Rosja sierpniowa, część trzecia

29 sierpnia. Na dalekim północnym poligonie koło miejscowości Nionoksa, której nazwy nikt wcześniej nie znał, 8 sierpnia coś wybuchło. I jak to w najnowszych rosyjskich bajkach bywa, władze początkowo nie wydały w tej sprawie żadnego komunikatu. Potem oficjalne czynniki bąkały coś niewyraźnie pod nosem, gdy do mediów zaczęły przeciekać coraz to nowe i coraz bardziej zatrważające szczegóły wypadku. Generalnie opinię publiczną uspokajano w firmowym stylu: Rosjanie, nic się nie stało, nie ma powodów do niepokoju, nie ma podstaw do paniki. Niemniej mieszkańcy Nionoksy i Siewierodwińska zaczęli masowo wykupywać z aptek preparaty jodowe. Wieść o tym poszła w eter, a nad Nionoksą zawisło pytanie: skoro tak, skoro mieszkańcy mają pić płyn lugola, skoro władze zakupiły dużą partię masek przeciwgazowych, to może jednak na skutek tej eksplozji doszło do skażenia promieniotwórczego? Jakiego? Czym? Pytanie to dziennikarze zadali wprost prezydentowi Putinowi, gdy przebywał z wizytą we Francji. – Och, skądże, nic groźnego się nie stało, żadnej radiacji nie było i nie ma – odparł Władimir Władimirowicz, pocierając dłonią rosnący nos Pinokia. – Nasi eksperci zbadali sprawę, nie ma powodów do niepokoju.

Ale norweskie służby radiologiczne odnotowały znacznie podwyższone wartości tła. Moskwa nadal uspokajała i twierdziła, że nic poważnego się pod Siewierodwińskiem nie wydarzyło. Niemniej z niewyjaśnionych przyczyn czasowo wyłączono akurat z użytkowania stacje monitorujące na terytorium Rosji tło radiacyjne w ramach międzynarodowego systemu monitoringu prób jądrowych: i to od centralnej Rosji po Czukotkę. – To dlatego, aby zagraniczni partnerzy nie byli w stanie na podstawie pomiarów zorientować się, co tak naprawdę wybuchło pod Nionoksą, jakie izotopy przedostały się do atmosfery. Takie dane mogłyby im podpowiedzieć, czym zajmowano się na poligonie, jaka broń była testowana, jakie były komponenty paliwa rakietowego (o ile to testowano rakietę) itd. – mówili komentatorzy w zagranicznych mediach. Rosyjskie media państwowe powielały wersję o tym, że niebezpieczeństwa nie ma. Mylono ślady.

Ałła Jaroszynska w komentarzu na stronie Rosbalt.ru (http://www.rosbalt.ru/blogs/2019/08/21/1798328.html) zwróciła uwagę na dziwną koincydencję: „Właśnie 8 sierpnia wieczorem (już po tym, jak doszło do eksplozji w Nionoksie, o czym kraj nic jeszcze nie wiedział) programy kilku stacji telewizyjnych zostały gwałtownie przerwane alarmistycznymi ostrzeżeniami: oczekuje się, że w stolicy będzie wiał silny porywisty wiatr, do 25 metrów na sekundę, przewiduje się ulewy […]. Telewizja nadawała komunikaty, aby w związku z tym nie wychodzić z domu. Komunikaty te podawały również ustawione na ulicach głośniki, ostrzeżenia rozesłano w formie esemesów do mieszkańców miasta. Obwieszczenie o nadchodzącej apokalipsie nadał również osobiście mer Moskwy Sobianin. […] Nazajutrz moskwianie obudzili się i zobaczyli, że popaduje sobie jedynie spokojny deszczyk, ani śladu huraganu. Straszna prognoza nie sprawdziła się”. Jak przypuszcza Jaroszynska, władze w pierwszych godzinach po eksplozji pod Nionoksą obawiały się, że na skutek wybuchu doszło do poważnego skażenia, a chmura radioaktywna zawiśnie nad Moskwą. Dlatego wolały wprowadzić podwyższony stan gotowości. Ludzie mieli zostać w domach, aby nie narażać się na napromieniowanie. Chmura faktycznie doszła do Moskwy, a potem przemieściła się na Ural i dalej na wschód. „Do tego czasu władze stwierdziły już jednak, że poziom radiacji nie jest groźny, więc nie ma potrzeby, aby sprawę wyjaśniać” – konstatuje Jaroszynska.

Podczas tego niegroźnego, jak twierdzą władze Rosji, incydentu zginęło kilka osób: pięciu naukowców z instytutu naukowego pracującego dla Rosatomu i dwóch wojskowych. Kilka, może kilkanaście osób zostało rannych. Przewieziono je do szpitali. Dziś media światowe, powołując się na lekarzy leczących poszkodowanych, podały, że w szpitalu zmarły dwie kolejne osoby, znajdujące się w feralny dzień na poligonie. I to zmarły na skutek powikłań po chorobie popromiennej. Minister zdrowia Rosji Weronika Skworcowa na konferencji prasowej poinformowała, że w tkankach lekarzy, mających styczność z poszkodowanymi przywiezionymi spod Siewierodwińska, stwierdzono jakieś tajemnicze zmiany.

Ciąg dalszy nastąpi.

Rosja sierpniowa, część druga

26 sierpnia. Miało być spokojnie, wszystko było poukładane jak kostka brukowa firmy małżonki mera Sobianina na krzywych moskiewskich ulicach. W wyborach do Moskiewskiej Dumy Miejskiej wyznaczonych na 8 września mieli się dostać ludzie startujący z list Jednej Rosji i partii dozwolonej opozycji (komuniści, LDPR Żyrinowskiego, Sprawiedliwa Rosja). I już. Kogo obchodzą takie nieznaczące wybory? Cisza, spokój, fasada. Komisja wyborcza sprawnym cięciem skalpela wycięła wszystkich kandydatów opozycyjnych pod jawnie ustawionymi pretekstami. Ci jednak nie położyli uszu po sobie, tylko zaczęli się domagać przywrócenia na listach. Wsparciem dla nich miały być wielotysięczne demonstracje.

