatem historia „usprawiedliwiania” zastosowanych przez władze środków. Trudno sobie wyobrazić, że istnieje w ogóle jakaś władza, która nie potrafi wyjaśnić swoich wysokich pobudek podejmowanych działań lub przyznaje się, że działa nielogicznie. […] Autorzy podręcznika historii faktycznie szukają „racjonalnych” uzasadnień działań władz, zmierzających do unicestwienia milionów swoich obywateli. […] ten podręcznik ma być wydrukowany w milionach egzemplarzy i służyć jako podstawa wiedzy o historii młodym pokoleniom. Podstawowym przesłaniem koncepcji jest zaprzeczenie istnieniu totalitaryzmu w ZSRR. […] W zeszłym roku podręcznik historii najnowszej autorstwa Filippowa został poddany miażdżącej krytyce, szczególnie za próbę pomniejszenia skali represji stalinowskich i specyficzne potraktowanie osobowości samego Stalina („efektywny menedżer”). Minął rok. Efektywny menedżer przeszedł lekką metamorfozę i został nazwany „efektywnym specjalistą od zarządzania”. A masowy terror zyskał „racjonalne” uzasadnienie.

Co takiego wydarzyło się przez ten rok w Rosji, że autorzy mogli sobie pozwolić na takie chytre zabiegi?”.

W myśl tez podręcznika – Feliks Edmundowicz „racjonalnie zarządzał terrorem”, należy mu się zatem pomnik jako „efektywnemu menedżerowi”.

A autorom książki dla młodych pokoleń Rosjan należy się co najmniej medal „130 lat od dnia urodzin F.E. Dzierżyńskiego” od Związku Weteranów Służb Bezpieczeństwa Państwowego. A może nawet dwa medale. Bo napisanie odpowiedniego podręcznika kształtującego myślenie młodego pokolenia to sprawa dużo ważniejsza niż inicjatywa deputowanego z partii premiera Putina w sprawie przeniesienia pomnika Dzierżyńskiego na Łubiankę.

Ile jeszcze spokoju w Inguszetii?

Po zabójstwie w niewyjaśnionych okolicznościach Mahomeda Jewłojewa, właściciela strony internetowej Ingushetiya.ru, wokół której skupiły się siły niechętne lokalnym władzom, sytuacja w najmniejszej republice Federacji Rosyjskiej – Inguszetii jest napięta do granic możliwości.

W minioną sobotę wieczorem na stronie Ingushetija.ru pojawiły się wyniki odrębnego śledztwa, prowadzonego przez współpracowników i przyjaciół Jewłojewa. Opublikowano listę trzynastu osób, którym autorzy publikacji przypisują udział w zabójstwie. Listę otwiera nazwisko prezydenta Murata Ziazikowa. Wedle inguskich obyczajów podlegają oni zemście rodowej.

W ciągu ostatnich tygodni doszło w Inguszetii do serii zamachów. Ich ofiarami byli krewni Ziazikowa i wysoko postawieni przedstawiciele organów śledczych i spraw wewnętrznych. Władze ogłosiły, że to akcje terrorystów i islamskich bojowników i rozpoczęły „operację antyterrorystyczną”, według licznych przekazów medialnych operację wspierała rosyjska Federalna Służba Bezpieczeństwa. Podczas spektakularnych akcji „antyterrorystycznych”, zamachów i strzelanin zginęło kilkanaście osób.

Nic nie wskazuje na to, by ktokolwiek miał pomysł na uspokojenie sytuacji. Władze centralne wspierają nadal Murata Ziazikowa, przeciwnicy prezydenta należący do klanu Jewłojewa polują nań, w republice dochodzi nadal do porywania ludzi (intratna działalność), co dzień i co noc wybuchają ładunki, padają strzały. To nie jedyny ból głowy republikańskich władz. Po uznaniu przez Rosję niepodległości Osetii Południowej i Abchazji, na Kaukazie Północnym odżywają dyskusje o problemach granic, ustanawianiu praw do ziemi, o konfliktach o te ziemie. W Inguszetii na fali ogólnego fermentu coraz częściej przypominany jest też zadawniony, nierozwiązany konflikt Inguszy z Osetyjczykami.

