Archiwum autora: annalabuszewska

Z gazrurką po Europie

Prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew pierwszą europejską wizytę zagraniczną złożył w Niemczech. Kilka dni wcześniej premier Władimir Putin z prezydenckimi honorami był przyjmowany we Francji. W języku dyplomacji oznacza to, że Moskwa uważa te dwa kraje za kluczowe na kontynencie (szczególnie w kontekście swojej polityki). W języku bieżącego pragmatyzmu to oznacza, że Rosja pragnie wysondować, czy oba te kraje nadal będą powstrzymywać marsz NATO na wschód. Zachód z kolei chce wysondować, czy nowy prezydent Rosji zamierza odejść od kursu polityki zagranicznej prowadzonego przez poprzednika.

Wielu zachodnich komentatorów dopatruje się w Miedwiediewie – czy może raczej chciałoby się dopatrzyć – światłego liberała o prozachodnich poglądach i dążeniach. Z wielką uwagą słuchano zatem wystąpienia Miedwiediewa w Berlinie. Miało ono formę mniej drapieżną niż słynne przemówienie Putina z Monachium, kiedy stalowym głosem zagroził on powrotem zimnej wojny.

Dmitrij Anatoljewicz jest dobrze wychowany, wykształcony, ogładzony, panuje nad głosem, używa literackiego języka, dalekiego od wybryków słownych poprzednika.

Przyjrzyjmy się po kolei, czy za łagodną formą stoją równie zmiękczjące treści, zwiastujące odwilż.

Nawoływał do zbudowania nowego ładu w Europie, bo skoro nasi przodkowie „i to w czasie trwania zimnej wojny” (prezydencki palec wskazujący wzniesiony wieloznacznie do góry) potrafili się dogadać, to my powinniśmy tym bardziej. W latach 70. potrzebny był traktat bezpieczeństwa, bo Europa podzielona na dwie – należące do wrogich obozów polityczno-militarnych – strefy chciała wypracować jakąś formułę współpracy, Moskwie zależało na kontrolowanym uchyleniu żelaznej kurtyny i zademonstrowaniu siebie jako architekta pokoju. Teraz Moskwa walczy o to, by NATO wreszcie się uspokoiło i nie chciało przyjmować państw postradzieckich. I negatywnie ocenia plany zbudowania tarczy przeciwrakietowej.

Miedwiediew próbował przekonać słuchaczy, że era bloków militarnych minęła i NATO straciło rację bytu. A wszystkie nasze ziemskie sprawy można przeprowadzić przez ONZ (Rosja jest stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa i dysponuje prawem weta). Zaproponował wypracowanie „obowiązującego pod względem prawnym traktatu o bezpieczeństwie w Europie”. Co kryje się pod tą formułą? Nie bardzo wiadomo. Czy to zawoalowany warunek postawiony rozszerzającemu się wbrew woli Moskwy NATO? Czy może chodzi o to, by tym nowym „niby-KBWE” ograniczyć NATO, wprowadzając jakieś limity uzbrojenia – być może Moskwie zależy na tym, by w ten sposób zagwarantować sobie, że NATO w Europie nie osiągnie przewagi militarnej? Takich pytań można postawić wiele. Mgławicowość formuły Miedwiediewa pozwala domyślać się wszystkiego. I na razie nie jest niczym więcej – tylko mgławicą.

NATO w ogóle powoduje wielkie rozdrażnienie nowego gospodarza Kremla i spółki. Zwłaszcza gdy chce się rozszerzyć o Gruzję i Ukrainę. Miedwiediew w berlińskim przemówieniu zasugerował, że stosunki sojuszu z Moskwą z tego powodu na długo ulegną ostudzeniu. Czym Moskwa może studzić NATO? Może wycofać swoje wsparcie dla operacji w Afganistanie. Z tym że to strzał w stopę: operacja sojuszu pozwala rosyjskim politykom spać spokojnie i nie obawiać się ataku na rosyjskie terytorium i terytorium postradzieckich republik środkowoazjatyckich.

Zamiast psuć stosunki z NATO, lepiej przemówić do rozumu Ukrainie, odwołując się do wrażliwej sfery uzależnienia energetycznego. Dzień po berlińskim wykładzie, Dmitrij Miedwiediew na szczycie WNP w Petersburgu usadził prezydenta Ukrainy zapowiedzią dwukrotnej podwyżki cen gazu. Juszczenko nie był łaskaw zrozumieć, że nie może myśleć o integracji ze strukturami euroatlantyckimi i nieprzedłużaniu umowy o warunkach stacjonowania Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu, więc Miedwiediew zaczął mu to wybijać z głowy gazrurką.

Ale wróćmy jeszcze do Berlina i do konkretnej gazrurki, która niepokoi prezydenta Miedwiediewa. Niepokoi, bo miała powstać, a nie powstaje. Gazociąg Północny po dnie Bałtyku – polityczny projekt Putina-Schroedera – buksuje. Dmitrij Anatoljewicz przyjechał do pani kanclerz Merkel przekonać ją do zwiększenia aktywności. Czytaj: zwiększenia niemieckich nacisków na nieprzejednanych Skandynawów, Bałtów i Polaków, którzy ciagle nie wierzą w czystość zamiarów biznesowych Moskwy, dopatrując się w rurociągu polityki, a na dodatek podają w wątpliwość, czy gazociąg spełnia normy ekologiczne. Prezydent Miedwiediew nie może wybijać tych wątpliwości z głowy gazrurką, jak Wiktorowi Juszczence, więc na razie próbuje przekonać zachodnich partnerów, że jest zwolennikiem praworządności i wolności słowa.

Dmitrij Miedwiediew po raz kolejny wygłosił słuszne słowa o konieczności oczyszczenia i zreformowania systemu sądowego w Rosji, wyrugowania „nihilizmu prawnego” i opowiedział się po stronie wolnych mediów.

