Na trzy dni przed końcem 2011 roku omal nie doszło do katastrofy. Pożar na atomowym okręcie podwodnym K-84 „Jekaterynburg” w bazie remontowej Roslakowo koło Murmańska na półwyspie Kola mógł zakończyć się tragicznie – na okręcie znajdowały się ładunki jądrowe. Wyniki śledztwa dziennikarskiego publikuje dziś tygodnik „Kommiersant-Włast’”.
O pożarze donosiły wszystkie agencje informacyjne, 30 grudnia minister ds. sytuacji nadzwyczajnych Siergiej Szojgu poinformował o zakończonej powodzeniem akcji gaśniczej na atomowym okręcie K-84 „Jekaterynburg”. Wtedy oficjalnie nie mówiono o obecności na pokładzie rakiet międzykontynentalnych z głowicami jądrowymi i torped oraz dwóch reaktorów jądrowych, które mogły wybuchnąć. Co więcej, pogłoski o tym, że na pokładzie mogą znajdować się ładunki nuklearne, dementowano. Specjaliści zapewniali, że okręt, który trafia do doku remontowego, nie może „nieść” ładunków, są one uprzednio demontowane. Rzeczywiście, tak głosi instrukcja. Dziennikarze „Kommiersanta-Własti” twierdzą natomiast, że tym razem ładunków nie zdemontowano, jako że okręt miał przejść w doku nie remont, a jedynie krótkotrwały przegląd. W takich sytuacjach dowództwo podejmuje decyzję o pozostawieniu ładunków na pokładzie (demontowanie ładunków to procedura długotrwała, może wydłużyć przegląd nawet o dwa tygodnie).
Autorzy artykułu, Michaił Łukin i Iwan Safronow jr., powołują się na kilka niezależnych od siebie źródeł z dowództwa marynarki wojennej i Floty Północnej, które potwierdziły obecność ładunków nuklearnych na pokładzie objętego pożarem okrętu. Ponadto już po ugaszeniu pożaru okręt w pierwszych dniach stycznia został wysłany do buchty Okolnaja, a następnie do miejsca stałego bazowania. „Ponieważ po pożarze okręt został na długo wyłączony ze służby, jedyny powód, dla którego wysłano okręt do Okolnej, to zdjęcie z pokładu znajdujących się na K-84 rakiet i torped” – piszą autorzy dziennikarskiego śledztwa.
W akcji ratowniczej brali udział początkowo tylko marynarze służący na okręcie. Mieli oni, według dziennikarzy „Kommiersanta-Własti”, zdemontować torpedy i rakiety, znajdujące się w miejscach położonych najbliżej objętej pożarem części. Podtopiono część doku, w którym stał okręt, co uratowało sytuację. Przybyła też specjalna brygada ratownicza z Moskwy. Nikt nie zginął, dwie osoby zatruły się trującymi wyziewami. Akcja została przeprowadzona prawidłowo.
Łukin i Safronow snują też katastroficzne wizje, co by było, gdyby akcja się nie powiodła. Gdyby pożar, który powstał w dziobowej części okrętu, rozprzestrzenił się, mogło dojść do niekontrolowanego wybuchu ładunków, a zatem nie tylko do zniszczenia okrętu, śmierci załogi, ale także skażenia stoczni remontowej oraz znacznego obszaru wokół bazy (m.in. wód Zatoki Kolskiej). Ewakuowanie mieszkańców pobliskiego Murmańska w środku polarnej zimy byłoby szalenie trudne. Poza tym, wśród mieszkańców mogłoby dojść do paniki.
„Co uratowało nas od katastrofy – właściwe działania ludzi, którzy gasili pożar, bohaterska postawa marynarzy, którzy wyciągali torpedy z rozgrzanych leży, właściwe decyzje dowództwa, na czas podjęta decyzja o podtopieniu doku albo zwyczajny zbieg okoliczności – tego nie wiadomo. Jednak jeden z tych czynników lub kilka z nich pozwoliło uniknąć nieobliczalnej katastrofy” – podsumowują Łukin i Safronow.
Jakże kruche jest nasze poczucie bezpieczeństwa.