Archiwum autora: annalabuszewska

Kiełbasa o muerte

Premier Putin nadrabia zaległości w kontaktach ze światową opinią publiczną. Po wywiadzie dla amerykańskiej telewizji CNN w piątek udzielił obszernego wywiadu niemieckiej ARD. O ile poprzednie wystąpienie adresowane było do nieświadomej publiczności za oceanem, o tyle ta ostatnia wypowiedź miała przemówić do rozumu mieszkańcom Starego Kontynentu. Władimir Władimirowicz w jadowicie różowym krawacie do niebieskiej koszuli emocjonalnie wyłożył oficjalną propagandową wersję wydarzeń na Kaukazie i udzielił Europie kilku przestróg i dobrych rad. To szczególnie ważne przed jutrzejszym nadzwyczajnym szczytem Unii, która ma się naradzać, jak pomóc Gruzji i jak powstrzymać Rosję przed imperialnymi zapędami.

Premier Putin wykpił europejską uległość wobec lokatora waszyngtońskiego Białego Domu. Zagrały stare skrzypce: Moskwa zawsze marzyła, aby euroatlantyckie alianse puściły w najważniejszych szwach i pilnie dolewała oliwy do ognia tam, gdzie powstawały jakieś niezgodności. „Jeśli kraje Europy dalej tak będą prowadzić politykę, to o sprawach Europy przyjdzie nam rozmawiać z Waszyngtonem” – podsumował ironicznie wywód o tym, że kraje europejskie posłusznie uznały na komendę z Waszyngtonu niepodległość Kosowa, choć było to niezgodne z międzynarodowym prawem.

Bez ironii premier gloryfikował natomiast postawę Rosji wobec Gruzji, powtórzył główne hasła kremlowskiej propagandy o zbrodniczej napaści Gruzinów na pokojowe Cchinwali pogrążone we śnie, powtórzył podawane przez źródła rosyjskie, a podważane przez niezależne organizacje międzynarodowe dane o ofiarach (mówił o dwóch tysiącach poległych podczas gruzińskiego ostrzału Cchinwali, obserwatorzy potwierdzili kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych walk w mieście – nie tylko gruzińskiego ostrzału), w uniesieniu dowodził, że Rosja miała prawo tak zareagować w obronie życia swoich obywateli. „A my co? – Nie możemy bronić życia naszych obywateli tam [w Osetii i Abchazji]? A skoro bronimy swojego życia, to kiełbasę nam zabiorą? Mamy wybierać między kiełbasą a życiem? My wybieramy życie!”.

Dlaczego premier Putin boi się o to, że ktoś odbierze mu kiełbasę? Czyżby obawiał się, że Europa może nie uwierzyć w rosyjską wersję wydarzeń? Sam premier jest przekonany na „wsie sto”, że agresorem jest Saakaszwili, rosyjskie czołgi do tej pory jeżdżą po terytorium Gruzji wyłącznie w celach pokojowych, a uznanie przez Rosję niepodległości Abchazji i Osetii w żadnym razie nie jest pogwałceniem integralności terytorialnej sąsiada, tylko środkiem bezpieczeństwa. I że Rosja ma prawo użyć pięści na cudzym terytorium, skoro tam mieszkają ludzie, którym wpierw rozdano rosyjskie paszporty. Piękny matrix. W rosyjskiej telewizji się sprawdza. Tylko Europa nie wierzy, zadaje niewygodne pytania, ma inny od rosyjskiej wersji propagandowej pogląd na temat wydarzeń na Kaukazie, nie chce podać ręki i zamierza zabrać premierowi Putinowi kiełbasę.

W czasach radzieckich kiełbasa była towarem deficytowym i mrocznym przedmiotem pożądania szerokich mas. Partyjne elity dostawały na wewnętrzne przydziały uprzywilejowane pęta „kopczonej” (podwędzanej), niedostępne w ogólnodostępnej sieci handlowej. W większych miastach można było w uniwermagach nabyć po odstaniu w długim ogonku dwa rodzaje kiełbasy, które różniły się od siebie tym, że jedna miała większe oka białego tłuszczu w różowym miąższu, a druga nieco mniejsze, różnicy w smaku nie było, smaku kiełbasy też trudno się było doszukać. Deficyt na rynku w Rosji został z biegiem lat zapełniony, głównie przez dostawy z zagranicy. Ale widocznie strach przed utratą dostępu do tego dobra w niektórych pozostał po dziś dzień.

Rosyjska prasa przez cały ubiegły tydzień spekulowała, co też Europa może wysmażyć na poniedziałkowym szczycie. Jako potencjalnie dla Moskwy najpoważniejsze i najboleśniejsze oceniono następujące warianty: możliwość wycofania z Rosji bezpośrednich inwestycji zagranicznych, wprowadzenie ograniczeń w dostępie do wysokich technologii, rezygnację przez Europę z budowy gazociągów Nord Stream i South Stream, stymulowanie przez Europę emigracji specjalistów z Rosji, utrudnienia w ruchu wizowym (pozbawienie rosyjskich polityków wiz, tak jak kilka lat temu pozbawiono europejskich wiz najwyższych urzędników Białorusi), zamrożenie aktywów przedstawicieli rosyjskiej elity, w razie większego zaognienia stosunków – wstrzymanie tranzytu do obwodu kaliningradzkiego. Całkiem spora lista możliwości. Czym może odpowiedzieć Rosja? Zakręceniem kurków z gazem i ropą. Ale wtedy sama pozbawi się kiełbasy. Bo kiedy wyschną rurociągi, to wyschnie automatycznie potok petrodolarów, który pozwala Rosji żyć. (Chyba że premierowi Putinowi właśnie chodzi o wywołanie wielkiego kryzysu, który wszystko wymłóci, wywróci do góry nogami i zmieni konfiguracje.)

Ciekawe, czy premier Putin dałby się namówić do tego, żeby postępować tak, aby wszyscy mieli kiełbasę i nie musieli dokonywać dramatycznych wyborów pomiędzy kiełbasą a życiem. I żeby Gruzini też mieli kiełbasę. I suwerenny kraj bez rosyjskich czołgów. I gwarancje bezpieczeństwa, że inwazja się nie powtórzy. I prawo do tego, żeby decydować, czy chcą należeć do UE i NATO czy do WNP i OUBZ. Obawiam się jednak, że ani premier Putin, ani prezydent Miedwiediew (który kulturalnie wycedził parę dni temu przez zęby, że zimnej wojny się nie boi) nie są gotowi, by na ten temat rozmawiać ze światem językiem cywilizowanego dialogu, raczej wybiorą lekceważące pouczanie z waszecia lub walenie gazrurką po łbie i decydowanie za Gruzję i innych sąsiadów, z kim wszyscy naokoło mają się przyjaźnić. No i dołożą starań, żeby jeszcze na złość wszystkim do WTO nie wejść, z NATO zerwać, Iranowi sprzedać reaktory, rakietę Topol odpalić, Ukrainie pogrozić palcem. A kto tego języka nie rozumie – ten kiep.

