Archiwum autora: annalabuszewska

Przypadek Piotra Wierziłowa

26 września. Taki obrazek zza kulis wielkich zjazdów politycznych. Szefowa unijnej dyplomacji Federica Mogherini w kuluarach sesji Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku spotkała się z rosyjską delegacją. Została zaproszona do pokoiku, w którym siedzieli rosyjscy dyplomaci, przez ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa. Weszła, przywitała się, usiadła. Ambasador Rosji przy ONZ Wasilij Niebienzia z galanterią podał jej filiżankę. Pani Mogherini uprzejmie acz stanowczo podziękowała za poczęstunek. Co to jednak znaczy reputacja, nieprawdaż?

Tak, reputacja Rosji trucicielki ugruntowuje się z dnia na dzień. Oto mamy dziwny przypadek Piotra Wierziłowa, wydawcy w projekcie Mediazona (poświęcony problematyce obrony praw człowieka, stanowi więziennictwa w Rosji, więźniom sumienia itd.), akcjonisty, animatora działalności nieznośnej, podnoszącej ciśnienie przedstawicielom najwyższych władz partyjnych i państwowych.

Podczas finałowego meczu mundialu na murawę wbiegło kilka osób, zakłócając spotkanie, któremu przyglądały się z trybuny honorowej oczy wysoko postawionych gości oraz miliony przed telewizorami. Zanim ktokolwiek mógł się zorientować, kto zacz i o co chodzi, ubrani w mundury policyjne manifestanci zostali sprawnie zwinięci przez służby porządkowe. Z oficjalnych komunikatów niepodobna było dowiedzieć się, co się stało – incydentu nie dostrzeżono. W mediach społecznościowych natomiast pojawiły się filmiki z przesłuchania zatrzymanych. Okazało się, że chuligańskiego czynu dopuścili się Piotr Wierziłow i kilka członkiń grupy Pussy Riot. Ich akcja nazywała się „Milicjant wkracza do gry”. Jej celem było zwrócenie uwagi na problem więźniów sumienia, w tym prowadzącego głodówkę protestacyjną Ołeha Sencowa (a propos to dziś mija 137 dzień jego protestu). Uczestnicy akcji dostali po 15 dni aresztu administracyjnego.

Wierziłow chciał osobiście wziąć udział w akcji na stadionie, toteż nie poleciał – jak planował – do Republiki Środkowoafrykańskiej w składzie grupy dziennikarzy, zorganizowanej przez Centrum Dochodzeń (struktura finansowana przez Michaiła Chodorkowskiego). Dziennikarze mieli zebrać materiał o działalności grupy Wagnera w tym kraju. Zostali zamordowani (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2018/08/01/ichtamniet-afryka-dziennikarze/). Wierziłow rozpoczął samodzielne śledztwo w sprawie ich tajemniczej śmierci. 11 września trafił do szpitala. Stracił przytomność, dwa dni później jego stan określono jako ciężki. Zrobiono badania, analizy, rosyjscy lekarze nie znaleźli we krwi pacjenta żadnych podejrzanych substancji. 14 września Wierziłow odzyskał przytomność, jego stan jednak nadal był ciężki. Następnego dnia został przewieziony do berlińskiej kliniki Charite, gdzie postawiono go na nogi. Dziś został wypisany. Niemieccy lekarze próbowali znaleźć odpowiedź na pytanie, co stało się przyczyną zapaści. W rozmowie z dziennikarzami profesor Kai-Uwe Eckardt wyraził przypuszczenie, że Wierziłow najprawdopodobniej został otruty. Czym? Nie sposób odpowiedzieć na to pytanie. Niemiecka prasa sugeruje, że Wierziłow stał się kolejną – po Skripalach – ofiarą trucizny, z tym że tym razem nie użyto substancji paralityczno-drgawkowej Nowiczok, a jakiegoś innego nieustalonego specyfiku. Ponadto wysunięto przypuszczenia, że Wierziłow został otruty, gdyż dotarł do demaskujących ważne osoby informacji na temat dziennikarzy tropiących grupę Wagnera w Afryce. Zdaniem innych komentatorów Wierziłow miał zapłacić wysoką cenę za swój wygłup na mundialu. W ostatnią niedzielę kapłan kremlowskiej propagandy Dmitrij Kisielow ni z tego niż owego zaczął w swym programie „Wiesti Niedieli” opowiadać o Wierziłowie, zaprzeczając wersji zachodniej prasy o celowym otruciu. Materiał miał na celu zdyskredytowanie nie tylko tego przypuszczenia, ale także osoby Wierziłowa. Kisielow z widoczną satysfakcją pokazał zdjęcia Wierziłowa i jego byłej żony Nadieżdy Tołokonnikowej ze słynnej akcji artgrupy Wojna w muzeum w 2008 r. („J*bcie się za Niedźwiadka”, zbiorowa orgia seksualna), dając do zrozumienia, że Wierziłow jest skandalistą, niezasługującym na szacunek i zaufanie. Skąd to nagłe zainteresowanie Wierziłowem oficjalnej propagandy, skoro przecież nic się nie stało?

Dziś media wałkują temat ustalenia przez grupę Bellingcat tożsamości jednego z dwóch podejrzanych o otrucie Siergieja Skripala. O tym w następnym odcinku tego fascynującego serialu.

Dwóch panów w jednym łóżku patrzy na katedrę w Salisbury

13 września. Dwaj panowie w granatowych kurtkach, których Wielka Brytania podejrzewa o otrucie Siergieja i Julii Skripalów w Salisbury w marcu br. przy pomocy substancji Nowiczok, dziś zaprezentowali się światu w granatowych swetrach. To znaczy nie wiem, czy to byli oni czy jacyś dwaj panowie, których przedstawiono jako Aleksandra Pietrowa i Rusłana Boszyrowa. Ale po kolei.

Jak pisałam kilka dni temu w blogu (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2018/09/08/jezdzcy-bez-glowy/), brytyjskie władze opublikowały wizerunki dwóch Rosjan podejrzanych o atak na Skripalów. W komunikacie stwierdzono, że to funkcjonariusze wywiadu wojskowego GRU, a o wysłaniu ich z misją specjalną musiały wiedzieć władze Rosji i to na najwyższym szczeblu. Rosyjskie media państwowe obficie zaprzeczały wersji Brytyjczyków.

Tymczasem sam najwyższy szczebel odezwał się po kilku dniach. Wczoraj Władimir Putin z firmowym szelmowskim uśmieszkiem powiedział: „My ich znamy, znaleźliśmy ich, to cywile. Niech lepiej sami opowiedzą o sobie, niech się zgłoszą do mediów”. Na efekt tej podpowiedzi nie trzeba było długo czekać. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Pietrow i Boszyrow zmaterializowali się przed kamerami telewizji RT, obsługującej interesy Kremla i udzielili wywiadu Margaricie Simonian, szefowej stacji. Sami przyszli, sami zadzwonili do samej Margo i natychmiast otrzymali zaproszenie. Pierwsze pytanie, które mogą sobie zadać zadziwieni widzowie: skąd panowie mieli numer telefonu do Simonian. Wyjaśnienie znajdujemy w Twitterze Simonian: „Mój telefon znają realnie wszyscy, nawet roznosiciele kwiatów na 8 marca”. Hmm (powiedzieć, że to bzdura, to nic nie powiedzieć. Powiedzieć, że gromki śmiech komentatorów rozbrzmiewał od Władywostoku po moskwę, to też nic nie powiedzieć – natychmiast powstały setki dowcipów i memów).