Wielu ludzi spodziewało się, że za tymi okrągłymi formułkami kryje się choćby chęć uregulowania sprawy Michaiła Chodorkowskiego (kanclerz Angela Merkel poruszyła tę kwestię w rozmowie z rosyjskim gościem) czy zdjęcia knebla z telewizji. Na razie jednak nic nie wskazuje na zmianę. „Chodorkowski może złożyć prośbę o ułaskawienie” – odparł prezydent na pytanie dziennikarzy. Chodorkowski mógł napisać prośbę zaraz po opuszczeniu sali rozpraw. Takiej zbawiennej rady udzielał mu zresztą słynący z zapędów do ułaskawień Władimir Putin. Rzecz w tym, że składając wniosek o ułaskawienie skazany tym samym przyznaje się do winy. Tymczasem Chodorkowski uznaje się za prześladowanego z powodów politycznych i niewinnie skazanego.

Co do telewizji prezydent zaprezentował niedawno wielką sympatię do tego medium (rosyjska telewizja zrobiła wielki postęp techniczny, jest nowoczesna; o propagandzie i cenzurze ani słowa). Nikła jest więc nadzieja, że drapujący się w liberalne szaty na użytek zachodni Dmitrij Miedwiediew zechce zlikwidować „telefoniczne prawo prasowe” czy „stop-listy”, zakazujące pokazywania się na ekranie osobom, które mają niewyparzony język.

 

Ta dzisiejsza młodzież

Wiele osób na pytanie, czy Rosja ma szanse zmienić się i zrównać w poziomie życia i standardach demokracji z Zachodem, odpowiada, że jak najbardziej ma. Dlaczego? Bo młodzież – żyjąca już w wolnej Rosji, nie pamiętająca jarzma sowieckiego komunizmu, przywiązana do swobód obywatelskich, otwarta na świat – stanie się lokomotywą rozwoju kraju.

W tym kontekście warto zapoznać się z opracowaniem Instytutu Socjologii Rosyjskiej Akademii Nauk, który wczoraj przedstawiono w Dumie Państwowej podczas przesłuchań poświęconych zagadnieniom duchowo-moralnego wychowania młodzieży. Ponad połowa badanych młodych ludzi zadeklarowała, że dla osiągnięcia sukcesu jest gotowa pogwałcić normy moralne. Młodzi Rosjanie przyznają, że „nie uważają za rzeczy naganne: wzbogacenia się kosztem innych, chamstwa, pijaństwa, przekazania i przyjęcia łapówki, dokonania aborcji, publicznego okazania nieprzyjaznych uczuć wobec ludzi innych narodowości czy o innym kolorze skóry”. Jewgienij Jurjew, który referował deputowanym temat, dodał, że pod względem liczby aborcji, liczby porzuconych dzieci i śmiertelności na skutek nadużywania alkoholu Rosja zajmuje niechlubne pierwsze miejsce na świecie. Według Jurjewa, receptą na te bolączki jest wspieranie przez państwo „tradycyjnej rosyjskiej klasycznej kultury, reanimacja komponentu wychowawczego w pracy szkoły, rozwój systemu edukacji”. Wskazane jest także odizolowanie małoletnich od narkotyków, alkoholu i papierosów, ochrona przed seksualnym wykorzystywaniem, przed wpływem sekt, destrukcyjnych subkultur młodzieżowych, wyrugowanie z mediów treści brutalnych i nieprzyzwoitych.

Czy to wystarczy?

Można się pocieszać, że druga połowa rosyjskiej młodzieży jest za przestrzeganiem norm moralnych. Może to wystarczy.

 

Zrównoważony stosunek do rozwiązywania problemów

Rosyjska Akademia Nauk (RAN) pomiędzy Scyllą przedłużającego się kryzysu a Charybdą nacisków politycznych.

Premier Putin przybył wczoraj (przed wyjazdem do Francji) na zgromadzenie ogólne RAN i obiecał, że podniesie pensje naukowcom i sypnie grosza na niektóre programy, zwłaszcza te, które mają stać się lokomotywą postępu i innowacyjności krajowej gospodarki. Świetny pomysł – naukowcom trzeba godziwie płacić. Eksperci jednak zgodnie uznali, że dodatkowe „wrzutki finansowe” z budżetu nie uleczą sytuacji. Kryzys kadrowy trwa nie od dziś i nie skończy się jutro. W ciągu ostatnich kilkunastu lat za granicę (przeważnie do USA) wyjechał tak liczny zastęp rosyjskich uczonych, że tego ubytku nie załatają w bliższej, a także dalszej perspektywie nawet najlepsze programy pana premiera. Jeden z komentatorów przytoczył znamienną anegdotę o światowej sławy rosyjskim matematyku. W czasie, kiedy większość kolegów naukowców pakowała walizki i odlatywała za ocean, profesor Margulis nadal pracował w Moskwie. „Dlaczego nie wyjeżdżasz?” – pytali go znajomi. „Bo tutaj na uniwersytecie przejdę się po korytarzu, pogadam z tym i owym, wszystkich specjalistów mam na miejscu. Czegoś takiego w świecie nigdzie nie ma” – odpowiadał Margulis. Po jakimś czasie profesor postanowił jednak wyjechać do Stanów. „Dlaczego wyjeżdżasz?” – spytali przyjaciele. „Bo teraz na uniwersytecie nie mam już z kim pogadać”.

Czy rosyjska nauka ma szanse odbić się od dna i w przyszłości stać się konkurencją dla dzisiejszych światowych lokomotyw? Na to pytanie specjaliści odpowiadają z powątpiewaniem. A publicyści dodają od siebie, że na razie na uniwersyteckich korytarzach nadal nie ma z kim pogadać o przedmiocie.