Co jutro powie Europa?

Wielki krok w chmurach

W Stanach Zjednoczonych nie ma wolności mediów, w Stanach Zjednoczonych nie ma wolności wyboru. Skąd to wiadomo? Z wywiadu premiera Rosji Władimira Putina dla zniewolonego amerykańskiego kanału telewizyjnego CNN.

Rosyjski „nac-lider” wyłożył w tym wywiadzie nieświadomym Amerykanom, że wojna w Gruzji to wynik działań amerykańskiej administracji, która chciała w ten sposób „podgrzać” opinię publiczną przed zbliżającymi się wyborami i skłonić tych, którzy się wahają, do głosowania na określonego kandydata. Na którego? Odpowiedź nasuwa się sama. Rosyjski premier po mistrzowsku uniknął wymieniania nazwisk, adresów, kontaktów (dobrze przyswoił lekcje w szkole wywiadu). Amerykańscy wyborcy dzięki wyjaśnieniom premiera Putina zdali sobie nareszcie sprawę, że są manipulowani i będą głosować tak, jak im każą jastrzębie z Białego Domu, a nie tak, jak sami chcą.

Nie można się dziwić, że żadne nazwiska nie padły. Premier Putin – jeszcze jako prezydent – wsławił się już raz tym, że wszem wobec wymieniał z nazwiska i nawet dwukrotnie gratulował popieranemu przez siebie kandydatowi na prezydenta kraju ościennego, a kandydat się lekko zblamował, wybory wpierw podfałszował, a w drugim podejściu przegrał i prezydentem nie został.

 

Kolejny passus, otwierający oczy nieszczęsnym Amerykanom, dotyczył stosowania cenzury w amerykańskiej telewizji, obecnej w niej antyrosyjskiej propagandy w ogóle i niechęci do przedstawiania prawdziwej wersji wydarzeń w Osetii w szczególe. „Przypomnijmy sobie choćby, jak wyglądał wywiad małej 12-letniej dziewczynki i jej cioci, mieszkających, o ile dobrze zrozumiałem, w Stanach Zjednoczonych, która była świadkiem wydarzeń w Osetii Południowej. W programie jednej z czołowych stacji telewizyjnych Fox News prowadzący stale jej przerywał. Ciągle jej przerywał. Jak tylko nie spodobało mu się, co ona mówi, zaraz jej przerwał, kasłał, chrypiał, skrzypiał. Jeszcze powinien w spodnie narobić, ale tak wyraziście, żeby one zamilkły” – powiedział premier Putin. Firmowa elegancja petersburskiego urwisa była zaiste bardzo wyrazista. Dzięki temu amerykańska publiczność nareszcie zdała sobie sprawę, że jest manipulowana przez amerykańskich prowadzących w spodniach o niejasnej konduicie.

 

W rosyjskiej telewizji takie niegodziwości już od lat się nie zdarzają. Tam się nie przerywa ludziom, którzy mówią coś niezgodnego z „linią naszej partii”. A to z tej prostej przyczyny, że takich ludzi się przed kamery w ogóle nie dopuszcza. Naczelny kapłan srebrnego ekranu, odkrywający w codziennych seansach nienawiści „Odnako” (Jednak) istotę paskudnych zakusów amerykańskiej soldateski, pan Michaił Leontjew, mówi wszystko, co chce. I nikt mu nie przerywa. Bo pan Leontjew mówi rzeczy słuszne z natury rzeczy. I spodnie ma w porządku. „Obecna decyzja Rosji [o uznaniu niepodległości Abchazji i Osetii] to jedyny sposób, by zagwarantować pokój i bezpieczeństwo. I nie tylko na Kaukazie. To, co się stało z Gruzją, to logiczna konsekwencja tego, przed czym przestrzegano nie raz. Ceną za wciąganie Gruzji do antyrosyjskiego bloku jest rezygnacja z integralności terytorialnej. I dotyczy to nie tylko Gruzji”. Nic dodać, nic ująć. Kogo jeszcze dotyczy? – Nie wiadomo, obejdziemy się bez nazwisk. Dobra szkoła.

Koniec programu pana Leontjewa na ogół bywa patetyczny. Np. 26 sierpnia było tak: „Rosja będzie się bić. Broniąc praw swoich obywateli, broniąc swoich interesów i przywracając realne, to znaczy uniwersalne, obowiązujące dla wszystkich, prawo międzynarodowe. I uznanie republik, których narodom według „amerykańskiego prawa” odmówiono prawa do życia, to wielki krok ku przywróceniu prawdziwego międzynarodowego prawa”.

Audycji pana Leontjewa chyba nie obejrzeli uczestnicy szczytu Szanghajskiej Organizacji Współpracy albo obejrzeli tylko pobieżnie. Bo pomimo starań prawnika, prezydenta Miedwiediewa uznania przez Moskwę niepodległości Osetii i Abchazji nie zechcieli uznać za „wielki krok ku przywróceniu prawdziwego międzynarodowego prawa” i w deklaracji końcowej zachowali daleko idącą powściągliwość. Chiny, Kazachstan, Tadżykistan, Kirgizja i Uzbekistan w deklaracji przyjętej na szczycie w Duszanbe 28 sierpnia wyraziły głębokie zaniepokojenie sytuacją wokół Osetii Południowej i wezwały strony do rozwiązania kryzysu drogą dialogu. O uznaniu dla uznania, a nawet o uznaniu dla uznających – ani słowa.

Globalne ochłodzenie?

Ostatni wpis z początku sierpnia zakończyłam wywodem, że ludzie Zachodu, pokładający nadzieje w rzekomym liberalizmie Dmitrija Miedwiediewa, nie mają się o co zaczepić. To było na dzień przed wojną w Gruzji. Przez te trzy tygodnie, jakie minęły od początku konfliktu na Kaukazie, sytuacja w tym względzie stała się jasna: Miedwiediew nie spełni pokładanych w nim naiwnych nadziei Zachodu. Zaprezentował się jako integralna część rządzącego klanu, nie ma najmniejszych wątpliwości, że wykonuje wewnętrzne postanowienia „kremlowskiego biura politycznego” i nie ma własnej – odmiennej od Putina i spółki – wizji prowadzenia polityki. Również polityki zagranicznej.