Ale pytań, które się nasuwają, jest dużo więcej. Sama tożsamość gości telewizji RT budzi wątpliwości. Są podobni, owszem, ale czy to te osoby? W ostatnich dniach wyciekła do mediów wiadomość, że brytyjskim służbom pomagał w identyfikacji podejrzanych o otrucie Skripalów przewerbowany funkcjonariusz rosyjskich służb, używający kryptonimu Apollon. Może i tych dwóch panów, przedstawionych jako Pietrow i Boszyrow, uda się z czasem rozszyfrować. Z Apollonem czy bez.

Wpierw jednak rozszyfrujmy to, co bohaterowie tej niewesołej bajki opowiedzieli przed kamerą. Rozmowa trwała 25 minut. Na pytanie, co robili w Salisbury, Pietrow i Boszyrow odpowiedzieli, że na Wyspy pojechali w celach rozrywkowych, a do Salisbury wybrali się, bo znajomi twierdzili, że warto obejrzeć to piękne miasto z katedrą o 123-metrowej wieży. Mieli jeszcze jechać do Stonehedge, ale padał deszcz ze śniegiem. Dlatego wrócili do Londynu i przyjechali do Salisbury nazajutrz raz jeszcze. Ciekawy jest passus dotyczący tego, czy przechodzili koło domu Skripalów. „Może i przechodziliśmy, przecież nie wiemy, gdzie on jest”. Czy mieli Nowiczok w opakowaniu po damskich perfumach? „Normalni faceci nie wożą ze sobą damskich perfum”. I jeszcze jeden wątek. Simonian pyta z wyraźnym naciskiem: „Na wideo cały czas jesteście razem, razem mieszkaliście, razem chodziliście. Co was łączy?”. Boszyrow ma gotową odpowiedź: „Proszę nie zaglądać w nasze prywatne życie”. Czy pracują w GRU? Ależ skądże znowu, są biznesmenami w branży fitnesowej, „sportowe jedzenie, witaminy, proteiny”. Wraca wątek wspólnego pobytu, wspólnego pokoju w hotelu. Okazuje się, że wynajęli pokój z jednym łóżkiem. Simonian uspokaja: to nieważne, czy spaliście w jednym łóżku czy nie, nie musicie się usprawiedliwiać.

W materiale BBC, w którym odniesiono się do wypowiedzi Pietrowa i Boszyrowa, a właściwie rozprawiono się z łgarstwem, pokazano m.in. na mapie Salisbury, że panowie raczej nie przechadzali się turystycznie i nie tylko oglądali katedrę (o ile w ogóle ją oglądali), natomiast przemierzyli kawał drogi przez nieturystyczne dzielnice, aby znaleźć się koło domu Siergieja Skripala (https://www.bbc.com/russian/features-45510962). Jak wskazują komentatorzy BBC, w opowieści przedstawionej przez RT nie zgadza się mnóstwo szczegółów.

Politolog Iwan Prieobrażenski w komentarzu dla Deutsche Welle nazywa legendę nieudaną i niewiarygodną. „Dwóch czterdziestoletnich biznesmenów, okazuje się, nie umie korzystać z internetu. Aby poznać rozkład jazdy, muszą pojechać na dworzec. Funkcji prognozy pogody też w komórkach nie mają, śnieg i deszcz zaskakują ich […] To jakieś dinozaury z odległej sowieckiej przeszłości. Niemniej ci ludzie przy całej antypatii do internetu, znaleźli numer komórki do Simonian. 123 metry kłamstwa”. Cały ten teatrzyk jest przeznaczony dla własnej krajowej publiczności. Klasyka gatunku. Kiedy Rosji ktoś na Zachodzie mówi: proszę, oto dowody waszej winy, Rosja przystępuje do rozpylania w powietrzu dużych ilości cukru pudru, aby zmylić ślady, wytworzyć masę wątpliwości itd.

Nawiążę jeszcze do motywu, który nachalnie powtarzał się w wywiadzie: kilkakrotnie pojawiały się czytelne aluzje, że Pietrowa i Boszarowa łączą bliskie stosunki o charakterze intymnym. Komentatorzy w mediach społecznościowych zaraz to wychwycili: z jednej strony to miałoby wyjaśnić, dlaczego panowie jadą do Wielkiej Brytanii „się rozerwać” i podróżują bez partnerek, a z drugiej wzbudzić sympatię do nich zachodniej liberalnej publiczności. Może i tak, a może i nie. W końcu ta historia jest uszyta tak grubymi nićmi, że nic się w niej kupy nie trzyma. Nawet dla niewybrednej publiczności tego cukru pudru jest za dużo. A Zachodowi, zwłaszcza „dziurawej szalupie”, jak określiła Wielką Brytanię rzeczniczka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa, nic nie trzeba tłumaczyć. Z nimi Rosja będzie się kłócić. Do upadłego.

Zaznaczę jeszcze na koniec, że popularny dziennik „Moskowskij Komsomolec” – bez czekania na instrukcję od prezydenta – znalazł Pietrowa. Już 6 września poinformował swoich czytelników (https://www.mk.ru/politics/2018/09/06/dazhe-do-altaya-ne-mogu-doekhat-otravitel-skripaley-petrov-zagovoril.html), że Pietrow pracuje w Tomsku w filii przedsiębiorstwa Microgen, producenta preparatów farmakologicznych (https://en.wikipedia.org/wiki/Microgen). Wyrwali się komsomolcy przed orkiestrę i rozwalili narrację Kremlowi. Przypomina mi to historię z workami w domu mieszkalnym w Riazaniu jesienią 1999 r.

A ciąg dalszy w tej sprawie nastąpi na pewno.

Jeźdźcy bez głowy

8 września. Dwóch panów w granatowych kurtkach przyjechało na początku marca do Wielkiej Brytanii. Przedtem kilkakrotnie jeździli do Genewy. Z kim się tam kontaktowali – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że w pokoju w londyńskim City Stay Hotel, w którym zatrzymali się podczas wizyty w Zjednoczonym Królestwie, znaleziono ślady preparatu paralityczno-drgawkowego „Nowiczok”. Następnie z Londynu pojechali do Salisbury. Tam „złapały” ich kamery rozmieszczone na ulicy (https://www.bbc.com/russian/features-45424922). Brytyjskie władze właśnie opublikowały wizerunki dwóch podejrzanych o otrucie Siergieja i Julii Skripalów. Obaj panowie w granatowych kurtkach są obywatelami Rosji. Gdy starali się o brytyjską wizę, podali się za biznesmenów z Petersburga.

Wymieniono ich z nazwiska: „Aleksandr Pietrow” i „Rusłan Boszyrow”. Przy czym od razu brytyjskie władze zrobiły zastrzeżenie, że to nie są ich prawdziwe nazwiska, choć i prawdziwe personalia zostały już przez śledztwo ustalone. I to ustalone dawno, bo w maju. Tyle że rząd brytyjski nie chciał ogłaszać zdobyczy Scotland Yardu w obawie o bezpieczeństwo brytyjskich obywateli, którzy wybrali się do Rosji na mundial. Brytyjczycy mieli też nadzieję, że dwaj panowie w granatowych kurtkach pojawią się w międzyczasie gdzieś w Europie. Ale się nie pojawili. Premier Theresa May poczekała, aż skończą się wakacje parlamentarne i wyłożyła wszystko, co chcielibyście wiedzieć o otruciu Skripalów. „Pietrow” i „Boszyrow” są najprawdopodobniej oficerami GRU (rosyjski wywiad wojskowy) – twierdzą brytyjskie czynniki.