Poczynając od połowy lipca (zob. http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2019/07/28/znowu-taki-szum-taki-tlum/), odbyło się kilka protestów. Te, które nie miały zezwolenia władz, były mniej liczne (kilka tysięcy), ten, który miał taką zgodę, zebrał koło sześćdziesięciu tysięcy. Protesty miały różne formy: marsz uliczny, wiec na prospekcie Sacharowa, indywidualne pikiety. W każdą letnią sobotę centrum Moskwy zamienia się w pole walki – demonstranci demonstrują, a uzbrojone po zęby oddziały policji i Rosgwardii pałują, rozganiają, zatrzymują. W sumie zatrzymano kilka tysięcy osób. Większość zatrzymanych była wypuszczana jeszcze tego samego po sporządzeniu protokołu. Ale niektórych posadzono na dłużej. Liderzy opozycji otrzymali kary kilku-kilkunastu dni aresztu administracyjnego. Zastosowano nową metodę przedłużania „wczasów” w kozie: ledwie jedna kara się kończyła i delikwent wychodził na wolność, natychmiast okazywało się, że ma wracać za kratki, bo w międzyczasie sąd orzekł kolejną karę kilkudniowego aresztu. Rekordzistę posadzono w ten sposób już czwarty raz. A to być może nie koniec, bo do wyborów zostało jeszcze prawie dwa tygodnie. Po trzydziestu dniach wypuszczono wczoraj Aleksieja Nawalnego. Przed bramą aresztu złożył krótkie oświadczenie: „Ta fala będzie narastać. I ten reżim pożałuje tego, co zrobił”. Zobaczymy, jak długo pozostanie na wolności.

Wobec niektórych uczestników demonstracji zostaną podjęte daleko idące kroki prawne: szykowane są procesy, w których zostaną oni oskarżeni o jakieś straszne przestępstwa, jakich się mieli dopuścić podczas demonstracji (np. rzucenie w funkcjonariusza plastikowym kubeczkiem, co zaklasyfikowano jako czynną napaść), grożą im za to realne wyroki. Z naciskiem mówił o tym podczas wizyty we Francji Władimir Putin: popełnili przestępstwo, kara ich nie minie. Podobnie jak po demonstracjach w 2012 roku na placu Błotnym, niektórzy uczestnicy zostaną skazani w pokazowych procesach, aby innym odeszła ochota na wichrzycielstwo.
Władza pokazuje, że nie zamierza się ugiąć, nie ustąpi ani mandatu w Moskiewskiej Dumie Miejskiej, która choć jest ciałem bezwolnym wobec zamiarów mera i niewiele może, to jednak daje swoim deputowanym pewne prawa i przywileje. Mogą oni zaglądać do rubryki „wydatki budżetu miasta”, wysyłać zapytania do merostwa itd. Toteż przedstawiciele opozycji zasiadający w gremium dającym takie możliwości są z punktu widzenia władz elementem niepożądanym. Dlatego władza idzie w zaparte.

Protesty nie gromadzą milionów. Może pod takim naciskiem Sobianin by się cofnął. Władza sięga po argumenty siły (w sensie jak najbardziej dosłownym, brutalnie bijąc demonstrantów) i zastraszając (m.in. ustami zatroskanych rektorów przemawia do studentów, by nie chodzili na uliczne wiece, bo mogą nie skończyć studiów albo grożąc, że odbierze dzieci rodzinom, które protestują).

Naprzeciw zdeterminowanej władzy, która okopuje się na pozycjach i otacza utworzonymi na takie okoliczności oddziałami prewencji, stanęli zdeterminowani ludzie. Liderzy protestu to w większości ludzie młodzi, którzy nie znają innej władzy jak tylko Putina. Nie akceptują systemu, przeciwstawiają się, szukają drogi. Chcą legalnie wziąć udział w wyborach, skorzystać z zagwarantowanego w konstytucji biernego prawa wyborczego. Ale właśnie okazuje się, że nawet ta furtka jest zamknięta i okręcona drutem kolczastym, żeby nikt nie mógł jej sforsować. Bo wewnątrz systemu mogą się znajdować tylko wierni pretorianie, podzielający ustalone przez kastę rządzącą zasady. Kto się przeciw nim buntuje, ten wnijść do środka nie może. Władze obawiają się najwidoczniej, że dostanie się do systemu takich niekontrolowanych osób może ten system – nawet jeśli nie rozsadzić, to w każdym razie nadwerężyć. Zbędne ryzyko.
Czy niezależni kandydaci mieli szanse na wybór? Władze postanowiły nie eksperymentować i tych szans nie sprawdzać. W Moskwie Jedna Rosja nie ma dobrych notowań. Bezpieczniki wkręcono więc już na wstępnym etapie i do startu kandydatów opozycyjnych po prostu nie dopuszczono.

Swoistą odpowiedzią na protesty opozycji są imprezy organizowane przez władze miasta. I tak np. na początku sierpnia, gdy w mieście odbywał się duży protest, w parku Gorkiego zorganizowano Festiwal Szaszłyka. Opychać się mięsiwem i słuchać disco przyszło pono dziesięć razy więcej ludzi niż na demonstrację. Z kolei w ostatnią sobotę na prospekcie Sacharowa – tam, gdzie odbyło się wiele antyputinowskich imprez – mer Sobianin urządził masową imprezę z okazji Dnia Flagi. Był koncert, bicie rekordu Guinnesa w wielkości rozciągniętej nad ulicą flagi, jednym słowem – wesoły karnawał rosyjskiej polityki.

Rosja sierpniowa, część pierwsza

24 sierpnia. Sierpień jest w najnowszej historii Rosji szczególny. Co kilka dni przypada jakaś rocznica wydarzeń ważnych, czasem tragicznych: pucz sierpniowy, interwencja wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, podpisanie paktu Ribbentrop-Mołotow, krach w rosyjskich finansach 1998, druga wojna czeczeńska, zamachy na domy mieszkalne, tragedia Kurska, wojna z Gruzją, wojna z Ukrainą. Ten sierpień też nie był dla Rosji łaskawy.

W części pierwszej „Rosji sierpniowej” przywołam temat, który komentowałam krótko na łamach „Tygodnika Powszechnego” w pierwszych dniach sierpnia, a który nadal jest aktualny i nawet nabrał nowego wymiaru ze względu na katastrofę w Amazonii. Chodzi mianowicie o pożary syberyjskiej tajgi.

Syberyjska tajga to bez żadnej przesady zielone płuca Eurazji. Latem zdarzają się tam pożary. Nie gasi się ich, jeśli nie zagrażają infrastrukturze. Koszt akcji gaśniczej jest tak duży, że regionalne władze, na których spoczywa obowiązek gaszenia, nie podejmują wysiłku z braku funduszy. Pożary wygasają pod koniec lata po deszczach.

W tym roku jednak pożary objęły kilkanaście milionów hektarów: w sercu tajgi wypala się wielka dziura. Ogień pochłania unikatowe ekosystemy. Według szacunków Greenpeace zagładzie uległo co najmniej miliard drzew, zginęły zwierzęta, ptaki, owady. Odtworzenie tkanki biologicznej – o ile nastąpi – potrwa co najmniej 60 lat. Na dodatek płoną wielkie obszary leśne w Kanadzie i na Alasce, a nawet w Arktyce, wysuszonej ostatnimi anomalnymi upałami. Ekolodzy określają skalę pożarów jako „zatrważającą”, wskazują, że niekorzystne zmiany klimatyczne zwiększają ryzyko apokaliptycznych pożarów, a także powodzi.