Jeśli ktoś kiedyś powiedział, że Kaukaz Północny jest jak beczka z prochem, to właściwie nic nie powiedział. Małe narody żyjące w tym surowym terenie, różniące się od siebie często kulturą, wyznaniem, językiem (np. Osetyjczycy są wyznawcami prawosławia, posługują się językiem z grupy języków irańskich, ich bezpośredni sąsiedzi Ingusze wyznają islam, są blisko spokrewnieni z Czeczenami) często mają sobie wiele do zarzucenia. Wiele z dzisiejszych animozji i konfliktów bierze swój początek w okresie stalinowskim. Ingusze (podobnie jak Czeczeni) zostali w 1944 roku przez Stalina uznani za kolaborantów i przymusowo wysiedleni do Azji Centralnej. Opuszczone ziemie – między innymi rejon prigorodny (podmiejski) – przyznane zostały Osetii Północnej. W 1992 roku pomiędzy Inguszami i Osetyjczykami wybuchł krwawy konflikt o rejon prigorodny, Osetyjczycy otrzymali wsparcie Moskwy (która postawiła się w roli jedynego sprawiedliwego arbitra, ale konfliktu nie rozwiązała po dziś dzień), do Inguszetii uciekło wówczas ok. 30 tys. uchodźców, granic jednak nie przesunięto, rejon prigorodny pozostał przy Osetii Północnej. W 1997 roku znowu doszło do incydentów zbrojnych, ale na uregulowanie konfliktu nadal nikt nie miał pomysłu. Przez kilkanaście lat powróciło do poprzednich miejsc osiedlenia około 10 tys. inguskich uchodźców.

Rozchwiana sytuacja w Inguszetii, znajdującej się właściwie na krawędzi domowej, każe zadać pytanie o możliwość rozlania się konfliktu. Przypomnienie sobie i rozgłoszenie animozji i krzywd pomiędzy Inguszami a Osetyjczykami to zapewne tylko kwestia czasu.

Sytuacja w Osetii Północnej też daleka jest od stabilności. Ciągle krwawi tu rana Biesłanu (wielu Osetyjczyków uważa za głównych sprawców tragedii Inguszy – kilku ludzi tej narodowości faktycznie wchodziło w skład terrorystycznego komanda), ciągle żywe są też obawy o to, że Ingusze przyjdą upominać się o prawa do ziemi, z której zostali wygnani ponad sześćdziesiąt lat temu przez Stalina. No i jest jeszcze jedna okoliczność: pobratymcom z Osetii Południowej – autonomii należącej do Gruzji – Moskwa przyznała prawo do niepodległego państwa. Co dalej?

Niedźwiedzi protektorat

17 września na Kremlu wśród błysków fleszy zamaszyście i uroczyście zostały podpisane porozumienia o przyjaźni, współpracy i pomocy wzajemnej pomiędzy Federacją Rosyjską, Abchazją i Osetią Południową. Moskwa tym samym uznała swoje uznanie niepodległości tych dwóch gruzińskich prowincji za uznane. W Abchazji i Osetii Płd. powstaną rosyjskie bazy wojskowe. Założenie rosyjskich baz wojskowych na Kaukazie ma, jak powszechnie wiadomo, wyłącznie pokojowy charakter. Oficjalne zapewnienia Kremla mówią o konieczności dalszej obrony łykniętych terytoriów przed zakusami zbrodniczego reżimu „politycznego trupa”, jak był łaskaw nazwać Micheila Saakaszwili prezydent Dmitrij Miedwiediew.

Prezydent Miedwiediew w każdym zdaniu okolicznościowego przemówienia wymieniał jakiś paragraf jakiegoś statusu, konwencji lub traktatu – bo, jego zdaniem, wszystko, co robi Rosja, jest zgodne z literą prawa międzynarodowego. Zgodnie z wykładnią Moskwy, Abchazja i Osetia Płd. są niepodległymi państwami. A jako takie mogą zawierać umowy międzynarodowe i zapraszać na swoje terytorium rosyjskie czołgi w dowolnej ilości. Czołgi będą nadal bronić już raz skutecznie obronionych obywateli Abchazji i Osetii Płd., którzy mają również w miażdżącej większości obywatelstwo rosyjskie. Czołgi będą też bronić wspólnej waluty wszystkich trzech państw – Rosji, Abchazji, Osetii Płd. – rubla.