Według śledztwa, „Pietrow” i „Boszarow” użyli preparatu „Nowiczok” do otrucia wskazanych osób – umieścili go na klamce domu Siergieja Skripala. Następnie powrócili do Londynu, udali się na lotnisko i odlecieli. Preparat przywieźli do Salisbury w pojemniku, imitującym flakonik z perfumami „Premier Jour” Nina Ricci. Według jednej z niepotwierdzonych wersji, sprawcy wyrzucili buteleczkę do kosza – zapewne myśleli, że to kosz na śmieci. Niemniej najprawdopodobniej był to kosz na używane rzeczy zbierane przez organizacje charytatywne. Stamtąd flakonik trafił w ręce niejakiego Charlesa Rowleya, który postanowił zrobić prezent swojej ukochanej Dawn Sturgess i podarować drogie perfumy znalezione w koszu z używanymi rzeczami. Dawn bardzo się z prezentu ucieszyła. Naniosła perfumy na rękę, powąchała i… trafiła do szpitala, gdzie po kilku dniach zmarła. Rowley przeżył.

Wokół sprawy Skripalów robi się coraz ciekawiej i coraz goręcej. Po pierwsze, sprawa już ma i będzie miała dalsze konsekwencje polityczne. Władze Wielkiej Brytanii obciążyły odpowiedzialnością za zamach z użyciem preparatu zaliczanego do środków broni chemicznej osobiście prezydenta Władimira Putina. Skoro dwaj panowie w granatowych kurtkach są z GRU, a nad GRU kontrolę sprawuje prezydent, to on jest odpowiedzialny za to, co robią jego podwładni – taki wywód przedstawiła Theresa May. Po drugie – reperkusje gospodarcze, zapowiedziane zostało bowiem przez panią premier oczyszczenie Londynu z rosyjskich pieniędzy. Co z tego wyjdzie, to oddzielna sprawa, ale zapowiedź zabrzmiała groźnie i poważnie. Na razie rosyjscy urzędnicy i oligarchowie bez przeszkód kupują w Londynie nieruchomości i prowadzą biznesy.

W komentarzach towarzyszących relacji ze ścigania sprawców otrucia Siergieja Skripala powróciły domniemania, jaki był motyw zamachu na życie eksagenta. „The New York Times” twierdzi, że Skripal nie był cichym emerytem, udzielał konsultacji i dzielił się wiedzą nie tylko z brytyjskimi służbami. Kilkakrotnie bywał w Hiszpanii, gdzie spotykał się z funkcjonariuszami wywiadu. Być może rozmowy Skripala dotyczyły rosyjskiej przestępczości zorganizowanej na terytorium Hiszpanii. Na razie tyle ujawniono. Jakiś komentator skojarzył, że otruty polonem Aleksandr Litwinienko też przed śmiercią kontaktował się z Hiszpanami, prowadzącymi śledztwo w sprawie rosyjskiej mafii.

Tymczasem bratanica Siergieja Skripala, Wiktoria z widocznym upodobaniem występuje w rosyjskiej telewizji i uwierzytelnia oficjalną linię Moskwy w sprawie otrucia w Salisbury (podważającą wersję brytyjską o rosyjskim sprawstwie). Ostatnio oświadczyła, że stryj zapewne już nie żyje, bo żadnych oznak życia nie daje. Od czasu do czasu dzwoni tylko Julia.

Wokół tej sprawy jest sporo ciekawych wątków, ale o nich – w następnym odcinku.

Emerytalny reformator wygłasza orędzie do narodu

30 sierpnia. Po ogłoszeniu przez rząd i przyjęciu przez Dumę Państwową w pierwszym czytaniu ustawy o reformie emerytalnej Rosjanie zaczęli coraz głośniej mówić, że ustawa im się nie podoba. Przewidujący drastyczne podniesienie wieku emerytalnego – dla kobiet o osiem lat, dla mężczyzn o siedem – projekt rządowy stał się powodem wielu protestów społecznych. Ośrodki badania opinii publicznej odnotowały znaczący spadek popularności prezydenta (nawet o 15 punktów procentowych). Kreml zaczął zachowywać się nerwowo. Najpierw testowano wariant „Putin nie ma nic wspólnego z reformą”, ale ostatecznie zdecydowano się na włączenie prezydenta do rozgrywki. I oto wczoraj Władimir Władimirowicz wygłosił telewizyjne orędzie do narodu.

Zanim pokrótce omówię wystąpienie, przypomnę tylko, że Putin w marcu został ponownie wybrany na prezydenta. Podczas kampanii wyborczej ani słowem nie zająknął się, że ma zamiar przeprowadzić fundamentalne zmiany w systemie emerytur. Jeszcze trzy lata temu podczas rytualnego seansu łączności ze społeczeństwem Putin mówił, że nie wyobraża sobie podwyższenia wieku emerytalnego. Przypomnę jeszcze też, że rząd ogłosił swój projekt w dniu otwarcia mistrzostw świata w piłce nożnej, gdy uwaga ludzi skupiona była na boiskach, rosyjska reprezentacja wygrała mecz, zaczynało się lato, sezon wyjazdów, wakacji, wypoczynku na działce i w ogóle wszystko wydawało się świeże, radosne i pierwsze (pisałam o tym na blogu: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2018/06/16/reforma-w-cieniu-pilki/). Początkowo odzew społeczny był więc nieco przytłumiony, ale stopniowo oznaki niezadowolenia stawały się coraz bardziej wyraźne. Latem odbyło się kilka demonstracji zorganizowanych przez partię komunistyczną. Na 9 września (dzień wyborów lokalnych) ogólnokrajowy protest zapowiedział opozycjonista Aleksiej Nawalny. Prewencyjnie został więc zapuszkowany na trzydzieści dni do aresztu.

Wczoraj na ekranach telewizorów pojawił się prezydent. Powiedział, że nie ma warunków, aby z reformy zrezygnować („Czy to nie jest przyznanie się, że gospodarka leży?” – pytali liczni komentatorzy). Ale on – dobry car z troską pochylający się nad problemami ludu pracującego miast i wsi – wsłuchał się w głosy niezadowolonych i występuje z propozycją złagodzenia warunków reformy. Co zatem? Na przykład kobietom wydłuży się czas pracy o pięć lat (nie osiem). Prezydent powtórzył też argumenty rządu, że jak podwyższy się wiek emerytalny, to wzrosną emerytury, obecnie niskie. Ponadto zapowiedział, że władze przewidują ułatwienia dla wielodzietnych matek, dofinansowanie programów pomocowych dla tych, którzy chcą się przekwalifikować, ochronę praw pracowniczych dla ludzi zbliżających się do wieku emerytalnego. Czy kogoś przekonał? Czy odebrał ludziom chęć do protestowania? Zobaczymy w najbliższym czasie. Proponowane przez Putina zmiany stanowią niewielką korektę planu – można się było spodziewać, że taka właśnie będzie strategia władz w tej grze: wpierw zalicytować wysoko, a potem trochę spuścić z tonu, zachowując istotę zmian, pokazując ludzką twarz itd.