Może osobą, która wznieci iskry w środowisku naukowym i popchnie na właściwe tory postępu zadyszaną lokomotywę rosyjskiej nauki, będzie ekskanclerz RFN Gerhard Schroeder? Właśnie został przyjęty w poczet członków-korespondentów RAN „za zrównoważony stosunek do rozwiązywania problemów ekonomicznych” (zapewne głównie chodzi o zrównoważony stosunek do budowy gazociągu po dnie Bałtyku – Schroeder stanął na czele konsorcjum Nord Stream, mającego zbudować rurociąg z Rosji do Niemiec).

Jednych przyjmują, innych chcą się pozbyć. Akademik Strachow wystąpił z wnioskiem o wykluczenie z grona akademików członka-korespondenta RAN, Borysa Bieriezowskiego, niegdyś wszechmocnego, bliskiego Kremlowi oligarchy, dziś emigranta politycznego, który na noże walczy z Putinem. Strachow przypomniał, że wobec Bieriezowskiego toczy się 11 postępowań karnych, a to czynnik dyskwalifikujący. Tymczasem zgodnie ze statutem, członkiem akademii zostaje się dożywotnio. „Albo dajcie nowe klocki, albo zmieńcie ten obrazek” – żeby pozbyć się Bieriezowskiego, trzeba będzie zmienić statut.

Polityczne emocje towarzyszyły też głosowaniu nad kandydaturą profesora Michaiła Kowalczuka, który nie będąc akademikiem (jest członkiem-korespondentem, a nie członkiem rzeczywistym) przez ostatni rok był p.o. wiceprzewodniczącym RAN  – z pogwałceniem statutu RAN, który nie przewiduje tak wysokiego stanowiska dla kogoś, kto nie jest rzeczywistym członkiem akademii. Profesor Kowalczuk patronował programom nanotechnologicznym. Nanotechnologie to ulubiony konik najwyższych władz państwowych, które lansują tę dziedzinę jako panaceum na wszystkie bolączki technologiczne kraju i traktują jako świetlany cel badań naukowych. Michaił Kowalczuk, który jest bratem Jurija Kowalczuka, bankiera uważanego za bliskiego przyjaciela Władimira Putina, miał zapewne kontrolować pieniądze płynące z budżetu na nanotechnologie (kwoty wielokrotnie przewyższające budżet całej RAN). W dzisiejszym głosowaniu Michaił Kowalczuk nie uzyskał jednak odpowiedniej liczby głosów i nie został członkiem rzeczywistym. Akademicy pozbawili go zatem możliwości zajmowania dotychczasowego stanowiska. A więc i możliwości zajęcia stanowiska przewodniczącego (na co miałby szanse, gdyby został akademikiem), o czym spekulowano przed zgromadzeniem. Jak widać, środowisko naukowe nie jest skłonne realizować bezszmerowo wszystkich „zamówień” politycznej góry.

Kadry decydują o wszystkim

Każdy kolejny dzień kadencji prezydenckiej Dmitrija Miedwiediewa przynosi nowe wiadomości o nominacjach na najwyższych stanowiskach w państwie. Kadry to dominający temat w rosyjskich mediach. Nie ma się co dziwić – jak mawiał wódz światowego proletariatu: „Kadry decydują o wszystkim”.

Po doniesieniach o kadrach Putina w rządzie Putina nastąpił dzień doniesień o kadrach Putina w administracji Miedwiediewa. Wśród kremlowskich dygnitarzy pojawił się tylko jeden nowy gracz – Konstantin Czujczenko, którego moskiewska prasa nazywa „człowiekiem Miedwiediewa”; będzie doradcą prezydenta. Reszta to starzy lokatorzy kremlowskich gabinetów lub „odzyski” z poprzednich ekip rządowych, np. Michaił Zurabow, który niezbyt dobrze poradził sobie z reformą służby zdrowia, został zdymisjonowany przez premiera Zubkowa parę miesięcy temu, a teraz znów wyjęty z politycznej naftaliny najwyraźniej świetnie nadaje się do doradzania nowemu prezydentowi. Z prezydenckiej administracji odszedł natomiast Siergiej Jastrżembski. Odpowiadał za kontakty z Unią Europejską. Nie da się ukryć, że kontakty nie wyglądają najlepiej. Jednym z priorytetów, jakie Putin stawiał sobie w drugiej kadencji w polityce zagranicznej, było podpisanie nowego ramowego traktatu z Unią. Doradca Jastrżembski miał to ułatwić. Nie udało się. Choć przecież nie tylko z winy samego Jastrżembskiego.

Dzisiaj następne nominacje. Szczególnie zwraca uwagę jedna: wydziałem kadr na Kremlu pokieruje Oleg Markow. Kolega Putina z roku z Uniwersytetu Leningradzkiego. „Kadry rieszajut wsio”.

Natomiast rosyjscy blogerzy bawią się w najlepsze w grę obrazkową „przerób Miedwiediewa na Mikołaja II”. Pono dopatrzono się niezwykłego fizycznego podobieństwa Dmitrija Miedwiediewa do ostatniego cara z dynastii Romanowów. Wystarczy mu trochę zmodyfikować fryzurę, dorysować brodę i wąsy – i zamiast prezydenta mamy cara.

Strategia trwania

Premier Władimir Putin przedstawił prezydentowi Dmitrijowi Miedwiediewowi skład swego gabinetu. Prezydent bez mrugnięcia powieką wyraził zgodę. Same znajome twarze – ministrowie poprzedniego gabinetu, kilka „dostawek” z kremlowskiej administracji Putina. Dotychczasowy premier Zubkow został pierwszym wicepremierem. Szefem administracji prezydenta Miedwiediewa został Siergiej Naryszkin (wcześniej wicepremier w rządzie Zubkowa, osobistość wpływowa, bliski współpracownik Putina, nie Miedwiediewa; swego czasu był nawet przez prasę typowany na ewentualnego następcę Putina).