Prezydenci Abchazji i Osetii Płd. oświadczyli, że następnie z entuzjazmem wstąpią do Państwa Związkowego Białorusi i Rosji (Białoruś do tej pory nie uznała niepodległości Abchazji i Osetii Płd.) oraz Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, czyli postsowieckiego odpowiednika NATO, jak dumnie mówi o OUBZ wiernopoddańcza propaganda rosyjska, czyli sojuszu wojskowego sześciu państw WNP. Z tym że na razie żaden z członków tej organizacji również nie uznał niepodległości moskiewskich pupilków.

Sowiety Stalina 17 września sześćdziesiąt dziewięć lat temu wystąpiły w obronie ludów zachodniej Białorusi i Ukrainy. Ci ludzie nie mieli wprawdzie sowieckich paszportów, które ułatwiłyby uzasadnienie interwencji, ale zostali miłościwie uznani za wartych obrony, no, właśnie, tylko przed kim – bo przecież nie przed przyjacielem Adolfem Hitlerem z Berlina, który od dwóch tygodni pustoszył polskie ziemie i nie mógł się doczekać, by towarzysz Stalin zgodnie z paktami przystąpił po jego stronie do wojny. Nie, ZSRR bronił ludzi z zachodniej Ukrainy i Białorusi przed „politycznym trupem”, jakim był w pojęciu Moskwy ówczesny polski rząd.

Historia na szczęście nie lubi się powtarzać, a historyczne analogie często nie są trafnym punktem odniesienia. Tylko czasem trudno się od nich uwolnić – jakaś zbieżność dat, jakaś zbieżność języka, jakaś zbieżność wydarzeń, sposobu myślenia…

W historii z uznaniem niepodległości Abchazji i Osetii Płd. przez Moskwę najważniejsze nie są jednak żadne mniej lub bardziej udane historyczne analogie, lecz to, że Rosja tym samym podważyła fundamenty, na których wspierała się stałość granic ustanowionych na obszarze postradzieckim w 1991 roku. Rosja była gwarantem nienaruszalności tych granic. Co teraz?

Moskiewska giełda w świetle konspirologii stosowanej

16 września odnotowano gwałtowne spadki na moskiewskich giełdach. Indeksy cofnęły się do poziomu z grudnia 2005 roku. Akcje lokomotyw rosyjskiej gospodarki – firm naftowych i gazowych – straciły po 20-30 proc. Kapitalizacja rynku spadła o 10 proc. Trzęsienie ziemi w finansach ogarnęło również rosyjski rynek bankowy. Mimo znaczącej interwencji ministerstwa finansów paniki nie udało się opanować. Notowania na giełdzie zamknięto.

Premier Putin i jego finansowi ministrowie prezentowali dyżurne uśmiechy i niezmącony spokój. Władimir Władimirowicz zapewnił, że państwo rosyjskie wytrzyma kryzys. Wieczorem zwołano jednak w trybie nadzwyczajnym naradę wszystkich świętych finansowo-bankowych z ramienia rządu i banków.

Ciepłe zapewnienia premiera o „poduszkach bezpieczeństwa” nie poskutkowały. Dzisiaj indeksy pikowały w dół nadal, sesja zaczęła się wprawdzie optymistycznie, ale zaraz potem wszystko zaczęło lecieć na łeb, na szyję. Notowania ponownie zamknięto.

Jeszcze trzy miesiące temu indeks moskiewskiej giełdy RTS wynosił ok. 2500 punktów, dzisiaj zamknięto notowania przy 1100 punktach. Od maja kapitalizacja rosyjskiego rynku stopniała co najmniej o jedną trzecią. Kapitalizacja Gazpromu – tego wielkiego pompowanego miłością władz giganta – obniżyła się z 350 mld dolarów w maju do 150 mld obecnie.