Prezydent nie powiedział ani słowa o zachowaniu przywilejów wcześniejszych emerytur dla bloku służb mundurowych. „Siłowicy” nie stracą na reformie. Julij Rybakow napisał na swojej ściance FB: „Nasz umiłowany prezydent wyjaśnił wszystkim uprzejmie, że nie ma żadnych innych sposobów utrzymania systemu emerytalnego jak odroczenie wypłat emerytur. Zapomniał wszelako, że można by oszczędzić na armatach, rakietach i wojnach. Te wydatki są większe niż wydatki na cele socjalne. I może wystarczyłoby tych środków, aby reformę rozciągnąć w czasie. Ale armaty to rzecz święta, nie wolno ich ruszać! Podobnie jak gliniarzy i funkcjonariuszy FSB. To podpora tronu, ich reforma nie dotyczy”. Słuszne spostrzeżenie, zwłaszcza że kilka dni temu minister obrony Siergiej Szojgu zapowiedział przeprowadzenie przez Rosję największych w historii ćwiczeń wojskowych Wostok-2018. O kosztach nie mówił nic. O oszczędnościach też nie. Rosyjska flota właśnie wzmocniła swą obecność na Morzu Śródziemnym, zapewne w związku z zaostrzeniem sytuacji w Syrii. I też nie ma mowy o oszczędnościach.

Nie wszyscy emeryci i potencjalni emeryci zgrzytają zębami i liczą trzęsącą się ręką kopiejki. Wspominany tu już powyżej Aleksiej Nawalny dokopał się w swoich antykorupcyjnych poszukiwaniach do pewnej skromnej emerytowanej przedszkolanki, która niedawno nabyła 400-metrowy apartament w Moskwie. Tą szczęśliwą emerytką jest matka przewodniczącego Dumy Wiaczesława Wołodina.

Kokainowy niedźwiedź?

28 sierpnia. Kanały przerzutu narkotyków z Ameryki Południowej ostatnio się zasypały. Najpierw była potężna afera z walizami pełnymi narkotyków znalezionymi w ambasadzie Rosji w Argentynie (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2018/02/25/niedyplomatyczna-poczta-dyplomatyczna/ ), a kilka dni temu gruchnęła wieść, że w Gandawie belgijska policja zarekwirowała gigantyczny ładunek kokainy; zainteresowanie znaleziskiem podsycała wiadomość, że na części opakowań widniał logotyp partii Jedna Rosji.

Tak się złożyło, że akurat 22 sierpnia w Argentynie została spalona partia kokainy (400 kg) znaleziona na początku tego roku w przedstawicielstwie dyplomatycznym Rosji w Buenos Aires. A dzień później belgijskie media ujawniły wiadomość o interesującym znalezisku w Gandawie.

Garść szczegółów dotyczących tej sensacji. Policja przechwyciła w porcie trzy podejrzane kontenery, które przypłynęły z Brazylii. To, co ukazało się zdumionym oczom funkcjonariuszy, przeszło wszelkie oczekiwania: w kontenerach bowiem leżało w ponad 1900 pakietach około dwóch ton narkotyku. Część zgrabnych paczuszek, z których każda ważyła ponad kilogram, przyozdobiona była dobrze znanym wizerunkiem niedźwiedzia z rosyjską flagą. Wartość ładunku oceniono na sto milionów euro. Do kogo należy przesyłka? Na razie nie podano do wiadomości. (Krótki filmik z portu można obejrzeć m.in. tu: https://www.vrt.be/vrtnws/nl/2018/08/23/2-ton-cocaine-ontdenkt-in-gent-tussen-lading-tegels-uit-brazilie/).

Oficjalnych reakcji przedstawicieli rosyjskiej partii władzy o partii brazylijskiej kokainy na razie brak. Jedynie zastępca sekretarza generalnego Jednej Rosji Jewgienij Riewienko napisał w żartobliwym tonie na swoim profilu na FB: „Otóż i sława! Teraz latynoscy baronowie narkotykowi usłyszeli o istnieniu partii Jedna Rosja i nawet postanowili wykorzystać część naszego logotypu dla zamaskowania kolejnej partii kokainy – tym razem z Brazylii do Belgii. A może im się po prostu spodobał niedźwiedź z naszą flagą? Tak czy inaczej – dzień należy uznać za udany, było się z czego pośmiać”.

Czy faktycznie ktoś wykazał się poczuciem humoru, oklejając logotypem rosyjskiej partii władzy pakunki z kokainą? A może to była prowokacja? A może to miała być wskazówka? Kilka miesięcy temu aferze ze znalezieniem narkotyków w ambasadzie Rosji w Argentynie towarzyszyła wrzawa w mediach, tym razem o brazylijskiej kokainie jest cicho. Belgijskie i holenderskie media poinformowały o przechwyceniu ładunku i na razie tyle. Podjęły temat opozycyjne media rosyjskie, ale bez rozwinięcia i bez specjalnych komentarzy. Prokremlowscy spece od rozwieszania makaronu na uszach publiczności próbowali w mediach społecznościowych wykazywać, że na znalezionych w Gandawie paczuszkach nie było loga Jednej Rosji. Ale bez zapału. Rozwałkowaniem komunikatu o przejęciu ładunku przez belgijską policję z upodobaniem zajęły się natomiast media ukraińskie. No i żartownisie – Twitter bawił się memami na ten temat przez kilka dni. Wiązano na przykład zarekwirowanie przesyłki z dłuższą nieobecnością premiera Dmitrija Miedwiediewa w przestrzeni publicznej (że niby to pogrążył się w rozpaczy po stracie).

Ciekawe, czy ciąg dalszy nastąpi, czy uda się złapać szmuglerów za brzeg listka. A może teczki z materiałami śledztwa po jakimś czasie wylądują w szafie pancernej z napisem „Nie wyjaśniono”. A w Gandawie odbędzie się pokazowe spalenie partii narkotyku z logotypem Jednej Rosji na zgrabnych paczuszkach.

Prawda rozjechana czołgami

21 sierpnia. Recepta Kremla na leczenie z marzeń o socjalizmie z ludzką twarzą (o wyjściu z ZSRR, o wstąpieniu do NATO, o integracji z UE itd.) zawsze była jedna: czołgi. W sierpniu 1968 r. ZSRR przy współudziale wasali z obozu demoludów przygotował gigantyczną operację wojskową (wzięło w niej udział 500 tys. żołnierzy, 5 tys. czołgów, 700 samolotów!), która miała zdusić Praską Wiosnę – czechosłowacki projekt uzdrowienia socjalizmu poprzez liberalizację. Z punktu widzenia Moskwy takie ambicje były skazane na zagładę. Reszta obozu nie mogła się przecież zarazić wolnościowymi trendami. Pewnie dlatego właśnie do operacji „Dunaj” włączono też armie zaprzyjaźnione – współudział w zbrodniczym najeździe na sąsiada łączył, wiązał.