W ubiegłych latach dym z pożerających tajgę pożarów wiatry niosły na wschód, gdzie jest mało ośrodków zamieszkanych przez ludzi. W tym roku dymy zniosło na wschód – dotarły do miast na Uralu, a nawet nad Powołże. Ostatnio dymem dusił się i krztusił Krasnojarsk. Ludzie siedzieli w domach, przy szczelnie zamkniętych oknach, czekając na zmianę kierunku wiatru. Takie zadymienie to poważne zagrożenie dla zdrowia i życia ludzi. Mieszkańcy zagrożonych terenów głośno zaczęli domagać się interwencji na szczeblu najwyższych władz. Pod petycją do władz „Uratujcie Syberię!” podpisało się prawie 900 tysięcy osób.

Do Władimira Putina zadzwonił w pewnym momencie Donald Trump z ofertą pomocy przy gaszeniu tajgi. Rosyjski prezydent podziękował, niemniej po tej rozmowie przystąpiono do zrzucania wody z samolotów nad płonącymi lasami, a państwowa telewizja – dotychczas pomijająca temat milczeniem – zaczęła relacjonować akcję gaśniczą i uzasadniać jej potrzebę.
Przy okazji omawiania tematu pożarów wiele mówiło się i pisało – głównie w mediach społecznościowych – o nielegalnych wyrębach lasów. Niektóre nielegalne poręby „czarni drwale” podpalają, aby ukryć wycinkę. Ekolodzy z Tomska od wielu lat monitorują wycinanie lasów na Syberii. Na Twitterze czy w innych mediach publikują zdjęcia, np. wielkich składów drewna przy linii kolejowej. Według rozeznania aktywistów społecznych, drewno jedzie do Chin. Aktywiści gdzieniegdzie podejmują walkę z nielegalnymi wyrębami. Tak było na przykład w okolicach Jeziora Teleckiego na Ałtaju, gdzie miejscowi wydali regularną wojnę „czarnym drwalom”: przegrodzili drogę, którą wywożone były ścięte drzewa, zniszczyli obozowiska. Ich zdaniem, trzeba było wziąć sprawy w swoje ręce, gdyż odwoływanie się do władz czy policji nie dawało żadnych rezultatów: wszyscy zostali przekupieni.

W tym roku Syberię – ten wielki rezerwuar karmiący Rosję – gnębią rozliczne plagi. Nie tylko pożoga tajgi, ale także powodzie. Mieszkańcy obwodu irkuckiego na południu Syberii zmagają się z kolejną falą powodziową. Zmyło – dosłownie – kilka miejscowości, np. 30-tysięczne miasto Tułun. I to nie raz, a dwa razy. Gdy już pierwsza fala opadła, nadeszła kolejna i ponownie zatopiła miejsca, do których powoli zaczęli wracać ewakuowani mieszkańcy. Zginęło kilkanaście osób. Straty materialne są ogromne.

Skala powodzi jest równie niepokojąca jak skala pożarów tajgi. Zagrożeniem jest też obserwowane odmarzanie wiecznej zmarzliny w północnej części Syberii. Na skutek pożarów do atmosfery dostają się setki milionów ton dwutlenku węgla. Jeśli nawet uda się w tym roku ugasić tragiczne pożary, to problem reagowania na nasilające się skutki fatalnych zmian klimatycznych pozostanie. Nad tajgą zawisło złowrogie pytanie, czy niewydolny rosyjski system polityczno-ekonomiczny będzie w stanie poradzić sobie z narastającym wyzwaniem.

Dwadzieścia lat z Putinem

9 sierpnia 1999 roku Władimir Putin – wyciągnięty z cylindra przez kremlowskich decydentów szerzej nieznany były kagiebista – został mianowany pełniącym obowiązki premiera i namaszczony na następcę prezydenta Borysa Jelcyna. Zaraz też wziął się za bary z trudną rzeczywistością: powstrzymał czeczeńskich separatystów od utworzenia imaratu na Kaukazie Północnym, po zamachach bombowych na domy mieszkalne zapowiedział, że dorwie terrorystów nawet w kiblu. A potem stopniowo odbierał wolności obywatelskie i utwardzał system, polegający na sprawowaniu kontroli nad społeczeństwem i ciągnięciu zysków przez kastę wybranych. Przez dwadzieścia lat wydarzyło się w historii Rosji wiele. I – jak to mawiają Rosjanie – wszystko się zmieniło i nic się nie zmieniło. Nie sposób w krótkim tekście na blogu wspomnieć o wszystkim, co się wydarzyło w Rosji pod rządami Putina: bo to i druga wojna czeczeńska, i tragedia Biesłanu, Nord Ost, Kursk, zagarnięcie mediów, przywrócenie sowieckiego hymnu, pozbawienie ludzi prawa wyborczego, wojna w Gruzji, protesty na placu Błotnym, zaanektowanie Krymu, inwazja na Donbas i zestrzelenie MH17, otrucie Litwinienki i Skripalów, Panama Papers, zabójstwo Politkowskiej, Estemirowej, Niemcowa, hybrydowe wojny, hakerzy dłubiący w polityce, igrzyska w Soczi i mundial, oszustwa dopingowe, ropa i gaz, iskandery, kalibry, Syria i tak dalej, i tak dalej.

Petersburski politolog Dmitrij Trawin popatrzył na minione dwadzieścia lat putinizmu stosowanego przez pryzmat dowcipów, jakie Rosjanie opowiadają o swoim umiłowanym przywódcy (http://www.rosbalt.ru/blogs/2019/08/09/1796249.html). Zaczerpnę trochę z tego źródła.

* Prezydent Bush w przeddzień wyborów do Kongresu skarży się Putinowi: moja partia ma problem, możemy przegrać. Putin udziela Bushowi pomocy w postaci oddelegowania przewodniczącego Centralnej Komisji Wyborczej, Czurowa, zwanego czarodziejem. Po wyborach Putin dzwoni do Busha: – Jak tam, George? – Doskonale, we wszystkich stanach z niewielką przewagą wygrywa Jedna Rosja.

* Siedzi wrona na drzewie, w dziobie trzyma ser. Przebiega obok lis: – Będziesz głosować na Putina? Wrona milczy. – Głucha jesteś? Pytam, czy zagłosujesz na Putina. Milczenie. – Ostatni raz pytam, czy będziesz głosować na Putina? – Nie.
Ser wypadł wronie z dzioba. Lis złapał zdobycz i uciekł. Wrona siedzi smutna i rozmyśla: – A czy gdybym odpowiedziała „tak”, to by coś zmieniło?

* Facet budzi się z długiego letargu. Pielęgniarka pochyla się nad nim: – Zgadnij, który mamy rok. – A kto jest teraz prezydentem: Putin czy Miedwiediew?

* – Władimirze Władimirowiczu, czy długo jeszcze będziemy musieli znosić to bezprawie? – Jakiś rok, może dwa. – A potem? – Potem jakoś się przyzwyczaicie.