Eksperci finansowi jako przyczyny spadków na rosyjskich giełdach wskazują:  problemy finansowe w USA, spadek cen ropy naftowej i wzrost ryzyka inwestycyjnego w Rosji po wojnie na Kaukazie. Zapewniają też, że nie ma powodów do tak wielkich przecen rosyjskiego rynku, że kryzys zostanie niebawem zażegnany i będzie można odbić się od dna.

Można założyć, że premier Putin zacznie teraz wyciągać ze stabilizacyjnych pończoch odłożone na czarną godzinę petrodolary i ratować wielkie państwowe banki i surowcowych pupilków władzy. Czy te kompanie, które nie mają chodów u premiera, są skazane bankructwo? Kto zostanie na placu po tej „prowierce bojem”?

Nutę konspirologii wnosi do opisu sytuacji ekonomiczny komentator internetowej gazety „Grani.ru”, Nikita Warinow: „W latach 2006-2007 w Rosji najważniejsi politycy w państwie namawiają ludzi do nabywania akcji Rosniefti, Wniesztorgbanku i Sbierbanku [największa kompania naftowa i dwa największe banki w Rosji]. Tych trzech graczy łączy jedno: emisja akcji jest bardzo korzystna dla emitenta, a inwestorzy obserwują następnie postępujące zmniejszenie notowań. W pierwszej połowie 2008 roku Sbierbank opuszczają dwaj najwięksi strategiczni inwestorzy – Sulejman Kerimow i Jelena Baturina [żona mera Moskwy, najbogatsza kobieta Rosji] – a także szereg top-menedżerów, będących udziałowcami mniejszościowymi. Dalej mamy aferę z firmą Mieczeł. Jedno nieostrożne słowo Władimira Putina pozbawia firmę jednej trzeciej kapitalizacji [pisałam o tym ciekawym przypadku w poście „Premier grozi, premier mrozi” z 29 VII]. Topienie kompanii Mieczeł, a przy tym ciągnięcie w dół indeksów rynkowych nie ma najmniejszego sensu, wszystkie problemy nieprzezroczystego formowania cen na węgiel można załatwić w kuluarach. Ale premier lekceważy spadki na giełdzie, ważniejszy jest publiczny efekt.

Wszystkie wymienione fakty łączą się w logiczną całość, jeśli zrobi się jedno konspirologiczne założenie: główne osoby tego dramatu wiedziały, że giełda siądzie. W tym wypadku widać jak na dłoni cyniczny zamysł emitentów, by zwyczajnie okraść prostych obywateli i zarobić ile się da przed zbliżającym się kryzysem. Pozostaje tylko pozazdrościć oligarchom, że zostali dobrze poinformowani i zdążyli zebrać śmietankę z wieloletniego wzrostu kapitalizacji najważniejszego banku Rosji. Skąd wąski krąg ludzi wiedział, że akcje spadną? Możliwe, że z dogłębnej analizy rynku ropy i perspektyw gospodarki USA. Ale jeszcze zwiększymy ładunek konspirologii. Rosyjski rynek na przestrzeni sześciu lat demonstrował wzrost. Mniej więcej rok temu zaczął stygnąć. Dla zagranicznych inwestorów przyszedł czas na realizowanie zysków. Zaczęli oni sprzedawać papiery, po czym ruszyli na poszukiwania nowych inwestycji. Albo na ratunek starym inwestycjom w sytuacji braku pieniędzy w USA. Wszystko byłoby jasne i proste, gdyby nie jedno „ale”. Rosja nie jest krajem, z którego można wyprowadzić miliardy dolarów bez wiedzy władz. Prezydent i premier musieli o tym wiedzieć. Może pewność, że wielcy inwestorzy i tak „wyjdą” z Rosji rozwiązała im ręce w podjęciu wojennych działań w Gruzji bez oglądania się na Zachód? I jeszcze jedno na koniec: być może ktoś w Rosji wiedział o zbliżającym się krachu na giełdzie. Ci ludzie powinni podjąć działania, by mu zaradzić. Ale woleli zarobić na tym pieniądze”.

Tyle rosyjska konspirologia. Jak zastrzegł się autor, można w nią wierzyć albo nie. Ale giełda to miejsce, w którym zaufanie i wiara mają kolosalne znaczenie. Jeśli zaufania i wiary jest mało, to indeksy nie rosną.