Talia politycznych kart została sprawnie przetasowana. Członkowie nieformalnego „Biura Politycznego”, jak żartobliwie mówi się w Moskwie o wąskim kręgu decyzyjnym na szczytach władzy, zamienili się miejscami. Na jak długo? Wydaje się, że założeniem korporacji władzy jest jak najdłuższe jej trwanie przy sterach, kontrolowanie sytuacji, niedopuszczenie do pojawienia się konkurencji. Korporacja przepłynęła przez wąski, pełen mielizn przesmyk operacji „Sukcesja” jedną łodzią. I zamierza żeglować tak dalej. Czy się to uda?

Jeszcze nie znamy nominacji na kluczowe stanowiska kremlowskiej administracji. Nie należy się jednak spodziewać sensacji. Przestawianie figur na szachownicy na razie idzie jak po maśle. Ale…

Czechow mawiał, że strzelba powieszona na ścianie w pierwszym akcie powinna wystrzelić w trzecim. Ciekawe, ile aktów rozegra się na moskiewskiej scenie politycznej, zanim strzelba wystrzeli. Bo strzelba już wisi – to rozdzielenie centralnej władzy na dwa ośrodki. Chyba że Miedwiediew nigdy nie sprzeciwi się patronowi Putinowi w imię długiego panowania korporacji.

 

Podwójna porcja Bizancjum

Wczoraj w ociekającej złotem sali Wielkiego Pałacu Kremlowskiego w Moskwie nowy prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew w obecności dwóch tysięcy gości, trzymając prawą dłoń na konstytucji, złożył przysięgę prezydencką (33 słowa). W krótkim wystąpieniu powiedział, że zrobi wszystko, by zapewnić bezpieczeństwo obywatelom kraju. Najważniejsze z insygniów władzy w Rosji – walizeczkę z „guzikiem atomowym” – przejął już po uroczystości, w zielonym gabinecie w obecności ministra obrony.

Można by powiedzieć – rutyna. Można by powiedzieć – pewnie tak właśnie powinna przebiegać inauguracja głowy państwa w kraju, który ma zamiłowanie do bizantyjskiego przepychu i lubi propagandowo rozdymać aż do stopnia niesłychanego poczucie (a może tylko iluzję?) własnej potęgi. Rzeczywiście można by tak powiedzieć, gdyby nie jedno „ale”: podczas wczorajszej uroczystości każda wyreżyserowana w najdrobniejszym szczególe minuta spektaklu poświęcona była faktycznie najważniejszej osobie w państwie – Władimirowi Putinowi. Putin wygłosił krótkie przemówienie (dał w nim jasny sygnał, że zamierza nadal odgrywać czołową rolę w rządzeniu Rosją), zanim jeszcze Miedwiediew w rytm uderzeń zegara na Spaskiej Wieży Kremla wszedł po czerwonym dywanie do Sali Andriejewskiej. Przemówienie Putina okazało się wręcz ważniejsze od słów przysięgi składanej przez Miedwiediewa i od jego wystąpienia już po zaprzysiężeniu, którego sens można by sprowadzić do zasadniczego stwierdzenia: będę kontynuować kurs Putina.  Wydawać by się mogło, że po przekazaniu insygniów – złotego łańcucha z godłem państwowym i prezydenckiego sztandaru – Putin powinien zejść ze sceny w sensie dosłownym i przenośnym. Ale tak się nie stało: obaj prezydenci – były i zaprzysiężony – odebrali razem na podwórcu Kremla defiladę pułku kremlowskiego. Można by odnieść wrażenie, że prawdziwym sensem wystawnych uroczystości na Kremlu była nie przysięga Miedwiediewa wobec narodu, a przysięga Putina wobec Miedwiediewa: „oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci”.

Chyba na razie Rosjanie muszą się przyzwyczaić do widoku dwóch najważniejszych przywódców (choć ani logika, ani praktyka władzy w Rosji nie znają pojęcia „dwóch najważniejszych”, NAJważniejszy może być tylko jeden). Dzisiaj tandem Putin–Miedwiediew pedałował na trasie wyścigu wokół Kremla znowu razem. Prezydent Miedwiediew zgłosił parlamentowi kandydaturę Putina na szefa rządu. Duma Państwowa w podniosłej atmosferze, z oddaniem i rozkoszą graniczącymi z euforią, przegłosowała wniosek prezydenta. Nie pytając o nic – nawet o skład rządu. Nazwiska ministrów gabinetu Putina Duma – podobnie jak reszta ludzkości – ma szanse poznać najwcześniej jutro, a najpóźniej za dwa tygodnie.

Kiedy Putin był prezydentem, sam wybierał ministrów i dopiero potem raczył o swoich decyzjach kadrowych powiadamiać premiera. Jak będzie teraz? Wygląda na to, że Putin sam sobie dobierze współpracowników. Miedwiediew po wyborach palcem publicznie nie kiwnął, by jakkolwiek się wychylić, wybiec przed putinowską orkiestrę i samemu dobierać kadry. Czy to uzgodniona z Putinem taktyka? Czy może Miedwiediew grzecznie czekał, aż po zaprzysiężeniu stanie się głową państwa o bardzo szeroko zakreślonych przez konstytucję prerogatywach? Nie wiadomo.

Na razie wszystkim się w głowach kiełbasi. Putin de iure odchodzi, de facto zostaje. Miedwiediew de iure przejmuje władzę, ale de facto nie rządzi. Miedwiediew jest de iure pierwszą osobą w państwie, ale to Putin ma (na razie) de facto władzę.