Polityka klanu natomiast nastawiona jest dziś głównie (choć nie tylko) na zniszczenie wokół granic Rosji wszelkich ośrodków, w których choćby tli się iskra odmienności. Zdaniem Ann Applebaum, Putin jako spadkobierca szkoły myślenia KGB (dodajmy jeszcze: i Miedwiediew jako spadkobierca myślenia Putina) nie jest w stanie strawić tego, że niektóre kraje postradzieckie zwróciły się ku demokracji i wybrały inną formę rządów niż reżim typu putinowskiego (nawet jeśli mają tak niedoskonała formę jak rządy Micheila Saakszwilego w ambitnej Gruzji). Putin postrzega te przemiany jako śmiertelne zagrożenie dla własnych rządów, w których demokracja była do tej pory tylko dekoracją frontonu (a teraz pewnie i ta dekoracja bez bólu odpadnie jako niepotrzebne obciążenie).

 

Militarna szarża na Gruzję, pod pretekstem obrony obywateli Federacji Rosyjskiej mieszkających w Osetii Południowej i Abchazji przed zakusami agresywnych Gruzinów i ich „niepoczytalnego, winnego ludobójstwa Fuhrera”, jak nazywa Saakaszwilego rosyjska telewizyjna propaganda, a potem butna szarża na Zachód – odżegnywanie się od kolejnych segmentów współpracy, rozdęcie do niewiarygodnych rozmiarów antyzachodniego balonu propagandowego, publiczne czczenie bożka siły – będą miały w przyszłości poważne konsekwencje.

Doraźnie Rosji udało się utrzymać kontrolę nad Abchazją i Osetią (poprzez ich uznanie Moskwa chce zapewnić sobie prawo do obecności militarnej; tak na marginesie – ciekawe, jakie obywatelstwo będą mieli mieszkańcy uznanych przez Moskwę republik – osetyjskie? abchaskie? a może tylko rosyjskie, bo takie już mają – czy to będzie w takim razie niepodległość?) i zagrać na nosie Zachodowi, bezradnemu wobec okupowania przez rosyjską armię części terytorium Gruzji wbrew obietnicom i podpisanym porozumieniom.

Swoim sąsiadom z WNP Moskwa udzieliła w Gruzji lekcji poglądowej: za prowadzenie prozachodniej polityki, za dążenie do NATO i innych struktur euroatlantyckich, za starania o uniezależnienie się energetyczne od Rosji każdego spotka zasłużona kara, a Rosja jest zdolna do użycia siły w obronie swoich interesów i dla utrzymania obszaru WNP w wyłącznej strefie wpływów. To samo musi zrozumieć i Zachód. Współpraca militarna i gospodarcza tych krajów z Zachodem jest przez Rosję traktowana jako naruszenie jej żywotnych interesów. Zachodzie, fora ze dwora.

 

Jakie mogą być długofalowe konsekwencje ostatnich konfrontacyjnych posunięć Moskwy? Jeśli chodzi o obszar WNP, to bardzo wiele zależy od postawy najważniejszych z punktu widzenia Rosji państw – Ukrainy, Azerbejdżanu, Kazachstanu i Turkmenistanu. I Gruzji.

To z kolei w dużym stopniu uzależnione jest od oferty i postawy Zachodu. Jeśli Zachód nie znajdzie sposobu, aby uzmysłowić Rosji, że jej siłowe działanie spowoduje dla niej wymierne straty gospodarcze i polityczne, to można się spodziewać, że Moskwie zasmakuje stosowanie siły w rozwiązywaniu różnych problemów i w zatrzymaniu uciekających od niej sąsiadów. Skoro nie ma bata za wesołe zabawy czołgistów na cudzym terytorium, to znaczy, że możemy tak bawić się dalej. Z kolei państwa WNP mogą się rozczarować co do Zachodu. Jeśli działania Zachodu nie będą skuteczne, Zachód przestanie być przez te kraje postrzegany jako atrakcyjna alternatywa dla Moskwy, jego wpływy osłabną. No bo po co ktokolwiek miałby narażać się używającej pięści Moskwie dla iluzorycznych pożytków płynących ze współpracy z niesłownym partnerem? Oferta Zachodu dla nich musi więc być czytelna i konkretna.

Rosyjskie władze pokazały, że są w stanie podjąć ryzyko schłodzenia relacji z Zachodem w imię odegrania straconego terenu. Czy to im się ostatecznie opłaci? Zobaczymy.

 

Putinowi w zdobyciu politycznego Olimpu i poszerzaniu obszaru władzy pomagały zawsze wojny i sytuacje kryzysowe. Na drugiej czeczeńskiej wjechał na Kreml, potem kolejne tragedie (Kursk, Nord Ost, Biesłan) wykorzystywał do stopniowego ograniczania praw obywatelskich i wzmacniania komponentu siłowego w systemie rządzenia. Jakie konsekwencje wewnętrzne dla Rosji będzie miała „wojna pięciodniowa”? Podejmując ostre działania wobec Gruzji, na potrzeby rynku wewnętrznego władze chciały zademonstrować, że Rosja powróciła na scenę międzynarodową jako pełnoprawny gracz, z którym musi się liczyć cały świat, że Rosja – podobnie jak Stany Zjednoczone – może uciec się do argumentu siły, nie oglądając się na głos opinii światowej, na ONZ i inne organizacje międzynarodowe. Obecnie wzmocniło się to skrzydło rządzącego klanu, które myśli odwetowo, stawia sobie za cel przykładne ukaranie Zachodu za lata upokorzeń, marzy o odbudowaniu imperium, nawet jeśli jest to cel nierealny. Na razie to skrzydło jest widoczne, aktywne, zachwycone sukcesem wojennym, żwawo wykonuje putinowską gimnastykę poranną pod hasłem „wstawanie z kolan”, gromi Amerykę, wyśmiewa Zachód. Nie wiemy, jakie są założone przez klan koszty konfliktu o Kaukaz ani jaką cenę społeczeństwo – i jego bogata, i jego biedna część – jest w stanie zapłacić za ułudę wielkości i wypisanie się z cywilizowanego dialogu z resztą świata. Czy droższy jej będzie szacunek (czytaj: strach) partnerów, o którym mówił niedawno prezydent Miedwiediew („Nam chodzi tylko o to, żeby nas szanowano”), za który przyjdzie zapłacić zerwaniem z Zachodem i zamknięciem się w oblężonej twierdzy, czy spokojne życie pod deszczem petrodolarów w jako takim porozumieniu z adwersarzami (bo przecież te petrodolary nie spadają z nieba, tylko spływają od tych adwersarzy właśnie)?

Zamknięcie się w oblężonej twierdzy oznaczać będzie utratę kontroli nad aktywami zgromadzonymi przez elitę na Zachodzie i zaprowadzenie w Rosji modelu wojenno-mobilizacyjnego, co zaowocuje dalszym zawężeniem już i tak bardzo wąskiego pola swobód, odsunie na bok nurt „pokojowy”, wzmocni tendencje odwetowe, ksenofobiczne, imperialistyczne.