Jeszcze nie wiemy, jakie konkretne skutki przyniesie obecny kryzys Rosji, kto zbankrutuje, kto się utrzyma, jak długo potrwają spadki. Widać jedno: sny prezydenta Miedwiediewa, że Rosja stanie się niebawem jednym z najważniejszych centrów finansowych świata, na dłuższy czas można zaliczyć do kategorii „niespełnione sny o potędze”.

Trzeba się liczyć?

„Pokazaliśmy, że z Rosją trzeba się liczyć” – te słowa prezydent Miedwiediew powtórzył ostatnio dwukrotnie. Próba generalna nowej maksymy odbyła się podczas spotkania prezydenta z przedstawicielami elit regionalnych Rosji, na której Miedwiediew tłumaczył swoim gubernatorom, dlaczego Abchazja i Osetia Płd. zostały uznane za niepodległe państwa. W tym towarzystwie to stwierdzenie było kolejną porcją propagandowego balsamu, jaki wylewa się obficie na spragnione takich komunikatów rosyjskie społeczeństwo, potwierdzeniem, że „słuszną linię ma nasza partia”, logicznym ukoronowaniem akcji uświadamiającej pod wspólnym szyldem „Rosja wstaje z kolan”.

Drugi raz jednak prezydent Miedwiediew ustrojony w szaty groźnego bossa ładu światowego wygłosił sentencję o konieczności liczenia się z Rosją na konferencji prasowej z prezydentem Sarkozym i przewodniczącym Barroso po rozmowach o uregulowaniu sytuacji w Gruzji. Ta mocna deklaracja była już obliczona nie tylko na wewnętrzne podwórko, ale przede wszystkim na polityczną publiczność Europy.

Chciałabym precyzyjnie zrozumieć, co to znaczy, kiedy prezydent Miedwiediew dobitnie mówi, że z Rosją trzeba się liczyć?

Czy to oznacza, że Rosja uskrzydlona zwycięstwem w małej kaukaskiej wojnie, kiedy dała popalić „amerykańskim lokajom” w Gruzji, zamierza dać popalić jeszcze komuś? Komu?

Czy to oznacza, że Rosja będzie się odtąd domagać żelazną pięścią uznania dla jej racji?

A może to oznacza tylko tyle, że Rosja bluffuje? Że usiadła do karcianego stolika z dość kiepskimi kartami, ale licytuje wysoko, robiąc groźne miny i zniechęcając pozostałych graczy do powiedzenia „sprawdzam”.

Rosyjska elita polityczna pokazała, że jest zdolna podjąć ryzyko takiego bluffu. Może wierzy, że nikt nie odważy się zajrzeć jej w karty. Obnażenie braku atutów oznaczałoby dla władców Rosji  fiasko ich polityki budowania wielkiego imperium.

Biesłan. Cztery lata później

Wczoraj w centrum Moskwy zebrało się około stu osób – aktywistów organizacji opozycji i obrońców praw człowieka, by uczcić ofiary tragedii w biesłańskiej szkole. O godzinie 13.02 (dokładnie o tej godzinie zaczął się tragiczny szturm zajętej przez terrorystów szkoły) zaczęto wyczytywać nazwiska ofiar. Dziennik „Nowyje Izwiestia” podał, że urzędnicy prefektury uznali spotkanie na Czystych Prudach za „antyrządową akcję” i nie pozwolili wziąć w niej udziału kadetom z pobliskiej szkoły. W kilku rosyjskich miastach odbyły się okolicznościowe spotkania lub wiece, wszystkie miały nieoficjalny, cichy charakter. W petersburskich szkołach uczczono pamięć ofiar minutą ciszy.

Na uroczystości w Biesłanie przyszło całe miasto. Tu nie obyło się bez politycznych komentarzy. Mieszkańcy zauważyli brak przedstawicieli władz federalnych. W poprzednich latach przyjeżdżali – był m.in. przewodniczący Dumy Państwowej, pełnomocnik prezydenta. Nowy pełnomocnik – Władimir Ustinow – zapewne nie miał odwagi przyjechać. Przedtem był prokuratorem generalnym, to pod jego kuratelą śledztwo w sprawie biesłańskiego zamachu wyjaśniło tak niewiele, że teraz kobiety zrzeszone w organizacjach „Głos Biesłanu” i „Matki Biesłanu” zaczęły zbierać podpisy pod petycją o przeprowadzenie międzynarodowego śledztwa.