Jutro kolejna odsłona działalności wspaniałego politycznego tandemu: Putin i Miedwiediew (Miedwiediew i Putin) będą pospołu przyjmować na placu Czerwonym defiladę w Dzień Zwycięstwa. To będzie pierwsza od kilkunastu (bodaj 17) lat parada wojskowa w Moskwie. Ale o tym – później.

 

A teraz jeszcze kilka skojarzeń związanych z kapiącymi złotem salami Kremla (ach, wczorajszy spektakl „intronizacyjny” był doprawdy błyskotliwy). W latach dziewięćdziesiątych wnętrza pałacu restaurowała pod światłym kierownictwem Pawła Borodina (szefa urzędu administracyjno-gospodarczego prezydenta Jelcyna) mało znana szwajcarska firma Mabetex. W 1998 r. wybuchła afera: okazało się, że za lukratywne kontrakty na złocenie Kremla szwajcarska firma płaciła sowite łapówki Borodinowi i regulowała należności za karty kredytowe członków rodziny Jelcyna. Na ślad afery wpadła prokuratura Szwajcarii, a w Rosji podjął wątek ówczesny prokurator generalny Jurij Skuratow. Otoczeniu Jelcyna bardzo nie podobała się aktywność Skuratowa, który najwyraźniej miał zamiar ujawnić niejasne strony remontu Kremla i wyciągnąć na światło dzienne ciemne sprawki finansowe najbliższych współpracowników prezydenta. Skuratowa trzeba było „zatopić”. W telewizji wyemitowano materiały kompromitujące prokuratora (korzystał z usług prostytutek w eleganckim lupanarze i to na dodatek nie za swoje pieniądze). Po emisji filmu o wyczynach seksualnych Skuratowa, ówczesny dyrektor Federalnej Służby Bezpieczeństwa Putin na specjalnej konferencji prasowej dawał dzielnie odpór ciekawości dziennikarzy, dociekających, na czym polegały szwindle na szczytach władzy i bez mrugnięcia powieką pogrążał prokuratora za obrazę moralności. Legenda kremlowska głosi, że pono ten akt lojalności Putina wobec prezydenta Jelcyna został doceniony przez Familię: Putin został wyznaczony na następcę Jelcyna.

Dziś o Skuratowie nikt nie pamięta, Paweł Borodin stoi na bocznym torze – jest sekretarzem ciągle nieistniejącego Państwa Związkowego Białorusi i Rosji, a Władimir Putin z widoczną radością kąpie się w świetlistych refleksach złoceń reprezentacyjnych kremlowskich sal.

 

Kronika Wydarzeń Bieżących

Minęło czterdzieści lat od ukazania się pierwszego numeru „Kroniki Wydarzeń Bieżących” – biuletynu informacyjnego o represjach politycznych w ZSRR, wydawanego przez grupę obrońców praw człowieka w drugim obiegu, bez cenzury.

Na stronie tytułowej widnieje data 30 kwietnia 1968 roku, choć numer został ukończony 1 maja. Pierwsza redaktorka „Kroniki” – poetka i tłumaczka Natalia Gorbaniewska – nie chciała jednak, by data 1 maja (święta kojarzonego z triumfalistycznymi obchodami urządzanymi rokrocznie przez komunistyczny reżim) była dniem urodzin dysydenckiego, niezależnego pisma.

„Kronika” ukazywała się przez piętnaście lat: 1968-1983; była przepisywana na maszynie przez redaktorów i zaufanych pomocników. Jej przygotowanie i rozpowszechnianie wymagało heroizmu. KGB przeprowadzało nieustające rewizje i rekwizycje, osoby współpracujące z „Kroniką” poddawane były represjom. Gorbaniewska siedziała dwa lata, była poddawana „leczeniu psychiatrycznemu”, czyli szpikowana psychotropami. Redaktorami i współpracownikami „Kroniki” byli – obok Gorbaniewskiej – m.in. Anatolij Jakobson, Siergiej Kowalow, Tatiana Wielikanowa, Jurij Szychanowicz, Piotr Jakir, Wiktor Krasin, Aleksandr Ławut. Niemal wszyscy odsiedzieli wyroki w koloniach karnych za prawdę o represjach „pięknej stabilizacji” epoki Breżniewa.

Współpracownicy „Kroniki” zbierali i dokumentowali fakty prześladowań politycznych w ZSRR, informowali czytelników o niezależnej działalności politycznej, społecznej, religijnej i kulturalnej w kraju, a także o nowych książkach i tekstach kolportowanych w drugim obiegu. Biuletyny przekazywano z rąk do rąk, czytelnicy w miarę możliwości sporządzali kolejne kopie.

Początkowo wychodziło 5-6 numerów rocznie liczących po kilkanaście stron, w późniejszym okresie 2-3 rocznie po 150 stron (wszystkie numery „Kroniki” można znaleźć na stronie stowarzyszenia Memoriał: www.memo.ru/history/diss/chr/index.htm).

Rola „Kroniki” w powstaniu w ZSRR zalążków niezależnego społeczeństwa, konsolidacji ruchu obrońców praw człowieka, jest nie do przecenienia. „Kronika” była pierwszym tytułem wolnej prasy rosyjskiej. Uczyła nie tylko czytania pomiędzy wierszami oficjalnej propagandy, ale przede wszystkim samodzielnego myślenia, przeciwstawiania się reżimowemu kłamstwu, poszukiwania prawdy.