Dowcipy politologa dotyczą sfery polityki i w zasadzie są politycznie poprawne. Ale istnieje ogromna sfera dowcipów, które nie nadają się do cytowania w gabinetach. Media społecznościowe codziennie powielają dziesiątki memów, których bohaterem jest Putin. Satyrycy jak np. Jołkin, na co dzień tworzą rysunki komentujące najważniejsze wydarzenia. I jakże często bohaterem tych żartów jest Putin. W wielu portalach gromadzących żarty (np. vitki.info) są oddzielne szufladki „Kawały o Putinie”. Nieco mniej salonowe niż wyżej cytowane.

* Według ostatnich sondaży dziecko z Putinem chce mieć 80% kobiet i 70% mężczyzn.

* – Władimirze Władimirowiczu, za co pan lubi Michałkowa? – Za wąsy. Tak fajnie łaskoczą, gdy mnie całuje w d*pę.

* Rozmawiają Putin i Miedwiediew.
– Wiesz, Dima, jakoś nudziłem się wczoraj wieczorem. Postanowiłem pojechać na konkurs „Miss Universum” – mówi Putin. – No i co? – dopytuje Miedwiediew. – No jak to co? Wygrałem.

Takie portale jak rosyjskie Demotywatory jeszcze mniej się liczą z powagą urzędu. Ostatnio ogrywany był tam temat popularnego flashmobu z postarzaniem zdjęć. Autorzy niewyszukanych dowcipów próbowali sobie wyobrazić, ileż to jeszcze botoksu wbije w twarz Putin, nie odrywając się od swego carskiego tronu. Rozmyślania o tym, jak długo potrwa epoka Putina, są dowcipem z długą, dwudziestoletnią brodą. I wiele wskazuje na to, że broda kawałów o prezydencie Putinie jeszcze będzie rosła.

Znowu taki szum, taki tłum

28 lipca. Na ulice Moskwy w ostatnią sobotę wyszło kilka tysięcy ludzi, aby zamanifestować sprzeciw wobec manipulacji władz przy organizacji – planowanych na wrzesień – wyborów do moskiewskiej dumy miejskiej. Kilka dni wcześniej komisja wyborcza wyeliminowała 57 opozycyjnych kandydatów pod naciąganym pretekstem nieważności podpisów na listach poparcia. Czemu władze zdecydowały się na wykreślenie osób, które pragnęły wystartować w wyborach do ciała legislacyjnego, które – podobnie jak Duma Państwowa na szczeblu krajowym – jest jedynie narzędziem do przyklepywania decyzji mera Moskwy, Siergieja Sobianina. Sobianin jest bliskim człowiekiem prezydenta Putina, zapewne nie życzy sobie mieć w ekipie jakichkolwiek krytyków spoza układu. Tymczasem opozycja pozasystemowa chciała wystawić mocną ekipę młodych ludzi. Ich skreślenie miało być bezpiecznikiem, założonym przez władze na wczesnym etapie. Żadnych niespodzianek, cały proces wyborczy pod kontrolą. A może chodziło o coś innego – o tym będzie w dalszej części.

Jawna manipulacja i budzący zdziwienie i oburzenie pretekst pozbycia się opozycji z wyborów (wiele osób, których podpisy komisja wyborcza uznała za sfałszowane, zgłosiło się, by potwierdzić autentyczność danych i swoje poparcie wywołały w środowiskach nieprzychylnych Kremlowi gniew. Ludzie, którzy 20 lipca protestowali w tej sprawie na moskiewskim prospekcie Sacharowa, poczuli się zlekceważeni przez władze, które odrzucały wszelkie apelacje i udawały Greka. Jedna z kandydatek na kandydatkę Lubow Sobol, prawniczka związana z fundacją Aleksieja Nawalnego, została wyniesiona z siedziby komisji wyborczej wraz z kanapą, na której zamierzała prowadzić głodówkę protestacyjną. Jeden z członków komisji bardzo dowcipnie podsumował tę akcję: „ochrona wyniosła nie Sobol, a kanapę, aby ją oczyścić z pasożytów, pluskiew i in. Jej nikt palcem nie tknął”. Sobol została następnie zatrzymana przez policję.
Oburzenie wylało się na ulice. Sobotnie zgromadzenie odbyło się mimo braku zezwolenia władz. W nocy z piątku na sobotę miały miejsce rewizje w domach opozycyjnych kandydatów. Zastraszano potencjalnych uczestników. Mer apelował, aby nie przyłączać się do protestu, gdyż „mogą być prowokacje”. To miałby się ich dopuszczać – nie sprecyzował.

Nawalnego zatrzymano w przeddzień protestów, wcześnie rano pod domem, gdy wyszedł na przebieżkę i po kwiaty dla żony z okazji jej urodzin. Sąd skazał go na 30 dni aresztu za wzywanie do nielegalnych demonstracji. Dziś został hospitalizowany z objawami „dziwnej alergii”, choć wcześniej nie cierpiał na żadne uczulenia.

Ściągnięte w dużej liczbie do centrum Moskwy siły prewencji miały za zadanie nie dopuścić do odbycia się wiecu; protestujących rozbito na kilka grup, które krążyły po ulicach. Zatrzymano, w wielu przypadkach przy użyciu przemocy (w mediach społecznościowych było wiele materiałów filmowych i zdjęć, obrazujących działania omonowców, np. https://twitter.com/AlexKokcharov/status/1155156598123388929?s=20), rekordową liczbę demonstrantów: ponad 1300 osób.

TV Rain – stacja telewizyjna dostępna w sieciach kablowych i internecie – prowadziła transmisję z ulic stolicy: uczestnicy – przeważnie młodzi ludzie – mówili, że protestują, bo mają dość samowoli władz. To nowy typ protestu: rozproszony, bez przywódców (liderzy byli zatrzymani prewencyjnie wcześniej). Jest on świadectwem rosnącego niezadowolenia aktywnej części społeczeństwa i niezgody na niedemokratyczne praktyki władz. Natomiast władze skreślając opozycjonistów z list wyborczych, zasygnalizowały rezygnację z fasadowych rytuałów, jakimi są wybory z udziałem, choćby symbolicznym, przedstawicieli opozycji. I być może chodziło właśnie o przetestowanie nowego modelu wyborów bez wyboru.

W czasie, gdy na ulicach stolicy rozganiano demonstracje, prezydent Putin zanurzył się w batyskafie na dno Zatoki Fińskiej, aby z bliska przyjrzeć się zatopionemu okrętowi podwodnemu z czasów wojny. W telewizyjnych programach informacyjnych to była nowość numer 1, protesty w Moskwie nie zostały w ogóle odnotowane.

Następna akcja opozycji w stolicy została zapowiedziana na 3 sierpnia.

Przed obliczem Temidy. Tragedia MH17, część 3

26 lipca. Kończę trzyczęściowy cykl w związku z rocznicą zestrzelenia samolotu Malaysia Airlines nad Donbasem. Dziś o tym, czy możliwe będzie skuteczne pociągnięcie do odpowiedzialności podejrzanych o spowodowanie katastrofy lotniczej i śmierci 298 osób oraz o aspektach nie tyle politycznych, ile psychologicznych podejścia rosyjskich władz do zagadnienia.