Od najwyższych władz – ani słowa. Premier Putin od 1 września akurat wolał wizytować Daleki Wschód. Wszystkie rosyjskie telewizje pokazały zapierające dech w piersiach wydarzenie: podczas przechadzki premiera po ussuryjskim rezerwacie tygrysica znienacka atakuje premiera, a premier sprawnie strzela i… usypia agresywne zwierzę; środek działa momentalnie; premier jest uratowany; całuje uśpioną tygrysicę.

Prezydent Miedwiediew natomiast dzień wcześniej ogłasza miastu i światu, jakimi zasadami będzie się kierować Rosja w polityce zagranicznej. W jednym z punktów zapewnia się, że Rosja będzie bronić swoich obywateli, gdziekolwiek się znajdują.

W gorzkim tekście poświęconym tragicznej rocznicy Biesłanu Natalia Geworkian w internetowej „Gazecie.ru” pisze: Miedwiediew nie pojechał [do Biesłanu] najprawdopodobniej dlatego, że nie chce kojarzyć się z dramatem i nie chce spotkać się z reakcją matek, na którą zasłużył jego poprzednik. Biesłan to nie miła herbatka w towarzystwie serwilistycznych dziennikarzy. To życie po śmierci. Tutaj po obietnicy, że Rosja będzie bronić swoich obywateli, gdziekolwiek są, ludzie mogliby zadawać niewygodne pytania. […] Zamachy terrorystyczne zdarzają się w różnych krajach. Giną ludzie. Obywatele zaatakowanych krajów latami opłakują ofiary. A władze latami błagają swoich obywateli o wybaczenie za tę tragedię. I uczą się na tragicznych błędach. Bo tak powinny postępować normalne władze, jeśli słowa o odpowiedzialności za życie i godność obywateli nie są tylko doraźną akcją PR-owską. Rocznica tragedii to ten moment, kiedy władzom można wybaczyć łzy bezsilności. […] Biesłan był echem Czeczenii w kontekście terytorialnej integralności Rosji, o którą rosyjskie władze walczyły tak, jak teraz walczą o prawo Osetii Południowej i Abchazji na samookreślenie poza granicami Gruzji. Ani wtedy, ani teraz życie i godność własnych obywateli nie znajdowały się wśród priorytetów rosyjskiej polityki”.

Śmierć dzieci w biesłańskiej szkole to wielka jątrząca rana, która ciągle boli. I będzie boleć. Długo. Może zawsze. Boli tym bardziej, że odpowiedzialni za nią politycy wcale się do odpowiedzialności nie poczuwają. Już zapomnieli, może nigdy nie chcieli pamiętać.

Wielki teoretyk teatru Konstanty Stanisławski, kiedy widział, że aktor kiepsko gra, głośno krzyczał: „nie wierzę!”. Patrząc na zabiegi polityczne rosyjskich przywódców, musiałby krzyczeć bez przerwy.

Trudności przekładu

Zwróciłem uwagę na to, że mamy bazę, by kontynuować dialog z europejskimi partnerami. Z uwagą oglądałem konferencję prasową po szczycie [UE w Brukseli]. Sarkozy, określając system polityczny Gruzji, użył zwrotu „reżim Saakaszwilego”. O politycznym systemie Francji nikt nie mówi „reżim Sarkozy’ego”. […] Zgadzam się z panem Sarkozym. To odpowiednie określenie. A to oznacza, że mamy punkty styczne – powiedział premier Władimir Putin w rozmowie z dziennikarzami.

Prezydent Sarkozy rzeczywiście użył zwrotu „régime de monsieur Saakachvili”, ale w języku francuskim słowo „régime” oznacza po prostu „ustrój państwowy”, „system” lub po prostu „władza, rząd” i nie ma negatywnych konotacji. Podczas gdy w rosyjskim (podobnie jak w polskim) – owszem. (Nawiasem mówiąc, rosyjska propaganda, a nawet rosyjska dyplomacja z lubością używa zwrotu „reżim Saakaszwilego”, dwuznacznie i niedwuznacznie dając do zrozumienia, że „Saakaszwili musi odejść”).