Nie wiemy, czy klan rządzący robił takie rachuby. Kilka razy już w różnych grach politycznych przeliczył się z siłami i nieadekwatnie ocenił sytuację. Jak będzie tym razem?

Stare buty prezydenta

Jaka jest polityka zagraniczna Rosji i czyim interesom służy? W artykule „Rosja jako wyzwanie”, który ukazał się na łamach „Nowej Gaziety”, znakomita rosyjska politolog Lilia Szewcowa próbuje odpowiedzieć na to pytanie.

„Rosyjskiej elicie politycznej fantastycznie udało się wykorzystać politykę zagraniczną do utrzymania się przy władzy – stwierdza Szewcowa. – Politycy przedstawili swoje interesy jako interesy narodowe, a Zachód uczynili gwarantem systemu autorytarnego”.

Szewcowa analizuje osiągnięcia (czy raczej „osiągnięcia”) rosyjskiej polityki zagranicznej ostatnich lat: „Kremlowscy propagandziści zapewniają nas, że Rosja odzyskała rolę samodzielnego ośrodka siły, suwerennego w swoich działaniach. Rzeczywiście, nastąpiło wzmocnienie Rosji, ale jedynie jako „psuja”, który częściej blokuje decyzje Zachodu, niż występuje z własnymi projektami i nawet nie potrafi wykorzystać prawa weta, z którego umiejętnie korzystają np. Chiny. […] Kreml przetestował różne modele międzynarodowego zabezpieczenia swoich pozycji. W latach 90. i w początkach prezydentury Putina klasa polityczna próbowała wmontować Rosję w system zachodni, ale z jej specyficznym „statusem”, co było z góry skazane na niepowodzenie – czy jakakolwiek cywilizacja zgodzi się na inkorporację obcego ciała? W latach 2004-2005 Moskwa zaczęła eksperymentować z nowym modelem. Minister Ławrow wystąpił z ideą światowej Trójki: USA, UE, Rosja, która może sterować światową nawą. Podobną ideę powtarza prezydent Miedwiediew w opublikowanej ostatnio Koncepcji polityki zagranicznej. Kremlowscy architekci proponują światu coś w rodzaju postmodernizmu – i powrót do ładu jałtańskiego, i równowagę sił, z tym że z uwzględnieniem partnerstwa Rosji i Zachodu pod warunkiem nieingerencji Zachodu w wewnętrzne sprawy Rosji i sfery wpływów. […] Rosyjska ekipa rządząca próbuje w dziedzinie polityki zagranicznej połączyć to, czego połączyć się nie da: być z Zachodem i jednocześnie przeciwko. Czyli przenieść na arenę zagraniczną to, co robi na scenie wewnętrznej, łącząc jednowładztwo z wyborami.

Rosyjska klasa polityczna chce korzystać z dóbr świata zachodniego, jednocześnie odrzucając jego standardy. Taki model działa wedle zasady: pragmatyzm wszystkim, zasady – niczym. Moskwa może występować w obronie Serbii, ale jednocześnie podrywać integralność terytorialną Gruzji i grozić Ukrainie rozpadem. Wykorzystując dezorientację świata zachodniego, Kreml zdołał uczynić z Zachodu instrument legitymizacji swego reżimu politycznego.

Społeczność Zachodu – nieoczekiwanie dla samej siebie – stała się w pewnym momencie gwarantem, zapewniającym rozkwit kapitalizmu surowcowego i autorytarnej władzy w Rosji, która wykorzystuje antyzachodnią retorykę. […] Rosja demoralizuje zachodni biznes i klasę polityczną. Mowa tu o łapówkach, płaconych w Rosji przez koncern Siemens czy o kooptacji zachodnich polityków do szeregów rosyjskich biurokratów – a to tylko niektóre przykłady”.

„Wydawało się – pisze dalej Szewcowa – że Zachód przyjął rosyjskie reguły gry. […] I wszystko byłoby ślicznie, gdyby Kreml nie zaczął ignorować słabeuszy z Zachodu. Próbował sprawdzić granice ich wytrzymałości i ekspansją Gazpromu, i ignorowaniem UE, i „lekcjami” udzielanymi Gruzji, Ukrainie czy Estonii. Niepodległość Kosowa, plany rozmieszczenia w Polsce i Czechach elementów tarczy przeciwrakietowej i zamiar rozszerzenia NATO na wschód – to odpowiedź Zachodu na hasło „Russia is back”. Kreml sam zmusił zachodnią społeczność do uznania Rosji za wyzwanie. Taktyka Kremla, która na początku wydawała się sukcesem, z czasem okazała się porażką – Rosja znalazła się poza polem gry.

Dziś widać jak na dłoni, że samodzielny ośrodek siły to tylko bańka mydlana. I nie chodzi nawet o to, że rosyjski budżet wojskowy jest 25-krotnie mniejszy od amerykańskiego, chodzi o wysiłki rosyjskiej elity na rzecz przekształcenia Rosji w surowcową przystawkę dla krajów rozwiniętych. Czy może się uważać za globalnego gracza kraj, którego dobrobyt uzależniony jest wyłącznie od dochodów z ropy i gazu (63,7% rosyjskiego eksportu), którego dług wobec banków zachodnich (490 mld dolarów) jest równy rezerwom złota i walut, którego stabilność finansowa zależy od kursu dolara? Czy w ogóle może pretendować do formowania swojej politycznej galaktyki państwo, które woli poruszać się w mgławicy? Tymczasem nawet najwierniejsi sojusznicy Rosji – Białoruś i Armenia – zaczynają szukać bardziej atrakcyjnych ośrodków”.

Lilia Szewcowa widzi wyjście z tej sytuacji tylko poprzez modernizację Rosji (obecna elita nie wydaje się do tego zdolna), która może dokonać się wyłącznie we współpracy z Zachodem.

 

Bardzo ciekawy wywód, bardzo ciekawe spojrzenie. Czy ma szanse na to, by zaistnieć w Rosji? W rosyjskiej przestrzeni publicznej mocno brzmi przecież chór głosów odmiennych – zwolenników twardego, antyzachodniego kursu, nacjonalistycznej konserwy, nawołującej, by „temu Zachodowi” pokazać, gdzie raki zimują albo – jak mówił bezpośredni w swych manierach Nikita Chruszczow – „wpuścić jeża do spodni”.