Proces karny w sprawie katastrofy malezyjskiego samolotu powinien się rozpocząć 9 marca 2020 roku w Holandii – większość pasażerów feralnego rejsu stanowili obywatele tego kraju, ponadto właśnie w Holandii prowadzone jest międzynarodowe śledztwo. Jak poinformowała rozgłośnia Deutsche Welle, sprawa trafiła już do sądu okręgowego w Hadze (to holenderski sąd, a nie międzynarodowy trybunał – Rosja storpedowała swego czasu w ONZ rezolucję powołującą międzynarodowy trybunał, dlatego sprawa pozostaje w jurysdykcji sądu krajowego), przy czym rozprawy toczyć się będą nie w samej Hadze, a na terenie lotniska Schiphol pod Amsterdamem – siedziba sądu okręgowegoze jest za mała na tak wielkie przedsięwzięcie, jakim będzie proces sprawców zestrzelenia MH17. Proces będzie miał charakter otwarty, będzie można przyjść na salę rozpraw lub obserwować to, co się dzieje w sądzie, dzięki transmisji. Międzynarodowa Grupa Śledcza JIT ogłosiła niedawno nazwiska czterech podejrzanych: Igor Girkin (vel Striełkow), generał Siergiej Dubinski (pseudonim Chmuryj, czyli Ponury), pułkownik Oleg Pułatow (wszyscy wymienieni są obywatelami Rosji) oraz Leonid Charczenko (pseudonim Kret) – obywatel Ukrainy. JIT zapowiada, że najpóźniej jesienią opublikuje kolejne nazwiska. Poza Pułatowem nikt nie przyznaje się do winy. Jest więcej niż prawdopodobne, że podejrzani nie stawią się przed obliczem sądu w Hadze. Holenderski sąd może ich jednak sądzić zaocznie.

Sąd rozstrzygnie, czy przedstawione dowody winy oskarżonych są bezsporne. JIT twierdzi, że dotarła do takich dowodów: to zdjęcia satelitarne, zeznania świadków, fragmenty rakiety i inne dowody, świadczące o tym, że samolot został zestrzelony przez zestaw Buk należący do rosyjskiej brygady wojsk rakietowych; Buk wjechał z Rosji na obszar Ukrainy objęty walkami, a następnie odjechał do jednostki macierzystej. Rosyjskie władze idą w zaparte i wyśmiewają dowody ujawnione przez JIT, wszelkimi sposobami starając się zdyskredytować śledztwo i jego wyniki. Metoda jest wielokrotnie stosowana i sprawdzona: jeśli złapią cię za rękę, to po prostu mów, że to nie twoja ręka. Cytowany przez Deutsche Welle specjalista w dziedzinie prawa lotniczego Elmat Giemulla twierdzi m.in., że skoro oskarżeni nie przyjadą do Hagi i nie zechcą wziąć udziału w procesie, to trudno będzie sądowi potwierdzić wiarygodność nagrań rozmów telefonicznych przywódców separatystów i rosyjskich wojskowych o zestrzeleniu samolotu z kompleksu Buk. Można też założyć, że Rosja wszelkimi sposobami będzie próbowała wpływać na podważenie wiarygodności świadków i rzetelności innych dowodów.

O jeszcze jednym ciekawym aspekcie prawnym pisze m.in. „The New Times”: pod koniec czerwca z terytorium kontrolowanego przez donieckich separatystów został uprowadzony przez ukraińskie służby Wołodymyr Cemach. Jak ujawniono, Cemach dowodził obroną przeciwlotniczą w miejscowości Snieżnoje, położonej niedaleko miejsca katastrofy. Na razie nie wiadomo, czy zostaną mu postawione zarzuty w związku ze sprawą zestrzelenia MH17, nie podano też, czy i na jaki temat Cemach składa zeznania. Może być ciekawie.

Oddzielną sprawą będzie proces w Strasburgu przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka z powództwa członków rodzin ofiar tragedii. Ze skargami wystąpiło łącznie 350 osób.

Jak pisałam w poprzednim odcinku (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2019/07/19/rosja-ex-gratia-tragedia-mh17-czesc-2/), Rosja prowadzi poufne zakulisowe rozmowy z Holandią w sprawie ewentualnych rekompensat dla krewnych ofiar. Dlaczego Kreml nie chce oficjalnie uznać swej winy? Próbę odpowiedzi na to pytanie podejmuje publicysta Aleksandr Morozow. Zacytuję część jego wywodu: „Putin miał znakomitą okazję, aby symbolicznie ukarać uczestników historii z Bukiem, dogadać się z rodzinami ofiar i rzecz całą zostawić w przeszłości, jednocześnie publicznie nie przyznając się do bezpośredniego udziału Rosji w wojnie na Donbasie. Dlaczego tak nie postąpił?”. Wpływ na to mają co najmniej trzy czynniki. „Rada Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej mentalnie znajduje się w stanie wojny, […] w otoczeniu Putina panuje przekonanie, że Rosja toczy bój z całą resztą świata. Członkowie Rady tak daleko zaszli w swoich wyobrażeniach o wojnie z Zachodem, że żadne normy etyki, żadne umowy międzynarodowe nie są przestrzegane ani brane pod uwagę”. Czyli: na wojnie jak na wojnie, walczymy, nie przyznajemy się do winy. Drugim czynnikiem jest według Morozowa opinia polityków i kremlowskich politologów, że system bezpieczeństwa w Europie zawalił się i może zostać przywrócony jedynie przy łaskawym udziale Putina. Katastrofa samolotu pasażerskiego jest w ich mniemaniu nie ludzką tragedią, a kolejnym potwierdzeniem, że trzeba budować nowy system bezpieczeństwa na wzór Helsinek. „Z punktu widzenia Kremla samolot ucierpiał z powodu rozpadu systemu europejskiego bezpieczeństwa, a nie z powodu prośby Igora Girkina o wsparcie separatystów rosyjskimi zestawami rakietowymi”. Trzecim czynnikiem jest gra, jaką Moskwa prowadzi z Europą. Ciekawe jest zakończenie. Morozow pisze: „Paradoks polega na tym, że Putin ma wnuki, mężem jej córki jest Holender. Wydaje mi się, że Putin nie mógł nie pomyśleć, że w takim samolocie mogły się znaleźć nie tylko jakieś wyabstrahowane czyjeś wnuczęta, ale także jego wnuki” (cały tekst: https://www.svoboda.org/a/30055911.html).

Będzie jeszcze na pewno okazja, aby powrócić do tematu tragedii nad Donbasem. Może jeszcze przed rozpoczęciem procesu.