W nocy z 20 na 21 sierpnia nad praskie lotnisko Ruzine nadleciał sowiecki samolot pasażerski, pilot poprosił o możliwość awaryjnego lądowania z uwagi na usterkę, otrzymał zgodę. Z samolotu zamiast spokojnych cywili wysiedli niespokojni wojskowi, którzy opanowali wieżę kontrolną i podstawowe obiekty na lotnisku. Zaczęli przyjmować samoloty wojskowe, wiozące żołnierzy i sprzęt. W osiemnastu miejscach granicę przekroczyły tymczasem jednostki wojsk Układu Warszawskiego.

Praską Wiosnę zdławiono, dokonano gwałtu na czechosłowackich politykach, kraj de facto okupowano. Choć władze Czechosłowacji wezwały społeczeństwo, by zaniechać zbrojnego oporu, sprzeciw wobec agresji był powszechny. Według obecnie dostępnych danych, zginęło 108 osób, głównie cywili (tylko w pierwszym dniu śmierć poniosło 58 osób). 25 sierpnia na placu Czerwonym w Moskwie odbyła się demonstracja przeciwko interwencji w Czechosłowacji. Wzięło w niej udział siedem osób. Wszyscy zostali momentalnie zwinięci przez służby. Potem represjonowani. Siedmiu wspaniałych. „Obywatele, protestujący w sierpniu 68 na placu Czerwonym przeciwko okupacji Czechosłowacji […] przejawili ludzką solidarność i ogromne osobiste męstwo. Ich czyn cenię wysoko jeszcze i z tego powodu, że oni doskonale zdawali sobie sprawę, czego mogą oczekiwać od władzy sowieckiej. Dla obywateli Czechosłowacji ci ludzie stali się sumieniem ZSRR” – napisał w czterdziestolecie akcji dysydent, późniejszy prezydent Vaclav Havel.

Na wtargnięcie do Czechosłowacji zareagowali również rosyjscy poeci. „Ojczyzna w niebezpieczeństwie! Nasze czołgi są na cudzej ziemi” – krzyczał Aleksander Galicz. O wielkim wstydzie pisał Jewgienij Jewtuszenko: te czołgi miażdżą i Czechów, i Rosjan; poeta chciał, by na jego nagrobku umieścić napis: „Poeta rozjechany przez czołgi w Pradze”.

ZSRR w listopadzie 1989 r. w specjalnej uchwale uznał agresję na Czechosłowację za „nieprawidłowe działanie, nieuprawnioną interwencję w wewnętrzne sprawy kraju, która przyhamowała demokratyczną odnowę Czechosłowacji”.

A dziś? Dziś czytam, że 50% Rosjan w ogóle NIC nie wie o interwencji w 1968 r. Według badania Centrum Lewady, 36% Rosjan uważa, że interwencja była słuszna, a 45% nie potrafiło ocenić tego aktu. Zdaniem 21% badanych winę za wtargnięcie wojsk Układu Warszawskiego ponoszą państwa zachodnie, które dążyły do rozbicia jedności państw bloku socjalistycznego. Z kolei 23% uważa, że Praska Wiosna była swoistym zamachem stanu nastawionych antysowiecko polityków czechosłowackich i dlatego ingerencja militarna była uzasadniona.

Kilka dni temu w Moskwie na Pokłonnej Górze odbyła się okolicznościowa impreza: spotkanie weteranów interwencji w Czechosłowacji i tych, którzy służyli potem na czechosłowackiej ziemi w grupie Armii Sowieckiej (relację z tego spotkania nadała czeska telewizja (https://www.facebook.com/CT24.cz/videos/249844912534028/UzpfSTEwMDAwMTgyOTcyMjE2NzoyNDE3ODMwNjI4Mjg3OTA0/?id=100001829722167), kilka rosyjskich mediów spoza głównego nurtu też zauważyło tę ostentację, np. https://snob.ru/entry/164709). Weterani ze sztandarem Centralnej Grupy Wojsk byli w podniosłym nastroju. Deklamowali wiersze poświęcone jakże potrzebnej i udanej interwencji. „To był nasz internacjonalistyczny obowiązek, obrona przed zakusami Zachodu” – mówili. Ściskali sobie nawzajem prawice, wspominali, wznosili toasty. Dumni i bladzi. Grała orkiestra.

„W Moskwie niestety nie zapomniano o wydarzeniach [z sierpnia 1968 r.]. Niestety – dlatego że w mediach pojawiły się liczne komentarze, których istota sprowadza się do tego, że władze sowieckie nie mogły postąpić inaczej. Okupacja Czechosłowacji, okazuje się, nie była przestępstwem, a nawet nie była błędem, a historycznym wydarzeniem, którego nie dało się uniknąć” – napisał w komentarzu Iwan Prieobrażenski (Deutsche Welle). I dalej: „Rosyjskie media […] twierdzą, że w 1968 r. na granicach Czechosłowacji stały natowskie czołgi, gotowe do wtargnięcia. A Czesi i Słowacy planowali neonazistowski przewrót. […] Formuje się nowe społeczeństwo, które albo nic nie wie o okupacji Czechosłowacji, albo uważa, że ZSRR nie mógł postąpić w 1968 r. inaczej. Temu społeczeństwu nieprzyjemnie jest wspominać o zbrodniach przeszłości, ono jest zbyt infantylne, aby uznać swoją odpowiedzialność. Współcześni Rosjanie nie są winni tego, co stało się pięćdziesiąt lat temu. Ale kremlowska propaganda czyni ich spadkobiercami okupantów, a oni nie protestują” – podsumowuje Prieobrażenski.

SOS dla OS

14 sierpnia. „Mój stan jest przedkrytyczny” – powiedział Oleg Siencow (Ołeh Sencow) podczas dzisiejszego spotkania z obrończynią praw człowieka Zoją Swietową. Siencow, ukraiński aktywista i reżyser z Krymu, od 94 dni prowadzi głodówkę. W kolonii karnej Łabytnangi odbywa karę dwudziestu lat pozbawienia wolności, orzeczoną przez rosyjski sąd w nieuczciwym procesie (został oskarżony o przygotowanie zamachu terrorystycznego). Zgodę na rozmowę ze Swietową służba więziennictwa FSIN wyraziła po interwencji prezydenckiej rady ds. rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Wcześniej nie zezwolono m.in. na spotkanie Siencowa z duchownym.

Spotkanie trwało dwie godziny, rozmowa odbyła się w obecności naczelnika kolonii karnej i dwóch funkcjonariuszy więziennych. Siencow poinformował odwiedzającą, że w czasie głodówki schudł 17 kilo, na ogół leży, szybko się męczy, odczuwa bóle w klatce piersiowej. Swój stan ocenił jako „przedkrytyczny”. Zdaniem lekarzy, powinien przerwać głodówkę, w przeciwnym razie jego organy wewnętrzne mogą zostać nieodwracalnie uszkodzone. Jeżeli stan głodującego się pogorszy, ma zostać przymusowo przewieziony do kliniki. Siencow zapowiedział, że będzie kontynuował głodówkę i nie zrezygnuje z wyznaczonego jej celu: walki o wolność dla Ukraińców przetrzymywanych w rosyjskich więzieniach.