Dziesięć lat temu – w trzydziestą rocznicę „Kroniki” – stowarzyszenie Memoriał wystąpiło z inicjatywą ogłoszenia w Rosji 30 kwietnia Dniem Wolności Prasy (Ogólnoświatowy Dzień Wolności Prasy obchodzony jest 3 maja). To było w roku 1998. W jelcynowskiej Rosji istniały gazety różnych opcji politycznych, publicystyka telewizyjna była gorącym kotłem dyskusji i krytyki poczynań polityków, słychać było różne głosy – czasem dawało to efekt kakofonii, ale Kreml nie włączał zagłuszaczy. Dziś prezydent-elekt Dmitrij Miedwiediew mówi na spotkaniu z dziennikarzami tygodnika „Argumienty i Fakty”, że według niego rosyjska telewizja „jest o wiele CIEKAWSZA niż wiele telewizji na świecie”. Może i jest, o gusta spierać się nie należy. Zwraca natomiast uwagę to, że tym razem Miedwiediew nie powtórzył już swego słynnego stwierdzenia: „wolność jest lepsza niż brak wolności”, wygłoszonego niespełna dwa miesiące temu w Krasnojarsku. Ważniejsze wydało mu się opowiedzenie anegdotki o tym, jak usnął podczas wizyty u dentysty (co uznano za przebój tego ciekawego jak rosyjska telewizja spotkania z prasą).

O Dniu Wolności Prasy w Rosji znowu cicho. Pacjenci dentystów mogą spać spokojnie.

Gogol wiecznie żywy

„Zaprosiłem tu panów w celu zakomunikowania im arcyniemiłej nowiny: jedzie do nas rewizor. Rewizor z Petersburga, incognito, a na domiar złego z poufną instrukcją” – te słowa wypowiada do swoich podwładnych Horodniczy na początku komedii Mikołaja Gogola „Rewizor”. Za spodziewanego rewizora omyłkowo biorą Chlestakowa – niskiego rangą urzędnika z Petersburga, birbanta i utracjusza, który przypadkiem zatrzymał się w ich mieścinie w zajeździe w drodze do domu. Zmyślny oszust wykorzystuje niespodziewany dar losu, wodzi za nos kwiat powiatowej biurokracji, od wszystkich „pożycza” pieniądze, obiecując przymknąć oko na „grzeszki” urzędników (każdy jest zachwycony, że za łapówki może się wykupić od kary za za malwersacje i zaniedbania), opowiada dyrdymały o swych stosunkach w stolicy, zawraca w głowie córce i żonie Horodniczego, jego samego łudzi wizją awansu. A następnie zmywa się, zanim do miasta przybywa prawdziwy rewizor.

Literacki portret zwyrodniałej kasty urzędniczej Gogol namalował „z natury”. Podobna historia wydarzyła się naprawdę w jakiejś odległej rosyjskiej guberni za czasów Mikołaja I. Wizja artysty była do bólu, wręcz okrutnie, prawdziwa. Genialna, więc wieczna.

Czyli ciągle aktualna.

W rolę Chlestakowa w dzisiejszej Rosji wcielił się niejaki Jurij Czeburakow. Latem ubiegłego roku zjawił się w Rostowie nad Donem. Na rzęsach stało tam wówczas całe „naczalstwo” obwodu rostowskiego przed zaplanowaną wizytą prezydenta Putina. W drogówce nikt się zatem nie zdziwił, że pewnego dnia do oficera dyżurnego zgłosił się mężczyzna, który przedstawił się jako Żukow – wysoki rangą przedstawiciel Prokuratury Generalnej, który ma za zadanie sprawdzić pracę różnych instytucji, w tym drogówki. Został ze wszelkimi honorami przyjęty przez szefostwo oraz wyposażony w telefon komórkowy i służbowego forda focusa.

Czeburakow-Chlestakow zaczął jeździć po całym obwodzie z „inspekcjami”. Uprzedzeni zawczasu funkcjonariusze witali inspektora radośnie, gościli szczodrze, czasem przez kilka dni. W jednej z miejscowości kupiono mu nawet spodnie i buty. Co najmniej kilkunastu milicjantów „pożyczyło” mu po kilkaset rubli – każdemu z nich ujmujący inspektor szeptem dawał do zrozumienia, że przymknie oko na ich niedociągnięcia albo że ułatwi drogę awansu.

W jednym z miast neo-Chlestakow rozszalał się: za przyszłe usługi w popychaniu łatwowiernych funkcjonariuszy po drabinie kariery żądał już nie drobnych kwot, a równowartości kilku miesięcznych pensji. Przynosili, a jakże.

Nikt przez cały czas upojnej inspekcji nie poprosił oszusta o okazanie legitymacji służbowej czy upoważnienia do przeprowadzenia inspekcji. Czeburakow – wedle świadectw pokrzywdzonych – wyglądał władczo i zachowywał się jak wszyscy stołeczni zwierzchnicy: patrzył na podwładnych z góry i wymagał. Nikogo też nie dziwiło wymuszanie pożyczek-łapówek, skoro to zwykła codzienna praktyka.

W przeciwieństwie do swego literackiego pierwowzoru Jurij Czeburakow wpadł. Jeden z nagabywanych o łąpówkę milicjantów okazał się podejrzliwy i wręczył mu 15 tysięcy znaczonych rubli.

W akcie oskarżenia znalazło się 27 punktów, m.in. oszustwa i posiadanie broni. Za perfekcyjne zagranie roli Chlestakowa sąd kilka dni temu skazał Czeburakowa na karę 4 lat 11 miesięcy pozbawienia wolności, które spryciarz spędzi w kolonii o zaostrzonym rygorze. Ciekawe, czy przeczytał wielkie dzieło Gogola, czy po prostu doskonale znał panujące w Rosji zwyczaje. A te, jak widać, niewiele zmieniły się od czasów cara Mikołaja I.