Rosja ex gratia. Tragedia MH17, część 2

19 lipca. Dwa dni temu Holandia opłakiwała pasażerów samolotu Malaysia Airlines zestrzelonego pięć lat temu nad Donbasem rosyjską rakietą. A nazajutrz w Petersburgu z Władimirem Putinem spotkał się dyrektor wykonawczy holenderskiej firmy naftowej Royal Dutch Shell Ben van Beurden.

Krym? Donbas? MH17? Holendrzy zginęli? – czy holenderski potentat naftowy zadał sobie te pytania przed spotkaniem z głową państwa, które rozpętało wojnę i na które za to Europa nałożyła pięć lat temu sankcje? Dodajmy, sankcje dla Moskwy coraz bardziej dotkliwe. Sankcje, o których zniesienie Moskwa zabiega wszelkimi sposobami. Jednym z tych sposobów jest organizowanie międzynarodowych spotkań biznesowo-politycznych i zapraszanie na nie przedstawicieli biznesu z różnych krajów, w tym także z tych, które zobowiązane są do przestrzegania reżimu sankcyjnego. Spotkania te mają w rosyjskich mediach na ogół królewską oprawę, mają pokazać, że Rosja wcale nie jest pomijana, a gorszy rosyjski stół to fikcja literacka. Poza forami międzynarodowymi zdarzają się też pojedyncze wizyty biznesowe. Taką była ta wizyta Bena van Beurdena. Niektórym marzy się powrót do wyświechtanej, ale jakże czasem przydatnej zasady „business as usual”.

Ale wróćmy do tematu MH17. Dzisiaj wiceminister spraw zagranicznych Rosji Aleksandr Gruszko podzielił się z dziennikarzami swoją wiedzą tajemną na temat dyskretnych, mających „konfidencjonalny charakter” konsultacji pomiędzy rządem Holandii i władzami Rosji na temat okoliczności tragedii MH17. Strona holenderska w maju i czerwcu tego roku skąpo informowała swoją opinię publiczną o kontaktach z Putinem w tej sprawie, bez szczegółów. Przecieki ujawnione m.in. przez naczelnego rozgłośni Echo Moskwy Wieniediktowa na początku lipca sugerowały, że strona rosyjska zabiega o uwolnienie od odpowiedzialności za sprawstwo katastrofy ex gratia. A może także rozmowy dotyczyły ewentualnych rekompensat ze strony Rosji dla rodzin ofiar. To bardzo ciekawy aspekt sprawy.

Tymczasem to samo Ministerstwo Spraw Zagranicznych wydało w rocznicę zestrzelenia oświadczenie: „Niestety, ta tragedia stała się instrumentem paskudnej politycznej gry. Już w pierwszych godzinach, jeśli nie minutach, jak na komendę, ze środków masowego przekazu, a następnie z ust zachodnich polityków pod adresem Rosji i jej władz posypały się oskarżenia o spowodowanie śmierci niewinnych ludzi”. Dalej następuje długi wywód o tym, jak stronnicze jest śledztwo, w którym Rosja nie bierze udziału, choć nadal bardzo chce okazywać wszelką pomoc. I że Ukraina ma nieczyste zamiary. Następnie MSZ przystępuje do ataku: „Władze Holandii, choć to godne ubolewania, coraz częściej nadużywają uczuć i żałoby rodzin ofiar MH17 […] używają ich jako swego rodzaju tarana do rozpowszechniania na użytek światowej opinii publicznej tez o udziale Rosji i o tym, że to nasz kraj powinien wypłacić odpowiednie odszkodowania” (całość tekstu na stronie rosyjskiego MSZ: http://www.mid.ru/ru/foreign_policy/news/-/asset_publisher/cKNonkJE02Bw/content/id/3728225). Wyjątkowo paskudna gra polityczna.

„Nowaja Gazieta” opublikowała natomiast list członków rodzin ofiar: „Państwo rosyjskie nie uznało swojego współudziału w katastrofie MH17. Gorzej: Rosja rozpowszechniła olbrzymią liczbę sfabrykowanych sprzecznych wyjaśnień tego, co się stało, przez media społecznościowe i media zależne od państwa. Minęło trochę czasu, nim skonstatowaliśmy, że strumienie wzajemnie wykluczających się wersji były rezultatem zorganizowanej przez państwo [rosyjskie] kampanii w celu odwrócenia uwagi ludzi, wypaczenia faktów lub ich negowania. Władze Rosji uczyniły wszystko, aby ukryć prawdę lub – co gorsze – sformułować tezę, że prawdy nigdy nie poznamy. My, członkowie rodzin, uważamy to za szkodliwe i obraźliwe dla nas”.

Ciąg dalszy nastąpi

Tragedia MH17. Five years after

17 lipca. Dziś mija piąta rocznica zestrzelenia nad Donbasem pasażerskiego samolotu Malaysia Airlines, znanej jako tragedia MH17 (od numeru feralnego lotu). Samolot leciał z Amsterdamu do Kuala Lumpur i wiózł na pokładzie 283 pasażerów (w tym 80 dzieci) i 15 członków załogi. Nad obwodem donieckim, objętym walkami pomiędzy wspieranymi przez rosyjskich wojskowych separatystami a armią Ukrainy, samolot został trafiony rakietą 9M38 Buk. Wszyscy znajdujący się na pokładzie zginęli. Nazajutrz po tragedii napisałam na blogu 17 mgnień Rosji: „Można założyć, że nikt nie chciał zestrzelić pasażerskiego samolotu Boeing 777, lecącego nad wschodnią Ukrainą. Można założyć, że nikt nie chciał śmierci 298 osób podróżujących na pokładzie tego samolotu. Można założyć, że mały chłopiec bawiący się zapałkami przy stogu siana nie chciał go podpalić. Ale ktoś mu dał zapałki. A teraz mówi, że odpowiedzialność za tragedię nad Donbasem ponosi stóg siana. To znaczy państwo, nad terytorium którego wydarzyła się katastrofa. To parafraza słów prezydenta Putina. Coś w niej nie pasuje, brzęczy fałszywie jak liczmany. „Tej tragedii by nie było, gdyby na tej ziemi był pokój, w każdym razie, gdyby nie zostały wznowione działania bojowe na południowym wschodzie Ukrainy. Państwo, nad terytorium którego do tego doszło, ponosi odpowiedzialność za tę straszną tragedię”. Logika rosyjskiej propagandy łamie się jak zapałki. Katastrofy lotnicze mają konkretne przyczyny. Czy w tym, że samolot wysadzony przez libijskich terrorystów spadł na Lockerbie, winna jest Szkocja? Nie przypominam sobie też, by prezydent Putin ochoczo brał na siebie odpowiedzialność za katastrofę polskiego samolotu rządowego w 2010 roku. Kali w natarciu.
Moskwa wskazuje na Kijów jako winowajcę wypadku. A Kijów wskazuje na Moskwę, która wspierała separatystów, którzy odpalili rakietę z zestawu Buk, który otrzymali od Moskwy. Reakcje Rosji po tragedii nad Donbasem są niespójne. Rozważane były: celowa ukraińska prowokacja, zestrzelenie samolotu przez ukraińskie myśliwce, przypadkowe trafienie przez niedoświadczonych ukraińskich wojskowych. W rosyjskim chórze medialnych gadających głów zaśpiewano nawet zwrotkę o tym, że celem domniemanego ataku ukraińskich sił rządowych był… samolot wiozący prezydenta Putina, który wracał z podróży po Ameryce Południowej. Jedno jest pewne: tragedia będzie polem zaciętej wojny informacyjnej” (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2014/07/18/mozna-zalozyc/).