Prezydent Miedwiediew najwyraźniej nie zamierza zmieniać kursu poprzednika, jeśli chodzi o politykę zagraniczną – leciutko wchodzi w buty, uszyte przez szewców Putina: demonstruje pewność siebie, wykreowaną przez speców od PR, zgłasza propozycje nowego ładu bezpieczeństwa europejskiego bez ładu i składu (temat na oddzielną opowieść)i proponuje robienie interesów bez zaglądania do garnków (podnoszenia przez Zachód kwestii wartości). Nadzieje wielu zachodnich polityków i publicystów, którzy chcą dostrzegać w Miedwiediewie „nowe liberalne otwarcie”, na razie nie mają się o co zaczepić.

W Inguszetii jest spokojnie

„Premier Władimir Putin omówił z prezydentem Inguszetii Muratem Ziazikowem społeczno-ekonomiczną sytuację w republice” – doniosły wczoraj rosyjskie agencje informacyjne. Dyżurny obrazek ze spotkania zatroskanego sytuacją społeczno-ekonomiczną premiera z zatroskanym sytuacją społeczno-ekonomiczną prezydenta republiki pokazała telewizja: piękny, nowiutki, wyglansowany gabinet premiera, a w nim dwaj mężowie stanu pochyleni nad wskaźnikiem odbudowy pięciuset domów w rejonie osunięć ziemi.

Dach nad głową dla pozbawionych domów obywateli Inguszetii to rzecz święta, bezspornie. Można i nawet trzeba się nad tym zagadnieniem pochylić (powinny to zwłaszcza zrobić władze samorządowe poszkodowanego rejonu). Podobnie jak nad całokształtem sytuacji społeczno-ekonomicznej w Inguszetii. No, właśnie, ten całokształt faktycznie może zaniepokoić, ale o tym ani słowa w oficjalnych doniesieniach.

Inguszetia to najmniejsza spośród republik Federacji Rosyjskiej, położona na Kaukazie Północnym, graniczy z Czeczenią (za czasów radzieckich stanowiły jedną republikę autonomiczną). Podczas wojny czeczeńskiej rządzona przez Rusłana Auszewa, cieszącego się popularnością i szacunkiem ziomków, weterana „Afganu”, człowieka Kaukazu. W czasie tragicznych wydarzeń w Biesłanie Auszew przyjechał prowadzić negocjacje (nie był już wtedy prezydentem, ale nadal cieszył się autorytetem), wyrwał bandziorom przetrzymującym dzieci w szkole grupę najmłodszych i wyprowadził je na wolność (do dalszych negocjacji nie doszło; doszło natomiast do szturmu, w którym zginęło ponad trzysta osób). Chciał wprowadzić w Inguszetii tradycyjne prawo szariatu (w tym wielożeństwo), uważał, że tylko to pozwoli republice uniknąć demoralizacji. Podczas wojny czeczeńskiej przyjął wielotysięczną rzeszę czeczeńskich uchodźców, pozbawionych dachu nad głową, do dziś w Inguszetii pozostaje co najmniej 38 tysięcy czeczeńskich uchodźców.

Samodzielność Auszewa nie podobała się prezydentowi Putinowi. W 2002 r. na prezydenckim tronie Moskwa osadziła więc swojego człowieka – Murata Ziazikowa, generała Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Na kluczowych stanowiskach w mini-państewku on z kolei osadził swoich krewnych i znajomych. Sytuacja w republice stopniowo zaczęła wymykać się spod kontroli. Mówi się, że Ziazikow kontroluje co najwyżej wnętrze opancerzonego samochodu, którym jest wożony. W kwietniu 2004 r. zamachowiec-samobójca staranował prezydencką kolumnę samochodów, w wyniku eksplozji zginęło kilku ochroniarzy, Ziazikow został wtedy lekko ranny.

Już w 2005 r. mieszkańcy zaczęli się energicznie domagać odwołania niepopularnego prezydenta, skarżąc się na korupcję, nepotyzm, rozkradanie publicznych pieniędzy, przymykanie oczu na bezprawie, ale Kreml znowu poparł Ziazikowa. Zaczęły się mnożyć akty terroru i napaści na członków rodziny i klanu Ziazikowów. Kilka miesięcy temu sam Ziazikow został ciężko pobity przez jednego z inguskich biznesmenów. I co? I nic. 26 lutego otrzymał z rąk prezydenta Władimira Putina order „Za zasługi dla Ojczyzny” za – jak donosił TASS – olbrzymi wkład w społeczno-gospodarczy rozwój republiki i wieloletnią wydajną pracę.

Olbrzymiego wkładu i wydajnej pracy nie docenili najwidoczniej mieszkańcy republiki, którzy z marcowego nadzwyczajnego zgromadzenia narodu inguskiego wystosowali do Putina i prezydenta-elekta Miedwiediewa apel o powstrzymanie samowoli władz Inguszetii, którym zarzucali m.in. nieudolność, pobłażliwość dla bezprawia, wymuszenia, pozostające bez kary zabójstwa, uprowadzenia, terror organów bezpieczeństwa, upadek gospodarki, powszechne łapownictwo, bezrobocie. I co? I nic. Ziazikow pozostał (dodajmy tylko na marginesie, że w marcowych wyborach Dmitrija Miedwiediewa frekwencja w Inguszetii wyniosła ponad 90 proc. Czy za taką wierność można karać i zdejmować ze stanowiska?).

Ziazikow za to zdymisjonował rząd republiki. A następnie powołał tych samych ministrów. „Nie możesz mnie zdymisjonować – miał powiedzieć jeden z ministrów podczas spotkania z Ziazikowem. – Zapłaciłem ci za to, że będę ministrem jeszcze rok”. (Taką śmiałą informację demaskującą istotę systemu władzy w Inguszetii podała strona internetowa Ingushetiya.Ru – 6 czerwca moskiewski sąd rejonowy nakazał zamknięcie strony za publikowanie ekstremistycznych materiałów). W razie dymisji ministrowie odsunięci od opłaconych stanowisk mogliby się domagać zwrotu wpłat – tłumaczyli przedstawiciele inguskiej opozycji.

Ludzie w Inguszetii nie chcieli się uspokoić po „zdymisjonowaniu” rządu, na który Ziazikow chciał przerzucić odpowiedzialność za fatalną sytuację w republice. Nadal skrzykują się, by odsunąć znienawidzonego prezydenta. Zaczęli zbierać podpisy pod petycją o przywrócenie do władzy Rusłana Auszewa.

Inguska łódka pod komendą Ziazikowa jest rozhuśtana jak nigdy dotąd. Faktycznie najwyższy czas, by właśnie w tym momencie z troską pochylić się nad rejonem osunięć ziemi, o czym łagodnie i spokojnie informuje telewidzów na dobranoc ogólnorosyjska dostarczycielka propagandowo-indoktrynującej papki – putinowska telewizja. Spokojnoj noczi, małyszy.