Po wizycie Swietowa napisała na swoim profilu w mediach społecznościowych; „Teraz najważniejsze to zainicjować jak najprędzej proces wymiany Rosjan, którzy są przetrzymywani na Ukrainie, na ukraińskich więźniów politycznych. To uratuje życie Olega. Chciałabym powiedzieć jego mamie: ma pani wspaniałego syna”. Matka Siencowa złożyła na ręce prezydenta prośbę o ułaskawienie syna. Kreml odpowiedział dziś odmownie. Zdaniem kremlowskich prawników, ułaskawienie może nastąpić tylko wtedy, kiedy wniosek złoży sam skazany. Przepis ten nie zawsze jest jednak stosowany. Ułaskawiona Nadija Sawczenko na przykład takiej prośby nie składała, a została wymieniona na dwóch Rosjan, złapanych przez Ukraińców w Donbasie. Wszystko zależy od politycznej kalkulacji.

W sprawie Siencowa list wystosowali działacze kultury, m.in. Jean-Luc Godard, Ken Loach, David Kronenberg. Sygnatariusze listu zwrócili się do UE i ONZ, by wywarły nacisk na Rosję i doprowadziły do uwolnienia Siencowa. Kilka dni temu sprawa Siencowa była tematem rozmowy telefonicznej prezydenta Francji z prezydentem Rosji. Putin obiecał Macronowi, że „się zorientuje”. Kreml na razie milczy, a Putin najwidoczniej nadal próbuje się zorientować. Uprzednio pytany o Siencowa, zawsze odpowiadał, że to terrorysta skazany prawomocnym wyrokiem i żadne ułaskawienie ani specjalne traktowanie mu się nie należą (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/12/05/rosyjskie-milosierdzie-wedlug-putina/).

Wyczerpujących informacji o głodówce Siencowa udzieliła kilka dni temu służba więziennictwa FSIN: w czasie trwającej od 14 maja głodówki więźniowi okazano 202 usługi medyczne za łączną kwotę 45 tysięcy rubli, lekarstwa kosztowały 95 tysięcy. Przeliczono to i ogłoszono, że na głodującego Siencowa FSIN wydaje 1100 rubli dziennie. Zapewniono też, że stan zdrowia więźnia jest zadowalający.

 

Ichtamniet. Afryka. Dziennikarze

1 sierpnia. W Republice Środkowoafrykańskiej mieli zrobić dokumentalny film o wagnerowcach, rosyjskich najmitach. Dziennikarz Orhan Dżemal, reżyser Aleksandr Rastorgujew i operator Kiriłł Radczenko zostali zastrzeleni kilka dni temu w drodze na spotkanie fikserem. Według świadectwa ich kierowcy, który przeżył, nagle przy trasie ich przejazdu z krzaków wyskoczyli uzbrojeni ludzie i otworzyli ogień, Rosjanie zginęli na miejscu (prasa podaje różne wersje zeznań kierowcy). Sprawców na razie nie ujęto. Rosyjskie MSZ od razu umyło ręce i wystąpiło z oświadczeniem, że zabici pojechali do Republiki Środkowoafrykańskiej, mając jedynie wizy turystyczne, bez aktualnych akredytacji.

Dżemal, Rastorgujew i Radczenko realizowali projekt na zlecenie Centrum Dochodzeń, sponsorowanego przez Michaiła Chodorkowskiego. Film miał opowiadać o tym, co w Republice Środkowoafrykańskiej robią rosyjscy najemnicy z grupy Wagnera (kim są wagnerowcy, szerzej – w dalszej części tekstu).

Po prowadzonych nieoficjalnie wyczynach bojowych na Krymie, Donbasie, w Syrii wagnerowcy przenieśli się do Afryki. Publikacje o tym nowym kierunku aktywności pojawiały się sporadycznie w mediach (np. „Safari dla Wagnera” w „Nowej Gazecie”: https://www.novayagazeta.ru/articles/2018/06/13/76787-safari-dlya-vagnera). Jak to w bajkach o psach wojny bywa, oficjalnych komunikatów w tej sprawie jak na lekarstwo. Grupa dziennikarzy śledczych Conflict Intelligence Team wysunęła przypuszczenie, że wagnerowcy mają w Republice Środkowoafrykańskiej powiązania z ugrupowaniami walczącymi z rządem republiki. Władze kontrolują de facto tylko stolicę, pozostała część znajduje się pod kontrolą różnych ugrupowań. Obiektem zainteresowania walczących są bogate złoża surowców naturalnych. Jeżeli potwierdzi się wersja, że wagnerowcy wspomagają antyrządowe grupki, to znaczy, że rozmijają się z oficjalnym stanowiskiem Rosji, która zawarła porozumienie z władzami tego afrykańskiego kraju. Według francuskiej prasy, rosyjscy eksperci doradzają prezydentowi Republiki Środkowoafrykańskiej, a ochroniarze ochraniają go. Jak widać, węzłów do rozplątania jest aż nadto.

Wersja o tym, że dziennikarze z Rosji mieli kręcić film na temat wagnerowców to tylko jedna z kilku. Według innej wersji, kolportowanej przez media, film miał traktować o nielegalnym wydobyciu złota w Republice Środkowoafrykańskiej. Materiał zgromadzony przez rosyjską ekipę dziennikarską mógł dotknąć wrażliwych sfer działalności ludzi, którzy bogacą się tym sposobem. I to oni mieliby wydać polecenie, by pozbyć się niewygodnych świadków. Rząd Republiki Środkowoafrykańskiej wystąpił z komunikatem, że dziennikarze zostali zabici przez bojowników powstańczego ruchu Seleka. Jako kolejny możliwy motyw zbrodni wymienia się pospolity rozbój.

Kilka słów wprowadzenia/przypomnienia. Jak pisałam na blogu, wagnerowcy (Grupa Wagnera) to najemnicy „do zadań specjalnych, nieprzyjemnych, czyli takich, do których politycy nie lubią się przyznawać. […] Podkomendni Wagnera – przeważnie to oficerowie rezerwy różnych rodzajów wojsk – to typowi przedstawiciele ichtamnietów (od ich tam niet – „ich tam nie ma”, slogan powtarzany często przez rosyjskie władze zaprzeczające obecności rosyjskich wojskowych na Donbasie). Według niepotwierdzonych danych, „wagnerowcy” nadal działają w tak zwanej Ługańskiej Republice Ludowej; przypisuje się im przeprowadzenie akcji mających na celu eliminację kilku liderów separatystów. Wszystko, co napisałam powyżej, jest nieoficjalne, niepotwierdzone, wywąchane przez dziennikarzy z różnych kątów, prawdopodobne, ale nie do końca pewne. Według aktywisty Conflict Intelligence Team, Rusłana Lewijewa, rosyjskie prawo nie przewiduje istnienia „prywatnych firm wojskowych”. „Ale de facto firma Grupa Wagnera to na poły legalna formacja zbrojna, istniejąca pod skrzydłem i za pieniądze ministerstwa obrony Rosji; nawet poligon, na którym trenują wagnerowcy, znajduje się w sąsiedztwie 10. Brygady specnazu GRU w miejscowości Molkino w Kraju Krasnodarskim” (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/12/21/grupa-wagnera-na-kremlu/). Warto dodać jeszcze, że w prasie pojawiły się informacje, że Grupa Wagnera ma powiązania z Jewgienijem Prigożynem, zwanym kucharzem Putina (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/06/02/na-talerzu-putina-czyli-przypadki-pewnego-kucharza/). Prigożyn od tych związków się odżegnuje.