Można by rzec: wszystko było jasne od razu. Przewidywana wojna informacyjna wokół tragedii trwa jednak w najlepsze. Zjednoczona Grupa Śledcza JIT wykonała niebywale skrupulatną pracę, aby zgromadzić wszelkie dostępne dowody. Ustalono, że rakieta została wystrzelona z zestawu Buk należącego do rosyjskiej 53. Brygady Sił Przeciwlotniczych i wwiezionego na terytorium Ukrainy z terytorium Rosji w dniu, gdy doszło do tragedii. Po wystrzeleniu rakiety Buk został odstawiony na terytorium Rosji. Moskwa neguje te ustalenia. Komisja Ałmaz-Antiej (rosyjskie przedsiębiorstwo produkujące Buki) twierdzi, że samolot został zestrzelony rakietą, ale nie rosyjską, a ukraińską.

Winni mają stanąć przed trybunałem w marcu 2020 roku (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/07/05/i-beda-na-nich-trybunaly/). JIT 19 czerwca opublikowała nazwiska podejrzanych o sprawstwo osób – rosyjskich wojskowych. Rosja na przedstawiane argumenty i wyniki śledztwa ma gotową odpowiedź: to fake, prace JIT bez udziału rosyjskich śledczych są nieważne. (Więcej m.in. na stronie Radia Swoboda: https://www.svoboda.org/a/30058437.html).

Ciąg dalszy nastąpi.

Tajna tragedia na Morzu Barentsa

8 lipca. Tydzień temu na Morzu Barentsa doszło do poważnej awarii na okręcie podwodnym o napędzie atomowym AS-31 (Łoszarik), należącym do rosyjskiej marynarki wojennej. Nowy „Kursk”? Raczej nie, analogii jest niewiele.

W wyniku pożaru zginęło czternastu członków załogi. Skąpą wiadomość o wypadku rosyjskie ministerstwo obrony podało dopiero dzień później. Opinia publiczna poznała nazwiska ofiar śmiertelnych i ich stopnie. Okazało się, że śmierć poniosło kilku kapitanów pierwszej rangi – to wysokie szarże odpowiadające dowódcom wielkich jednostek (np. krążowników), wszyscy oni służyli w tajnej jednostce w Petersburgu, zajmującej się m.in. testowaniem nowej broni. Jak stwierdzili eksperci wojskowi wypowiadający się na temat tragedii, zginął kwiat rosyjskiej floty: „Ich poziom wyszkolenia można porównać z poziomem wyszkolenia kosmonautów”.

Obecność na pokładzie tak wielu świetnie wyszkolonych wysokich oficerów marynarki wojennej świadczy o tym, że tajna misja Łoszarika obejmowała szczególnie ważne zadania. Jakie? Tego być może nie dowiemy się nigdy – okoliczności wypadku zostały utajnione. Łoszarik to aparat głębokowodny, który zdaniem amerykańskich wojskowych służyć może do działań dywersyjnych na dnie morskim, takich jak podłożenie ładunków, przecięcie kabli itd. Nazwa brzmi dziwnie infantylnie jak na supernowoczesny okręt do wiadomych-niewiadomych celów. Autorzy projektu musieli odczuwać wielki sentyment dla swoich dziecięcych fascynacji. Łoszarik bowiem to bohater radzieckiego filmu kukiełkowego o cyrkowym koniku, który składa się z kolorowych kuleczek. A głębokowodny Łoszarik ma w środku kilka kuleczek, pozwalających mu zanurzać się na wielkie głębokości, nawet do sześciu tysięcy metrów.

Oficjalne źródła mówią, że Łoszarik zbierał dane dotyczące ukształtowania morskiego dna. W miejscu, gdzie prawdopodobnie działał feralny okręt – w pobliżu wód terytorialnych Norwegii – przebiegają różne ważne kable – wskazują jedni komentatorzy, sugerując, że okręt miał za zadanie sprawdzenie, czy da się zakłócić komunikację pomiędzy Europą i Ameryką, np. przecinając kabel lub niszcząc urządzenia. Inni komentatorzy twierdzą, że takich ważnych kabli jest na tyle dużo, że uszkodzenie jednego nie wywołałoby zakłóceń. Dorzucają, że musiało chodzić o coś innego.

Wyjaśnienia rosyjskich czynników oficjalnych są mętne i bałamutne: w części okrętu, gdzie znajdowały się akumulatory, doszło do spięcia, co wywołało pożar, oficerowie znajdujący się w tej grodzi wpierw uratowali życie cywilnego specjalisty przebywającego na pokładzie (wypychając go do bezpiecznej grodzi), a następnie zabarykadowali się w części objętej pożarem, dzięki czemu uratowali okręt i życie pozostałych członków załogi. Nie wiadomo, ilu ich było, nie wiadomo, czy zostali ranni; napływających z Siewieromorska wieści o hospitalizacji uratowanych nie potwierdzono.

Zdaniem niezależnych komentatorów, wersja ta z wielu względów nie wytrzymuje krytyki. Wśród rozlicznych domysłów można znaleźć i takie: coś eksplodowało na pokładzie Łoszarika lub okrętu nosiciela (Łoszarik musi być „niesiony” przez duży okręt podwodny typu Biełgorod lub Orenburg, do którego jest „przyklejany”). Co mianowicie? Nie wiadomo, może gaz (pojawiła się i taka sugestia), a może coś innego. W każdym razie Rosjanie poinformowali Norwegów, że były wstrząsy, ale niewielkie, reaktor nie został uszkodzony, radiacja w normie.

Zwraca jeszcze uwagę reakcja władz: prezydent Putin (który w czasie dramatu „Kurska” przez kilka dni nie wydawał żadnych komunikatów i nie działał – http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2012/08/12/ona-utonula/; http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2010/08/12/ten-years-after/) tym razem od razu z troską pochylił się nad tragicznym wypadkiem Łoszarika, nakazał uhonorowanie ofiar i wypłacenie odszkodowań dla członków ich rodzin. Niemniej mimo poważnych strat w ludziach nie ogłoszono żałoby, a pogrzeby ofiar (w Petersburgu na Cmentarzu Serafimowskim) miały charakter zamknięty.

Najwidoczniej władzom szczególnie zależy na jak najszybszym wyciszeniu szumu wokół tematu. Tajemnica Łoszarika zapewne pozostanie za siedmioma pieczęciami. Przynajmniej na razie.