Gdzie Bukareszt, gdzie Krym, a gdzie Moskwa

W ostatnim poście napisałam, że podczas spotkania w Bukareszcie (posiedzenie Rosja-NATO) i w Soczi (spotkanie z Bushem) prezydent Putin uśmiechał się ujmująco, acz fałszywie. Okazało się, że fałszu w uśmiechu Władimira Władimirowicza było o wiele więcej, niż przypuszczałam. Kilka dni po rozmowach w Bukareszcie uczestnik zamkniętej części obrad z udziałem Putina ujawnił, że występując za zamkniętymi drzwiami rosyjski prezydent wyraził się lekceważąco o państwowości ukraińskiej, co więcej – zagroził, że jeżeli Ukraina przystąpi do NATO, pociągnie to za sobą katastrofalne skutki dla niej samej, z rozpadem państwa włącznie.

W Kijowie zawrzało. Władze Ukrainy domagają się od Kremla wyjaśnień. Oficjalna Moskwa ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła przeciekowi z Bukaresztu. Zresztą w sytuacji wściekłej antynatowskiej histerii rozpętanej w rosyjskim świecie polityki i mediach w ostatnim tygodniu żadne dementi (czy potwierdzenie) i tak nie będzie już miało najmniejszego znaczenia.

Przeciwko członkostwu Ukrainy (a także Gruzji) podniósł się głośny okrzyk rosyjskiego protestu. Aż tak ostrej retoryki Moskwa nie stosowała ani podczas pierwszej, ani drugiej fali rozszerzenia Sojuszu (choć do upadłego protestowała, nie przebierając w słowach). Grzmią rosyjscy parlamentarzyści, grzmi generalicja (generał Bałujewski nawet postraszył Kijów zastosowaniem siły w razie przystąpienia Ukrainy do NATO), dyżurni heroldzi wielkoruskiej dumy dmą w trąby co sił w płucach. Można odnieść wrażenie, że zastępy przeciwników NATO zmobilizowano dosłownie z dnia na dzień w trybie nadzwyczajnym, w sytuacji bezpośredniego zagrożenia państwa. I że nie ma chwili do stracenia. Grudniowy szczyt ministerialny, na którym temat MAP dla Ukrainy i Gruzji powróci, odbędzie się właściwie już zaraz, za chwilę, a zatem trzeba ruszać z kopyta. Czy Rosja ma dla swoich sąsiadów pozytywny program współpracy? Jakąś dobrą alternatywę, która mogłaby odwrócić ich zainteresowanie integracją ze strukturami euroatlantyckimi (które – tak na marginesie – nie są dla wschodnich partnerów ani łatwe do przyjęcia ze względu na wiele różnic, ani szczególnie atrakcyjne, ani możliwe w najbliższym czasie do zrealizowania)?

Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale nie bardzo mogę sobie przypomnieć, by Moskwa miała po rozpadzie ZSRR choć jeden dobry projekt integracji albo model polityczny wart naśladowania.

Wiele wskazuje na to, że Kreml zamiast przygotować taki długofalowy program przyciągania sąsiadów, postawił znowu na działania destrukcyjne, mające na celu doraźne zablokowanie integracji obszaru postradzieckiego z Zachodem. Gruzja regularnie straszona jest ostatecznym oderwaniem zbuntowanych republik autonomicznych (Abchazji i Osetii Płd.) – Moskwa wielokrotnie odgrażała się, że uzna ich niepodległość de iure. De facto od dawna są to terytoria w pełni uzależnione od Moskwy i istniejące jako byty „quasi-państwowe” tylko dzięki wsparciu Rosji. Rosja może tu nieźle zamieszać. Rozumowanie rosyjskich polityków jest proste: jeśli uda się zdestabilizować sytuację, to kto w grudniu zechce zaproponować MAP Gruzji wciągniętej w konflikt o swoje zbuntowane prowincje? 

Gra wobec Ukrainy będzie zapewne bardziej bezpardonowa, bo i stawka jest wyższa. Słowa Putina w Bukareszcie świadczą o tym, że nie uznaje on niepodległego państwa ukraińskiego, że – podobnie jak cała jego formacja – uważa państwowość ukraińską za tymczasową. Czy to oznacza, że Moskwa może się posunąć do przedstawienia roszczeń terytorialnych wobec Ukrainy? W dyskusjach w różnych gremiach politycznych i na łamach prasy smakowane są argumenty o wątpliwej podstawie przynależności do Ukrainy Krymu – ziemi rdzennie rosyjskiej, zamieszkanej przez ludność rosyjską, podarowanej niefrasobliwie i bezsensownie przez Nikitę Chruszczowa Ukraińskiej SRR. Trudno przewidzieć, jakie argumenty zostaną użyte w bitwie o zachowanie wpływów. Moskwa wydaje się zdeterminowana.

Skoro Rosja nie ma dla swoich sąsiadów pozytywnego magnesu przyciągającego, to pozostają jej, jak widać, działania destrukcyjne. Tylko czy taka polityka ma przed sobą przyszłość?

I jest jeszcze jedna strona natowskiego medalu. Putin w Bukareszcie powiedział na konferencji prasowej z dumą, że Rosja jest w stanie samodzielnie zapewnić sobie bezpieczeństwo. Wydaje się jednak, że mocno z tą pychą przesadził. NATO jest Rosji bardzo potrzebne, może bardziej niż Rosja Sojuszowi. Pamiętam rozważania z przełomu lat 90. i obecnej dekady, kiedy talibowie podchodzili pod granice republik środkowoazjatyckich i uskuteczniali rajdy w głąb ich terytoriów. Rosyjscy politycy głośno zastanawiali się nad przeprowadzeniem lotniczych uderzeń prewencyjnych na pozycje talibów w Afganistanie. Ale obliczywszy siły, nie zdecydowali się na tak ryzykowny krok. Sama Rosja nie zapewniłaby sobie bezpieczeństwa od południa. Operacja NATO w Afganistanie wybawiła Rosjan z kłopotów, zapewniła bezpieczeństwo granic, osłoniła miękkie południowe podbrzusze. A czy stacja w azerbejdżańskiej Gabali skutecznie obroni Rosję przed – hipotetycznymi i rozpatrywanymi na razie przez wojskowych strategów – atakami irańskich rakiet? Wygląda na to, że Moskwie powinno więc raczej zależeć na jak najlepszych stosunkach z NATO, dobrej współpracy w konkretnych sferach i wyciszeniu propagandy w sowieckim stylu: „NATO to nasz wróg”. Ale wytarte koleiny myślenia i działania na razie, jak widać, biorą górę.