Dane o tym, że gdzieś z daleka od Rosji w jakimś konflikcie ginie jej obywatel, są publikowane jedynie przez media opozycyjne, niszowe. Rosja nadal nie przyznaje się oficjalnie, że korzysta z usług zielonych ludzików, którzy odwalają na brudnych frontach brudną robotę, by do kieszeni mocodawców nasypać brudne pieniądze. Wokół śmierci trzech rosyjskich dziennikarzy/filmowców w Republice Środkowoafrykańskiej unosi się wielki obłok nieprzyjemnych pytań. Czy na którekolwiek uda się znaleźć odpowiedź?

Galeria figur impregnowanych, czyli tysiącletni ZSRR

27 lipca. Lato. Upał. Więc i temat dziś wakacyjny. Okazuje się, że ZSRR żyje i ma się dobrze. W każdym razie ma prezydenta. Prezydent ZSRR jest jednocześnie carem – prawowitym władcą Imperium Rosyjskiego. Coś się nie zgadza? Nie szkodzi.

Wczoraj ZSRR i wcześniejsze emanacje rosyjskiej potęgi państwowej zachwiały się co nieco w posadach. Do siedziby prezydenta-cara w Zielenogradzie pod Moskwą wkroczyły mianowicie ekipy śledczych z Federalnej Służby Bezpieczeństwa i kontrwywiadu wojskowego. Wszczęto śledztwo przeciw władcy tysiącletniego Związku Radzieckiego z artykułu 280 kk (publiczne wezwania do działalności ekstremistycznej). Samozwaniec nazywa się Siergiej Taraskin, ma 56 lat. Z zawodu jest dentystą. Miał w Zielenogradzie klinikę stomatologiczną, ale nie przetrzymał lat kryzysu. Trudna sytuacja finansowa wpędziła go w poważne tarapaty, Taraskin wielokrotnie toczył boje w sądzie, mając nadzieję odzyskać i podźwignąć upadającą klinikę. Na jednej z rozpraw oznajmił przedstawicielom wymiaru sprawiedliwości, aby go poniechali, gdyż jest pełniącym obowiązki prezydenta ZSRR. A ZSRR niebawem się odrodzi, więc niech się trzymają z daleka od jego spraw, bo pożałują.

Nie było to jedyne publiczne wystąpienie Taraskina, które wywołało zainteresowanie służby bezpieczeństwa, ścigającej między innymi ekstremizm. Na kanale Youtube można posłuchać programowego przemówienia Taraskina na „seminarium urzędników ZSRR”: „Od ponad osiemnastu lat urząd prezydenta ZSRR pozostawał nieobsadzony. Michaił Gorbaczow zdezerterował. Czas najwyższy objąć ten wakat”. Wywody na temat historii XX wieku doprowadziły Taraskina do wniosku, że nie tylko ZSRR, ale także Imperium Rosyjskie trwają de iure nadal. Mianował się zatem i prezydentem, i carem, i zwierzchnikiem sił zbrojnych obu wcieleń Rosji. W mediach społecznościowych wskrzesiciel Rusi-ZSRR in spe ogłaszał też dekrety, w myśl których wyciągnął z niebytu takie historyczne formacje jak KGB, SMIERSZ i oddziały partyzanckie. Szczególne miejsce w twórczości legislacyjnej Taraskina zajmuje rozkaz o trzeciej wojnie światowej, którą rozpęta – ach, jakże by inaczej – złowieszcze NATO. Obiecywał, że w odrodzonym przez niego państwie ludzie nie będą musieli płacić podatków ani wnosić opłat za usługi komunalne. Na dodatek każdy dostanie 14 miliardów dolarów. Żyć nie umierać.

– Musimy oddać władzę ludowi i przywrócić wszystkie struktury wyżej wzmiankowanych podmiotów – opowiadał, gdzie tylko mógł. Że ZSRR i Imperium Rosyjskie nie mogą funkcjonować jednocześnie? Ależ mogą. I będą funkcjonować. A jak już funkcjonować zaczną, to on wtedy będzie mógł spokojnie złożyć swe pełnomocnictwa. Zadanie będzie bowiem wykonane, misja zakończona pomyślnie. Na dobry początek Taraskin powołał rząd ZSRR.

Idea wskrzeszenia ZSRR wzbudziła nadzieję w kilku trwożnych sercach. Taraskin zyskał wielu zwolenników. Na profilu FB odrodzonego ZSRR zarejestrowało się 7800 użytkowników, zamieszczane tam „wykłady” o dobrach i łaskach, jakie spłyną na obywateli przyszłego rajskiego Związku Radzieckiego, obejrzało kilka tysięcy widzów. Prezydent-car opowiada, że jego organizacja ma oddziały w wielu regionach Rosji.

Ci, którzy popierali Taraskina i jego pomysł powrotu do przeszłości, postanowili nawet odzyskać obywatelstwo ZSRR. Do sądu zwróciło się oficjalnie w tej sprawie dziesięcioro mieszkańców Niżnego Tagiłu. Stwierdzili oni, że rosyjskie dokumenty są nieważne, że konieczne jest wydanie dla nich dokumentów radzieckich.

Pomysł przywrócenia ZSRR cieszył się dużym wzięciem. Apologeci Związku Radzieckiego próbowali czesać kasę z naiwniaków, którzy chcieliby wspomóc groszem jedyną słuszną formację. O mały włos łatwowierni zwolennicy nie oddaliby emisariuszom kluczy do swoich mieszkań. Wielki Związek Radziecki Taraskina faktycznie miał w terenie kilka odjechanych z pozoru jaczejek. Wszystkie posługiwały się dziwną mieszanką ideologii radzieckiej z domieszką folkloru starosłowiańskiego. Np. jeden z sekretarzy Taraskina przedstawiał się jako pełnomocnik prezydenta ZSRR i przewodniczący Sojuszu Słowiańskich Sił Rusi (SSSR), w swoich pismach pisał, że jest ucieleśnieniem syna Swaroga.

Taraskin wybiórczo wielbił ZSRR, np. Lenina uważał za niemieckiego, a Trockiego za amerykańskiego agenta. Na szacun zasługiwał w jego mniemaniu jedynie Józef Wissarionowicz Stalin. Samozwańczy prezydent ZSRR pokłada pewne nadzieje w Putinie: „on jeszcze wyboru nie dokonał, ale nie jest całkowicie stracony [dla sprawy]”. Jednocześnie Taraskin twierdzi, że Federacja Rosyjska nie ma racji bytu – to organizacja mafijna, mająca liczne cechy sekty totalitarnej.

Śledztwo ma wyjaśnić, czy Taraskin uprawiał tylko hucpę ideologiczną (i czy godziła ona w podstawy rosyjskiej państwowości), czy może radziecka idea służyła mu jedynie za przykrywkę do wyłudzania kasy od łatwowiernych zwolenników powrotu do radzieckich korzeni.

Ciekawe uzupełnienie tych rewelacji wnosi ukraińska strona mikroskop.net.ua: Taraskin miał „swojego człowieka” w tzw. Donieckiej Republice Ludowej. Niejaki Stanisław Kim wygłaszał apele do ukraińskich żołnierzy, by wstępowali w szeregi odrodzonego wojska pod jego światłym przewodem. Powoływał się na to, że stanowisko dowódcy odrodzonej armii radzieckiej przydzielił mu… prezydent Taraskin.