Ale wróćmy do komentarza premiera Putina o szczycie UE. Moskwie i europejskim partnerom rzeczywiście trudno się dogadać, nie tylko dlatego, że nie rozumieją znaczenia stosowanych sformułowań. Europa ze swoim skodyfikowanym systemem wartości, wysokich wymagań, porządku, prymatem prawa nie potrafi znaleźć odpowiedniego języka w rozmowie z Moskwą, która werbalnie jak najbardziej uznaje wyższość prawa nad bezprawiem, ale w konkretnej sytuacji w Gruzji zastosowała prawo piąchy i na dodatek jest z tego bardzo zadowolona. Przedstawiciele rosyjskich elit głośno wysławiają sposób, w jaki Rosja rzuciła wyzwanie Zachodowi. Najazd na Gruzję miał pokazać, że Rosja może sięgnąć po militarne instrumentarium, żeby obronić swoją wyłączność w regionie i wypłoszyć Zachód ze strefy wpływów (co wyraźnie podkreślił prezydent Miedwiediew w przedstawionej dwa dni temu koncepcji polityki zagranicznej). Pokazała, że w razie „buntu na pokładzie” na obszarze WNP może podważyć granice postradzieckich państw, z którymi istnieją jakieś „niedopowiedzenia”. Wchodzimy na ruchome piaski. Moskwa swoją akcją w Gruzji i uznaniem niepodległości Abchazji i Osetii Płd. oznajmiła, że – na równi ze Stanami Zjednoczonymi – sama będzie wyznaczać standardy. Świat podzielony na strefy wpływów po Jałcie przestał istnieć. Jaka zasada zastąpi obowiązującą w okresie zimnej wojny zasadę poszanowania wyznaczonych stref wpływów? Nie bardzo wiadomo na razie. A może zasada pozostanie ta sama, tylko strefy wpływów się zmienią? Polityczni szachiści znowu rozgrywają swoją „wielką grę”. Ale czy Rosja faktycznie ma tak mocne figury, żeby się na tej szachownicy rozpychać? Może wkraczając mocno na Kaukaz, doraźnie przestraszyła dostojny Zachód, ale przegrała z Chinami mecz o Azję Centralną? Wyczekująca postawa, jaką przyjęły kraje centralnoazjatyckie – oraz sam Pekin – wobec szarży Rosji na Kaukazie i uznania gruzińskich autonomii, wskazuje, że tu jeszcze wiele może się zdarzyć. Ale to temat na oddzielną opowieść. Powróćmy do języka.

Wczoraj minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow w wykładzie dla studentów Instytutu Stosunków Międzynarodowych w Moskwie (MGIMO) ocenił, że Rosja wróciła na arenę międzynarodową jako „odpowiedzialne państwo zdolne obronić swych obywateli”, a swoją odpowiedzią na gruzińską agresję ustanowiła „standard reagowania, zgodny z prawem międzynarodowym”.

Skoro uderzenie zbrojne na państwo sąsiednie, rozjechanie go czołgami i uznanie części terytorium tego państwa za „niepodległe” jest odpowiednim „standardem reagowania, zgodnym z prawem międzynarodowym”, to strach pomyśleć, co Rosja zrobi, jeśli zechce jeszcze lekko te standardy podretuszować.

W Inguszetii jeszcze jest spokojnie

Mahomed Jewłojew był najpierw redaktorem, a potem właścicielem strony internetowej Ingushetiya.ru. Na stronie publikowano między innymi materiały ukazujące nieudolność rządzącego klanu prezydenta Murata Ziazikowa (eks-pułkownika służby bezpieczeństwa, człowieka przywiezionego w teczce przez Moskwę i wspieranego przez centrum, bardzo niepopularnego w Inguszetii), nepotyzm, korupcję, samowolę milicji i sądów, biedę, nieczyste gry polityczne. Inguska opozycja mogła tu nie tylko pisać o nieprawidłowościach, ale też wzywać do akcji obywatelskich. Jewłojew zorganizował np. akcję „Ja nie głosowałem”, podczas której, jak twierdził, zebrał deklaracje o bojkocie wyborów do Dumy Państwowej od kilkudziesięciu tysięcy ludzi, podważając tym samym oficjalne dane o 90-procentowej frekwencji. Potem zebrał 80 tys. podpisów (to mniej więcej połowa elektoratu Inguszetii) pod petycją popierającą przywrócenie na urząd prezydenta republiki jej byłego lidera Rusłana Auszewa. Strona na podstawie decyzji sądu w Moskwie została zamknięta „za zamieszczanie materiałów o charakterze ekstremistycznym”.