Premier grozi, premier mrozi

Kilka dni temu na rutynowej naradzie poświęconej metalurgii nagle rozpętała się burza: premier Władimir Putin przygwoździł kompanię „Mieczeł” (Mechel) za kombinacje z cenami węgla koksującego i wymykanie się służbom podatkowym. Głównego udziałowca kompanii, Igora Ziuzina, który śmiał nie przybyć na naradę, tylko zalec na szpitalnym łóżku, po ojcowsku upomniał i jadowicie życzył jak najszybszego powrotu do zdrowia, bo w przeciwnym razie trzeba będzie „posłać doń doktora i wyczyścić wszystkie problemy”. Kłopoty ze zdrowiem i uchylanie się od podatków już kosztowały pana Ziuzina kilka miliardów dolarów – na słowa rosyjskiego premiera natychmiast zareagowała bowiem giełda, akcje kompanii zjechały następnego dnia w dół o 45 proc. Komentatorzy na wyprzódki porównywali obecną sytuację kompanii „Mieczeł” z sytuacją „Jukosu” – wtedy frontalny atak na kompanię Chodorkowskiego zaczął się od podobnych uwag rzucanych przez Putina.

Na wczorajszym posiedzeniu rządu premier był już bardziej obkuty, jeśli chodzi o dane dotyczące niefajnych praktyk holdingu „Mieczeł” (raport o sytuacji w branży przygotował premierowi naczelny jastrząb gabinetu Putina – wicepremier Igor Sieczin, któremu media przypisują inicjatywę „załatwienia” Jukosu). Władimir Władimirowicz sypał liczbami jak z rękawa, łopatologicznie wykładał, na czym polega grzech główny firmy Igora Ziuzina: „Cena krajowa wynosi 4100 rubli (za tonę węgla koksującego, jak należy się domyślać), kompania sprzedaje sobie samej, swoim spółkom-córkom za granicą, w tym wypadku – w Szwajcarii – za 1100 rubli, czyli cztery razy taniej. To obniżenie bazy podatkowej w kraju, uchylanie się od płacenia podatków, to tworzenie deficytu na rynku wewnętrznym, a co za tym idzie – wzrost cen produkcji hutniczej”.

Ceny akcji holdingu znowu poszły w dół.

Premier jest, jak widać, zdeterminowany i odpuszczać nie zamierza. Sprawą firmy „Mieczeł” zajął się Komitet Śledczy i Federalna Służba Antymonopolowa.

Jak na sezon ogórkowy, to potężna dawka mocnych wstrząsów. Kilka lat temu sprawa „Jukosu” i wydzierania aktywów Chodorkowskiemu podzieliła rosyjską elitę – ze sceny politycznej i z biznesu musieli odejść ci, którzy nie godzili się na sposób układania sobie stosunków władza-biznes według schematu zaproponowanego wówczas przez Putina (biznes ma się trzymać z daleka od polityki, bo jak nie, to mu pokażemy jego miejsce, a przy okazji chętnie zaopiekujemy się firmami, które nie radzą sobie z nową sytuacją).

Warto przyglądać się sprawie kompanii „Mieczeł” właśnie pod kątem krystalizowania się nowych schematów kontroli państwa nad biznesem (Igor Ziuzin nie miesza się do polityki, posłusznie finansuje partię Putina „Jedinaja Rossija”). Po tym, jak Putin przemieścił się z fotela prezydenckiego na fotel premiera, trwa niezborne przegrupowanie wewnątrz „grupy trzymającej władzę”. Reprymenda udzielona firmie „Mieczeł” może okazać się punktem zwrotnym w nowym układzie, balansującym pomiędzy dwoma ośrodkami władzy.

A może to nic poważnego, tylko taka letnia gra, w końcu apele Putina o zbadanie prawnych aspektów działalności holdingu „Mieczeł” współgrają z nawoływaniem prezydenta Miedwiediewa do trzymania się litery prawa zawsze i wszędzie, do urwania łba hydrze „nihilizmu prawnego” i do naprawy stanu prawnego całego państwa. Na razie wysocy urzędnicy kremlowscy starają się łagodzić sytuację i nie rozrywają holdingu pana Ziuzina na części (wręcz przeciwnie – zapowiadają m.in., że jeżeli „Mieczeł” zapłaci zaległości, to wyjdzie z całego zamieszania cało). Czy ten dwugłos  – ostry ton Putina i łagodny ton ludzi Miedwiediewa – już można uznać za pęknięcie w ekipie rządzącej?

Dziś Ziuzin wyszedł z kliniki kardiologicznej i poleciał do Kuzbasu wizytować kopalnię, w której wydarzył się wypadek. Na dywaniku jeszcze nie był. Ciekawe, do kogo najpierw pójdzie.

Abramowicz musi wrócić

Nie minął miesiąc od czasu, kiedy multimilioner Roman Abramowicz opuścił fotel gubernatora Czukotki (patrz post z 4 lipca), a już się okazało, że wraca. Podczas wczorajszej uroczystości intronizacji nowego gubernatora ogłoszono, że 12 października Abramowicz ma wystawić swoją kandydaturę w wyborach uzupełniających do czukockiego parlamentu regionalnego. I rządzić długo i szczęśliwie jako przewodniczący tego ciała.

Abramowicz ma już pewne doświadczenie w pracy parlamentarnej. Przez rok był deputowanym rosyjskiej Dumy Państwowej (2000-2001). Przechadzał się wtedy parlamentarnymi korytarzami z innym oligarchą Borysem Bieriezowskim, który również był naówczas posłem i osobą zbliżoną do Kremla.

Z prośbą o zajęcie przez Abramowicza stolca spikera czukockiej Dumy wystąpili czukoccy deputowani oraz mieszkańcy mroźnego półwyspu. Nowe usytuowanie Abramowicza, zdaniem wnioskodawców, będzie „gwarancją realizacji strategii rozwoju okręgu, a co za tym idzie, pomyślności w regionie”. Obecny przewodniczący czukockiej Dumy nie może pełnić obowiązków z uwagi na zły stan zdrowia – jednym słowem aż się prosi, żeby zaprosić Abramowicza.

Metodę „odchodzę, lecz zostaję” zastosował ostatnio Władimir Putin – zostawił fotel prezydenta, przesiadł się na fotel premiera. I rządzi dalej.

Abramowiczowi stworzone zostaną idealne warunki pracy: wcale nie będzie musiał przyjeżdżać na posiedzenia parlamentu, może sobie mieszkać w Londynie.

Po co taka zmiana? Po co cały show? Czy chodzi tylko o to, by Abramowicz mógł nadal płacić podatki na Czukotce, których część zostaje w regionalnym budżecie, w przeciwnym razie budżet uszczupli się do rozmiarów mizernych? Czas pokaże.