Chodzi mi o to, aby język giętki

18 lipca. Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa. Jak wiadomo, autor tych słów, Juliusz Słowacki, wielkim poetą był. Bez wątpienia z pietyzmem odnosił się do delikatnych kwestii językowych, języka używać potrafił po mistrzowsku, znał wagę słów, ich czar i moc. Poświęcam ten przydługi wstęp sprawom języka, bo właśnie one nieoczekiwanie znalazły się w centrum zainteresowania po spotkaniu Trump-Putin w Helsinkach.

Szczyt podniósł wysoką falę emocji po obu stronach oceanu. I fala ta nie opada, bo też wiele się nagromadziło spraw drażliwych, wymagających wyjaśnienia, rozpracowania. Tymczasem gmatwanina wydaje się pęcznieć jeszcze, generując nowe wątpliwości i stany podgorączkowe. I język ma w tym też swój udział.

Prezydenci spotkali się i przeprowadzili pełnoformatowe rozmowy. Kreml wzdychał do tej chwili od dawien dawna. Wszyscy mają zapewne w pamięci dzień, gdy w listopadzie 2016 roku ogłoszono zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach, a w Moskwie nastała euforia. Komentatorzy, opowiadający Rosjanom codziennie w telewizji, co mają myśleć na tematy polityczne, z nadzieją nazywali nowego amerykańskiego prezydenta familiarnie „nasz Trumpuszka”. Zaniepokojona już mocno przedłużającymi się sankcjami Rosja najwyraźniej liczyła na powtórkę z resetu. Ten pierwszy reset zainicjowany przez Baracka Obamę przyniósł Moskwie ulgę, był swoistym wybaczeniem grzechu wojny z Gruzją (2008), w wyniku której Rosja oderwała od tego kraju dwie jego prowincje – Abchazję i Osetię Południową. Zachód chciał wtedy szybko zapomnieć o tym grzechu, izolacja szczerzącej militarne kły Rosji nie trwała zbyt długo, chętnie powrócono do zasady business as usual. Dokonując aneksji Krymu i rozpętując wojnę na wschodzie Ukrainy (2014), Kreml zapewne po cichu liczył na powtórzenie tego schematu. Po krótkim dąsie Zachód miał w intencji Moskwy zaniechać sankcji, uznać prawo Rosji do wyłączności zarządzania obszarem postsowieckim. W tym Ukrainą. W tym przy użyciu siły. To kluczowe.

Ale czas płynął, a wyglądane z niecierpliwością ocieplenie nie przychodziło. Co więcej, nadzieja na „Trumpuszkę” oddalała się z każdym nowym akordem Russiagate – amerykański establishment skrupulatnie badał (i bada nadal) wpływ, jaki Rosja próbowała wywrzeć na przebieg i wynik wyborów prezydenckich w USA. W tle spotkania prezydentów w Helsinkach ujawniono dwa kolejne epizody, świadczące o zabiegach Rosjan, mącących wodę w sadzawce koło Białego Domu. Po pierwsze, biuro prokuratora Roberta Muellera (badającego przypadki ingerencji Rosji w amerykańskie wybory) wytoczyło się do sądu z aktem oskarżenia wobec dwunastu obywateli Rosji, których określono jako funkcjonariuszy rosyjskiego wywiadu wojskowego; mieli oni uzyskać nielegalnie dostęp do amerykańskich serwerów i manipulować przebiegiem kampanii wyborczej. Po drugie podano do wiadomości fakt zatrzymania rosyjskiej studentki, lobbystki, która próbowała nawiązać kontakty w wysokich kręgach politycznych USA, m.in. starała się jeszcze w trakcie kampanii wyborczej dotrzeć do Trumpa, by spiknąć go z Kremlem. O obu tych bardzo ciekawych sprawach napiszę bardziej szczegółowo oddzielnie. Teraz kilka słów o samym szczycie i jego językowych niuansach.

Prezydenci spotkali się w cztery oczy, ponadto obaj przywieźli do Helsinek liczne delegacje wysokich oficjeli, którzy też prowadzili rozmowy w swoich dziedzinach. Potem odbył się roboczy lunch, podczas którego prezydent Trump promieniał zadowoleniem i wyszeptał kilka czułych słówek pod adresem rosyjskiego interlokutora.

Rozmowy nie zakończyły się wspólnym komunikatem, co można odczytać jako brak porozumienia w podstawowych sprawach. Nawet informacje o spisie tematów były skąpe. Zakres spraw do omówienia – potencjalnie bardzo szeroki. Korea Północna, Syria, Ukraina, sankcje, Krym. No i Russiagate, cyberprzestrzeń.

Konferencja prasowa prezydentów dała trochę materiału do przemyślenia. Jak już wspomniałam wyżej, nie było wspólnego komunikatu. Wypowiedzi prezydentów po spotkaniu też nie zawierały zaskakujących nowych treści. Ogólnikowo zapowiedziano prace ekspertów nad nowymi formami współpracy gospodarczej, w dziedzinie przeciwdziałania terroryzmowi; nic konkretnego.

Trump pływał w temacie ingerencji Rosji w wybory. A nawet zaplątał się w wywodach tak dalece, że dziś swoje twierdzenia prostował. Pytany podczas konferencji, czy wierzy w rosyjską ingerencję, Trump przytoczył słowa Putina: „On powiedział, że to nie Rosja. A ja powiem tak: nie widzę żadnej przyczyny, dlaczego to miałaby być ona [Rosja]. Mam wielkie zaufanie do moich służb wywiadowczych, ale muszę wam powiedzieć, że prezydent Putin bardzo mocno zaprzeczał, że to ona [Rosja]”. Dziś Trump (któremu opozycja i media zmyły głowę za nadskakiwanie Putinowi) korygował swoją wypowiedź: „Powiedziałem: nie widzę żadnej przyczyny, dla której to NIE miałaby być Rosja”. I zaraz podkreślił, że wierzy swojemu wywiadowi. W Helsinkach wierzył Putinowi, który go zapewniał, że w życiu, że nie Rosja, że nie on i w ogóle to bzdury na kiju. A po powrocie do domu już znowu uwierzył swoim służbom.

Prezydent Putin, który podczas konferencji prasowej zaprzeczał wszystkim podejrzeniom o wpływ na amerykańskie wybory, zaprzeczał, że państwo rosyjskie ma jakiekolwiek konotacje z szalejącymi po internatach trollami Prigożyna (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/06/02/na-talerzu-putina-czyli-przypadki-pewnego-kucharza/; http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2018/02/17/parszywa-trzynastka/), zaprzeczał, że był jakikolwiek plan ingerencji.

Ale i jemu, tak zawsze czujnemu, zdarzyła się językowa wpadka. Omawiając sprawę Krymu, powiedział wyraźnie: „my przeprowadziliśmy referendum na Krymie”. Zaraz dostrzegli to stwierdzenie obserwatorzy: „Putin chociaż raz powiedział prawdę” – podsumowali. Na oficjalnej stronie Kremla można znaleźć stenogram wypowiedzi prezydenta podczas konferencji prasowej. Tę część wypowiedzi zredagowano. Teraz jest: „My uważamy, że referendum przeprowadzono…”. Grunt to dobry redaktor.

Ciąg dalszy nastąpi.