Dajcie mi człowieka, a paragraf zawsze się znajdzie. To ponure powiedzenie przypisywane stalinowskiemu prokuratorowi Andriejowi Wyszyńskiemu zdaje się przeżywać renesans.
Komitet Śledczy dwoi się i troi, żeby wykopać powody do postawienia przed sądem jednego z najpopularniejszych blogerów i liderów ruchu protestu Aleksieja Nawalnego. Wszystkie ręce na pokład – kopać, grzebać, ryć. Kilka tygodni temu w mieszkaniu Nawalnego skonfiskowano komputery, z których wyciągnięto m.in. jego korespondencję. Korespondencja wyciekła do sfery publicznej, choć nic ciekawego ani tym bardziej kompromitującego w niej nie było. Nawalny był jakiś czas temu doradcą gubernatora obwodu kirowskiego Nikity Biełycha. To właśnie maile z gubernatorem zainteresowały śledczych, którzy bardzo chcieli się w nich doszukać znamion jakiegokolwiek przestępstwa. Na tapetę wzięto po raz któryś z rzędu kilkakrotnie umarzaną sprawę firmy Kirowles. Nawalny pisze o tym w swoim blogu tak: „Jak ukradłem cały las. Wszyscy już mają tego żartu o kradzieży przeze mnie lasu po dziurki w nosie, a on właśnie jest wcielany w życie. Dzisiaj usłyszałem zarzuty. Prowadzona jest przeciwko mnie kampania informacyjna: Ach, Nawalny, zmusił nieszczęsnego dyrektora Kirowlesa, Opalowa, żeby sprzedawał produkcję przez kontrolowaną przeze mnie firmę. I nagle okazuje się, że nie zmuszałem, nie torturowałem, nie zastraszałem, nie przymuszałem do podpisywania niekorzystnych kontaktów. Okazuje się, że [Opalow] jest moim wspólnikiem, członkiem grupy przestępczej, którą zorganizowałem i której przewodziłem. Straty z tego tytułu wyniosły 1,2 mln rubli”. I sam bloger, i liczni komentatorzy nie mają najmniejszych wątpliwości, że sprawa jest szyta. Chodzi o wyeliminowanie – i to w majestacie prawa przecież, a jakże – jednej z najważniejszych osób patrzących władzom na ręce i publikujących mocno niewygodne rzeczy z życia wyższych sfer. „Chodorkowski ukradł swoją ropę naftową, Nawalny ukradł cały las – oto podstawa oskarżenia” – pisze z niepokojem w komentarzu o „szyciu” sprawy Nawalnego Gazeta.ru.
Ostatnio Nawalny przedstawił na blogu niezbite dowody, że szef Komitetu Śledczego Aleksandr Bastrykin, który ściga ostatnio „zagranicznych agentów”, czyli opozycjonistów, [zgodnie z nowelizowaną ustawą o NGOsach, te organizacje, które są finansowane przez zagranicę, mają mieć status „zagranicznego agenta”] ma mieszkanie w Czechach i prawo stałego pobytu w tym kraju. No i jeszcze jakieś niejasne powiązania z wywiadem być może. Bastrykin wyszedł z siebie. Na naradzie z podwładnymi w histerycznym tonie domagał się znalezienia wreszcie haka na Nawalnego.
„Zgódźcie się, drodzy państwo, to straszne: prowadzić śledztwo w sprawie zgromadzenia zagranicznych agentów na placu Błotnym i nagle usłyszeć, że to ciebie samego nazywają tymi strasznymi słowami – pisze o Bastrykinie Ilja Milsztejn w internetowej gazecie „Grani”. – I to na dodatek nie bez podstaw, jako że fakt posiadania przez Bastrykina prawa pobytu stałego w Czechach już potwierdził tamtejszy MSZ, a były szef czeskiego wywiadu wojskowego nazwał sytuację „wyjątkową”.
Bastrykin w usłużnej gazecie „Izwiestia” wyłożył w obszernym wywiadzie „wsiu prawdu-matku”. Owszem, Czechy, owszem, mieszkanie, owszem, biznes. Ale to wszystko pierwszej żony, byłej żony. A pozwolenie na pobyt stały to tylko po to, żeby poruszać się po Europie bez wiz. Pani Dulska nie brała pieniędzy od kokoty, której ze wstrętem i pogardą wynajmowała mieszkanie, tylko płaciła nimi podatki.
Ludzie czytają i słuchają, i myślą sobie to, co już dawno sobie myślą: że rosyjska wierchuszka na wszelki wypadek ma różne ciekawe, acz wstydliwie skrywane rzeczy za granicą, której tak nie lubi i którą tak pogardza. Takie zapasowe lotnisko. Może na wypadek, gdyby kiedyś taki Nawalny dorwał się do władzy. Strach pomyśleć, lepiej Nawalnemu wlepić dziesięć lat, niech posiedzi w łagrze i na drugi raz się zastanowi, czy wyciągać takie niemiłe sprawy panu śledczemu.