Ramy dla następcy

Po prawie dwudziestu latach intensywnego marszu ku porozumieniu politycy rosyjscy i amerykańscy znajdują się mniej więcej w punkcie wyjścia – prezydenci obu krajów na pożegnalnym wieczorku nad Morzem Czarnym znowu ogłosili światu, że Moskwa i Waszyngton nie żywią wobec siebie wrogich zamiarów. Podobne deklaracje składali po kolei wszyscy przywódcy Rosji i USA, od Gorbaczowa i Reagana poczynając. Po co więc zorganizowano wielki spektakl udawanego politycznego luzu w Soczi, nazwany dla przyzwoitości „szczytem Rosja-USA”? Po co podpisano „deklarację o strategicznych ramach stosunków rosyjsko-amerykańskich”, w której nie ma żadnych nowych elementów, a wyłącznie ogólnikowe komunały spisane z poprzednich tego typu dokumentów? Czy prezydenci na odchodnem naprawdę chcieli załatwić coś konkretnego?

Spotkanie w Soczi odbyło się zaraz po szczycie Sojuszu i po posiedzeniu Rosja-NATO w Bukareszcie. Zostało zorganizowane z inicjatywy strony rosyjskiej, która najwyraźniej nie była pewna, jakie będą postanowienia bukareszteńskiego zjazdu sojuszników i wolała mieć jeszcze zapasowe lądowisko i możliwość zaznaczenia swego sprzeciwu. Ze spisu poruszanych w Soczi tematów wynika, że wszystkie ważne sprawy omówiono już w Bukareszcie, można było jedynie formalnie postawić jakąś kropkę nad i.

Rosja była z natowskiego szczytu trochę zadowolona (Ukraina i Gruzja nie otrzymały MAP, sprawa przyznania im Planu podzieliła sojuszników), ale trochę niezadowolona (nie odmówiono Kijowowi i Tbilisi jednoznacznie i ostatecznie, a tylko odłożono decyzję; a amerykańska tarcza ma powstać).

Pewnym novum był natomiast ton prezydenta Putina, który nawet powtarzając melorecytację protokołu rozbieżności, robił to z uśmiechem. Nieszczerym, ale jednak uśmiechem. I uśmiechał się tak zarówno w Bukareszcie, jak i w Soczi. Zapewne nie przybyło od tego między Moskwą a Waszyngtonem zaufania, ale to w tej branży w ogóle towar deficytowy. Rosja cały czas walczy o uznanie, że jest światowym mocarstwem z głosem decydującym o losach planety. Arsenał jądrowy i stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ to berło i jabłko, które pozwalają jej mówić o statusie mocarstwa. Prezydent Putin w Bukareszcie wyraził zaniepokojenie, że rozszerzenie NATO prowadzić będzie do przekształcenia sojuszu w organizację podobną do ONZ. No właśnie, to byłby niezbyt dobry obrót spraw dla Moskwy, bo w ONZ Rosja ma prawo weta, a w NATO – nie.

Rosyjska propaganda wiele wysiłku włożyła w to, aby stworzyć wrażenie, że wyhamowanie procesu integracji z Sojuszem byłych republik radzieckich to zasługa moskiewskiej dyplomacji, skutecznie wywierającej presję na członków NATO, zwłaszcza Niemcy i Francję. Tą bawełną szczelnie owinięto krótką na ogół ludzką pamięć o tym choćby, że Rosja przecież od początku histerycznie protestowała przeciwko kolejnym falom rozszerzenia, groziła, że stanie się Bóg wie co. I co? I nic. Teraz też zresztą zapowiada „adekwatną odpowiedź”. Ale prezydent Putin zamiast się srożyć w duchu swojego stalowego zeszłorocznego przemówienia w Monachium, rozdawał uśmiechy, dziękował za wspólną pracę partnerom, doceniał współpracę z dziennikarzami, tańczył kozaczoka z Bushem i oglądał z nim zachód słońca. Czy naprawdę tylko z sentymentem żegnał się z Bushem i resztą?

Putin zapowiedział, że stery polityki zagranicznej przejmie zgodnie z konstytucją prezydent Miedwiediew i że on będzie dalej rozwiązywać supły w stosunkach z Ameryką (co ciekawe, Miedwiediew nie wypowiadał się dotychczas na tematy międzynarodowe). Miedwiediew to sukcesor wyznaczony przez kremlowskie biuro polityczne, którego z punktu widzenia demokracji słabo legitymizują wybory zamienione w farsę. Może mocniejszą legitymacją miał być uścisk dłoni prezydenta Busha? Może właśnie to był ważny, nawet najważniejszy powód organizowania zlotu w Soczi? – zasugerował jeden z rosyjskich publicystów, Aleksander Golc. „Putin wywołał w Monachium małą zimną wojnę po to, aby Zachód wyraził zgodę na tę egzotyczną formę przekazania władzy – pisze Golc. – Aby uznał legitymację Miedwiediewa i zajęcie przez Putina stolca premiera. I to się udało. I lider najsilniejszego państwa na świecie posłusznie poszedł zawrzeć znajomość z człowiekiem, którego Putin wyznaczył na swego następcę„.

„Drug George” oznajmił po spotkaniu z prezydentem-elektem Dmitrijem Miedwiediewem, że ten zrobił na nim korzystne wrażenie. Szczyt Rosja-USA w Soczi Putin może więc uznać za udany.