Ciekawą informację o planach biznesowych multimiliardera przyniósł natomiast wczoraj dobrze poinformowany moskiewski dziennik „Kommiersant”. Koncern Evraz, którego Abramowicz jest największym udziałowcem, zamierza przeprowadzić fuzję z Industrialnym Sojuzem Donbasu (ISD; właściciel kontrolnego pakietu Huty Częstochowa). Evraz będzie, jak głosi autor publikacji, kontrolował ISD. Jeżeli fuzja dojdzie do skutku, to nowy gigant wejdzie do pierwszej piątki światowych producentów stali.

Abramowicz ma wyjątkowo dobrego nosa zarówno do układów politycznych, jak i biznesowych. Ceny stali na światowych rynkach idą w górę.

Prezydent Chavez naszym przyjacielem jest

W Moskwie prezydent Wenezueli Hugo Chavez czuł się jak u siebie w domu. Premier Putin uściskał go jak dawno wyglądanego wujaszka i nawet – ku wyraźnemu zaskoczeniu gościa – wykonał z nim tak zwanego „misiaczka” (takie serdeczności zdystansowanemu Władimirowi Władimirowiczowi zdarzają się nader rzadko). Są powody do uścisków i dęcia w trąby sukcesu: naftowe i gazowe interesy obu krajom idą doskonale, poza tym Wenezuela chętnie kupi rosyjskie uzbrojenie (a ostatnio Rosji tak dobrze na rynku broni nie idzie, jak drzewiej bywało, więc nowy klient jest mile widziany).

Wedle doniesień czujnej amerykańskiej prasy – w Moskwie omawiano zawarcie nowych kontraktów (podczas spotkań na wysokim szczeblu był obecny Siergiej Czemiezow – szef gigantycznej korporacji państwowej Rostiechnołogii, jego udział w rozmowach może świadczyć o chęci rozwinięcia współpracy w dziedzinie zbrojeń o nowe segmenty), dostawy miałyby obejmować (o ile kontrakty zostaną podpisane) dostarczenie okrętów podwodnych, kompleksów Tor, samolotów i śmigłowców. Dostawy broni to nie tylko „palec wetknięty w oko USA”, jak napisał „Financial Times”, ale także wzmocnienie pozycji Wenezueli w Ameryce Południowej. Chavez chce sam rozdawać karty na kontynencie i robi wszystko, by wyprzeć Stany, nieustannie prowokuje, podkreśla swój antyamerykanizm. Ma pieniądze i jest bezczelny.

Dlaczego Rosja tak ochoczo idzie na współpracę z reżimem wrogim wobec Waszyngtonu? Czyżby zapewnienia Kremla o partnerstwie z wujem Samem nie były szczere (znowu wracam do stwierdzenia, że atmosfery zaufania w stosunkach Rosji z Zachodem nie ma i w najbliższym czasie na poprawę się nie zanosi)?

Na razie można nie mówić o strategicznym sojuszu Rosji z Wenezuelą (Rosja prowadzi o wiele bardziej zniuansowaną politykę niż Caracas i nie może sobie pozwolić na tak otwarte wrogie zagrania wobec Stanów, na jakie pozwala sobie Chavez). Raczej o taktyce drobnych prztyczków, jakie Moskwa stosuje wobec USA i o strategii rozkruszania dominacji Stanów Zjednoczonych wszelkimi dostępnymi sposobami w każdej świata stronie. Harcowanie Amerykanów w krajach postradzieckich bardzo się władzom Rosji nie podoba, ba, jest jedną z głównych przyczyn bólu głowy. Amerykanów za to drażnią rosyjskie zabiegi o nawiązanie jak najściślejszej współpracy z Wenezuelą czy oświadczenia rosyjskich wojskowych, że rosyjskie bombowce strategiczne mogą przylatywać na Kubę. Jak widać, Rosja i USA mają się czym wzajem drażnić.

Ale wróćmy do wizyty prezydenta Chaveza w Moskwie. Z jeszcze większym rozmachem zapowiada się rosyjsko-wenezuelska współpraca naftowo-gazowa. Strona rosyjska podpisała cztery porozumienia z państwowym wenezuelskim przedsiębiorstwem energetycznym PDVSA nt. współpracy w eksploracji złóż w dorzeczu Orinoko. To daje Rosji możliwość zwiększania swej obecności w regionie.

Prezydent Miedwiediew nie był podczas spotkania z wenezuelskim kolegą tak wylewny jako Władimir Putin. Podkreślał, że „Rosja i Wenezuela są bardzo ważnymi potęgami naftowymi i gazowymi; zapewnienie bezpieczeństwa energetycznego zależy od naszych wspólnych działań (…) Mamy jedno wspólne zadanie: uczynić otaczający świat bardziej demokratycznym, sprawiedliwszym i bezpieczniejszym”. Jak zwykle u pana Miedwiediewa: słowa jak śpiew słowika. To była lekcja wyuczona. Ale zdarzyło się i potknięcie. Miedwiediew próbował wytłumaczyć, dlaczego wbrew oczekiwaniom rosyjska delegacja podczas głosowania nad rezolucją w sprawie Zimbabwe w Radzie Bezpieczeństwa ONZ nałożyła weto (patrz poprzedni wpis). Mówiący na ogół gładko, pięknie i uczenie prezydent zacinał się i plątał, i rumienił jak uczniak. Bardzo nieprzekonująco wyszło mu przekonanie niedowiarków – głównie amerykańskich i brytyjskich, do których komunikat był zapewne skierowany – że na szczycie G8 najwidoczniej został źle zrozumiany, kiedy rezolucję popierał, bo nie mógł przecież popierać rezolucji, której Rosja nie popiera, opierając się na słusznych przesłankach popierania demokracji. Rosja rzeczywiście w Radzie Bezpieczeństwa konsekwentnie wetuje rezolucje skierowane przeciwko reżimom niedemokratycznym za fałszowanie wyborów czy inne przejawy gwałcenia demokracji. Nie mogła zatem i tym razem zagłosować za wprowadzeniem sankcji przeciwko państwu, w którym sfałszowano wybory. Teraz prezydent Miedwiediew też już o tym najwidoczniej wie.