Jewłojew przyleciał 31 sierpnia z Moskwy do Magasu (stolica Inguszetii). Tym samym samolotem podróżował prezydent Murat Ziazikow, według relacji świadków – podczas lotu doszło do ostrej wymiany zdań pomiędzy Ziazikowem i Jewłojewem. Na lotnisku Jewłojew został zatrzymany przez milicję, siłą wciągnięty do samochodu, a następnie wyrzucony pod bramą szpitala z raną postrzałową głowy w okolicach skroni. Nie przeżył. Według oficjalnej wersji doszło do szarpaniny i przypadkowa kula śmiertelnie zraniła Jewłojewa.

Opozycja inguska podniosła larum, oskarżyła o zabójstwo władze republiki, wyprowadziła na ulice tysiące ludzi. Demonstranci domagają się uczciwego śledztwa i ustąpienia Ziazikowa. Strona Ingushetiya.ru zapowiada pikiety „przeciwko bezczynności rosyjskich władz” w Brukseli i Paryżu. Padają i dalej idące polityczne deklaracje: m.in. opozycjoniści zapowiedzieli, że jeśli rosyjskie władze nie przedsięwezmą po zabójstwie Jewłojewa odpowiednich kroków w celu wyjaśnienia zbrodni i ukarania winnych, to zwrócą się do opinii międzynarodowej z prośbą o „odłączenie Inguszetii od Federacji Rosyjskiej”.

W wersję o „przypadkowym wystrzale” nie wierzą moskiewscy obrońcy praw człowieka. Aleksandr Czerkasow z „Memoriału” powiedział dziennikowi „Kommiersant”: „Trudno uwierzyć, że Jewłojew otrzymał śmiertelną ranę, gdy stawiał opór podczas zatrzymania. On sam nie miał broni. Obrońcy praw człowieka niejednokrotnie podkreślali, że w Inguszetii stosowana jest praktyka bezprawnych egzekucji – ludzi nie zatrzymują, tylko zabijają”. Jedna z rosyjskich stron internetowych przypomniała, że Ingushetiya.ru informowała w 2007 roku, że prezydent Ziazikow zapłacił 50 tysięcy dolarów moskiewskim killerom, by zastrzelili Jewłajewa, potem – że dał łapówkę przedstawicielowi jednego z federalnych organów ścigania, by Jewłajewa zaaresztowano. Jewłajew przez ostatnie dwa lata przebywał często w Moskwie, do zamachu na niego ani do aresztowania tam jednak nie doszło (Jewłajew twierdził nawet, że wynajęty killer przyniósł mu owe 50 tysięcy dolarów z przeznaczeniem na cele dobroczynne).

Współpracownicy zabitego uprzedzają, że może dojść do wojny domowej w republice. Sytuacja jest coraz bardziej napięta.

Ziazikow prowadził strusią politykę – zwłaszcza w ciągu ostatniego roku, kiedy sytuacja bardzo się zaostrzyła, dochodziło do zamachów, zabójstw, uprowadzeń, samowoli organów ścigania – na wszystkie pytania i wątpliwości odpowiadał niezmiennie: „W Inguszetii jest spokojnie”. Podobnie zachowywali się gospodarze Kremla. Miesiąc temu z Ziazikowem spotkał się Putin. W republice wrzało, a komunikat po spotkaniu zapewniał, że „W Inguszetii jest spokojnie”. 26 sierpnia z Muratem Ziazikowem spotkał się prezydent Miedwiediew. Spotkanie poświęcone było… przygotowaniu inguskich szkół do roku szkolnego. „W Inguszetii jest spokojnie”.