W atmosferze zaufania

Podczas lipcowego szczytu G8 na japońskiej wyspie Hokkaido była mgła i ledwie co było widać z okien odlotowej budowli, w której na szczycie wielkiej góry zasiadała polityczna góra świata. Najwidoczniej w tej mgle zagubił się debiutant – nowy prezydent Rosji, Dmitrij Miedwiediew. Wprawdzie musiał błysnąć inteligencją, skoro prezydent Stanów Zjednoczonych zajrzał mu głęboko w oczy i określił go jako zmyślnego partnera. Ale jak przyszło do konkretów, to trochę wymknęły się one spod kontroli. Rozmówcy Miedwiediewa wyjechali z Japonii w przekonaniu, że na zbliżającym się posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa ONZ Rosja poprze rezolucję w sprawie Zimbabwe. Taką obietnicę złożył Miedwiediew (a przynajmniej tak zrozumieli go koledzy prezydenci i premierzy). Uczestnicy szczytu wydali komunikat, w którym wyrażali zaniepokojenie pogwałceniem zasad demokracji podczas wyborów prezydenckich w Zimbabwe, prześladowaniem opozycji itd. Miedwiediew był w gronie formułującym to oświadczenie.

Tymczasem kilka dni później na sali posiedzeń Narodów Zjednoczonych delegacja Rosji zawetowała rezolucję.

Czemu w sprawie, która znajduje się gdzieś na marginesie rosyjskiej aktywności międzynarodowej, wobec reżimu, który ani ziębi, ani grzeje Moskwę, Rosja zachowała się wbrew podjętym przez głowę państwa zobowiązaniom? O co chodzi?

Kto odpowiada za politykę zagraniczną Rosji? Miedwiediew? Putin? Urzędnicy z MSZ?

Gdzieś ktoś się nie dogadał. Kto? Prezydent Rosji i reszta świata? Prezydent Miedwiediew obiecał, że poprze przeczołganie prezydenta Mugabe po międzynarodowym dywanie, a potem albo on sam, albo ktoś inny stwierdził, że to gruba przesada i wycofał poparcie? A może Miedwiediew wszystko odpowiednio zrozumiał i dogadał, tylko w politycznej Moskwie, chwiejnie balansującej pomiędzy dwoma ośrodkami władzy, ktoś stwierdził, że za wcześnie na międzynarodową samodzielność prezydenta?

Tak czy inaczej ten drobny w gruncie rzeczy epizod pokazał ważną tendencję: Rosji i Zachodowi mimo dyżurnych zapewnień o bliskości i współpracy daleko do atmosfery zaufania i faktycznej współpracy. I zdaje się, że w samej Moskwie nie ma atmosfery zaufania pomiędzy rywalizującymi o wpływy koteriami.

Fiewrońki contra Walentynki

W Rosji narodziła się nowa tradycja. 8 lipca obchodzone jest nowe święto: Dzień Miłości i Wierności Małżeńskiej.

W mieście Murom – ojczyźnie najbardziej znanego staroruskiego herosa Ilji Muromca – od XIII wieku czczeni są miejscowi święci, książęca para Piotr i Fiewronia (Febronia). Są uważani za patronów szczęścia w małżeństwie i rodzinie. Mieszkańcy Muromia wystąpili w tym roku z petycją, pod którą podpisało się 25 tysięcy ludzi, aby 8 lipca, dzień świętych małżonków, uczynić ogólnokrajowym świętem. W lutym tego roku z wizytą w Muromiu przebywała Swietłana Miedwiediewa, żona obecnego prezydenta (wtedy jeszcze kandydata na prezydenta). Pani Swietłanie bardzo się spodobał pomysł nowego święta, które zastąpiłoby Dzień Zakochanych obchodzony 14 lutego pod patronatem katolickiego świętego Walentego (Rosjanie z wielką ochotą od paru lat świętują ten dzień czerwonego serduszka, gadżety drogie i tanie rozchodzą się w tysiącach egzemplarzy; Cerkiew i środowiska nacjonalistyczne potępiają jednak Walentynki jako produkt zgniłego Zachodu, zagrażający prawdziwej rosyjskiej tożsamości).

Więc jest nowe święto. Na pierwszej stronie rządowego dziennika „Rossijskaja Gazieta” ukazała się publikacja przybliżająca dzieje książęcej pary z Muromia i wskazująca na problemy społeczne związane z rozpadem rodzin w Rosji, upadkiem autorytetu rodziny itp. Rzeczywiście – liczba rozwodów zatrważająca, przemoc w rodzinie, alkoholizm, inne patologie – częste. Władze pochylają się z troską nad tymi problemami, 2008 ustanowiono Rokiem Rodziny, zewsząd słychać nawoływania do poprawy sytuacji demograficznej, ustanawia się becikowe itd. Teraz ducha w rodzinie ma wzmocnić jeszcze nowe święto.

W głównym wydaniu dziennika najważniejszej, ogólnokrajowej stacji telewizyjnej z obchodów nowego prazdnika 8 lipca przekazano obszerne relacje specjalnych korespondentów na żywo(najkosztowniejsza forma materiału informacyjnego w tv) z Muromia, Petersburga i Moskwy. Użyto w nich bodaj wszystkich form deklinacyjnych słowa „tradycja”.

Dzień świętych Piotra i Fiewronii był w prawosławnym kalendarzu przedrewolucyjnej Rosji opisany jako święto rodzinnego szczęścia i wierności małżeńskiej. Jednak święto to nie doczekało się ani własnej obrzędowości, ani szczególnego rozgłosu, a kult świętych małżonków z Muromia pozostał żywy jedynie w ich rodzinnym mieście (Iwan Groźny zlecił spisanie ich żywota, dzięki czemu pamięć o nich przetrwała dla potomnych).

Na użytek nowego święta wymyślono gadżet – fiewrońkę. To pocztówka podobna do wielkanocnej. Fiewrońki zostały pobłogosławione przez Andrieja Kurajewa, znanego kaznodzieję, propagującego prawosławie w Rosji (Kurajew na łamach prasy ogólnokrajowej publikuje pogadanki, przybliżające zwyczaje związane ze świętami cerkiewnymi zlaicyzowanemu rosyjskiemu społeczeństwu).

Związani węzłem małżeńskim i niezwiązani, starzy i młodzi tłumnie przybyli na koncerty pod gołym niebem i festyny z balonami. Rosjanie lubią i umieją się bawić, więc jeszcze jedna okazja do fajnego spędzenia czasu w miłym towarzystwie na pewno spotka się z życzliwym przyjęciem.

„Tylko wy nie możecie jej tak nazwać Tradycja” – kręcił z dezaprobatą głową bohater „Misia” Stanisława Barei. Dzień pieszego pasażera się w filmie nie przyjął, ale Dzień Miłości i Wierności Małżeńskiej w Rosji może się z czasem przyjmie. Zwłaszcza że ma zapewniony najwyższy patronat i doskonałą obsługę medialną. I ma sens. Może faktycznie przyczyni się do poprawy sytuacji rodziny. Dlatego warto popierać prorodzinne święto. Ale do tradycji jeszcze przez długi czas będzie mu daleko.