Pedicure dla smoka

28 czerwca. Rosja spektakularnie wygrała głosowanie w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy (ZPRE), po którym rosyjska delegacja mogła powrócić do pełni praw w tej instytucji.

Przypomnę: w 2014 r. po aneksji Krymu i agresji na wschodnią Ukrainę rosyjska delegacja w Zgromadzeniu została pozbawiona prawa głosu za pogwałcenie prawa międzynarodowego. Kreml się obraził, a następnie zaczął grę dyplomatyczną, mającą na celu stopniowe rozmiękczanie stanowiska ZPRE odnośnie pełnoprawnego powrotu Rosji na salę obrad. W nocy z 24 na 25 czerwca w Strasburgu ZPRE przyjęło rezolucję dotyczącą reformy mechanizmu wykorzystania sankcji wobec państw uczestników. Dało to podstawę do przywrócenia pełni praw rosyjskiej delegacji. Głos za rezolucją oddało 118 delegatów, przeciwko głosowało 62, od głosu wstrzymało się 15.

„Europejscy delegaci zrobili pedicure rosyjskiemu smokowi” – napisał sowiecki i rosyjski dysydent Aleksandr Podrabinek. Bo też faktycznie – w rosyjskiej polityce wobec Ukrainy (i Europy) nic się zmieniło, Rosja nie zweryfikowała tego, co jej zarzucała zachodnia społeczność, to znaczy nie oddała Krymu, nie wycofała się z Donbasu, nadal łamie prawo międzynarodowe, a ZPRE – proszę bardzo – przywróciło status quo ante. Listkiem figowym mającym przykryć wstydliwe miejsce jest postanowienie, że najdalej do kwietnia 2020 r. komitet monitorujący przedstawi ZPRE sprawozdanie, czy Rosja wypełniła pięć zaleceń (zwolni 24 ukraińskich marynarzy, zapłaci zaległe składki do budżetu Rady Europy, będzie współpracować ze śledztwem wyjaśniającym okoliczności zestrzelenia samolotu Maleysian Airlines nad Donbasem, zaniecha prześladowania gejów, w szczególności w Czeczenii, będzie współpracować w śledztwie w sprawie śmierci Borysa Niemcowa).

Rosyjska delegacja (w tym sześciu jej członków objętych europejskimi sankcjami) z przyjemnością zajęła miejsca na sali plenarnej. A następnie oznajmiła, że powinni tu wrócić także delegaci wybrani na Krymie. Jak to w rosyjskich bajkach politycznych bywa, mała grzeczność Europy została odczytana przez Rosję jako słabość i pociągnęła za sobą eskalację żądań. Na fatalną decyzję ZPRE zareagowała Ukraina, która odwołała delegację „na konsultacje”. Sześć innych delegacji – w tym Polska – opuściło posiedzenie.

Na stronie Carnegie Andriej Kortunow napisał: „Spór w ZPRE zdarzył się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. Jego ostra faza przypadła na czas wyborów do Parlamentu Europejskiego, zmiana władzy w Kijowie i politycznych zmian w kilku krajach europejskich. Na kolejnym zakręcie europejskiej historii ponownie stanęło pytanie: jak budować – lub nie budować – stosunki z Moskwą. W ZPRE odbyła się polemika o przyszłym miejscu Rosji w Europie. […] Dwie strony tego sporu można podzielić na pragmatyków i sceptyków. Pragmatycy zostaną przez oponentów nazwani kolaboracjonistami lub pożytecznymi idiotami Putina, z kolei sceptykom przyklejona zostanie łatka rusofobów i nieodpowiedzialnych politykierów”.

Natomiast rosyjscy antysystemowi publicyści i obrońcy praw człowieka zareagowali znacznie bardziej dosadnymi komentarzami.

Natomiast rosyjscy antysystemowi publicyści i obrońcy praw człowieka zareagowali znacznie bardziej dosadnymi komentarzami. Stanisław Dmitrijewski napisał w swoim FB: „A zatem można anektować terytoria sąsiednich państw, rozpętywać agresywne wojny, zestrzeliwać pasażerskie samoloty, wysyłać kilerów za granicę, stosować represje wobec opozycji, masowo stosować tortury wobec własnych obywateli… i być jednocześnie członkiem Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. A może należałby zaprosić do ZPRE Koreę Północną? Chociaż nie, oni jeszcze nie zasłużyli: ani nie zagarnęli obcych terytoriów, ani nie rozpętali wojny, na razie tylko grożą. Jak przejdą od słów do czynów, zaprosimy”. Gorzkie rozważania dodał i Ilja Wajcman: „Teraz przynajmniej wiemy, na czym polegają europejskie wartości. […] 33 mln euro rocznie. Taka jest cena. Tyle Rosja płaciła w charakterze składek, gdy za napaść na Ukrainę została wyrzucana z posiedzeń ZPRE. Pecunia non olet”.

Już nie pierwszy raz w historii zachodniej dyplomacji wydaje się, że uspokoić agresora można łagodnością i układami – zwraca uwagę socjolog Igor Ejdman. – Zachodnie państwa liczą na to, że poprzez ustępstwa i kompromisy można agresora powstrzymać. Zamykając oczy na agresję reżimu putinowskiego (oskarżając go tylko słownie), mają nadzieję na to, że ambicje Putina zostaną zaspokojone kosztem słabszych państw (np. Ukrainy). „Zastosowałem prosty zabieg, pisząc te słowa. W haśle Wikipedii o polityce Anglii i Francji przed II wojną światową zamieniłem tylko hitlerowskie Niemcy na reżim Putinowski, Austrię i Czechosłowację na Ukrainę, czas przeszły na czas teraźniejszy. Reszta zgadza się co do joty. Strach pomyśleć, że ta krótkowzroczna i tchórzliwa polityka jak i poprzednim razem, zakończy się katastrofą”.

Cytowany już powyżej Aleksandr Podrabinek: „To tylko na pierwszy rzut oka może się wydać, że powrót Rosji do ZPRE ma charakter formalny i nie okaże poważnego wpływu na europejską politykę. Okaże i to niemały. Chodzi nie tylko o to, że putinowscy wysłannicy […] otrzymają nową platformę dla swojej kłamliwej propagandy. To byłoby pół biedy. Gorsze jest to, że autorytarny rosyjski reżim znacznie się wzmacnia w rezultacie takich decyzji. A jako taki coraz bezczelniej będzie się mieszać do polityki, również wewnętrznej polityki państw europejskich. Wybaczyli nam już Krym i Donbas? No to idziemy po was. Najpierw Białoruś i północny Kazachstan, a potem państwa bałtyckie, lewobrzeżna Mołdawia, a potem jeszcze rdzenne ziemie rosyjskie – Polska i Finlandia”.

O tym, że Kreml postanowił iść za ciosem i wykorzystać zamieszanie w Europie, o którym pisał Kortunow, świadczyć może ostatni wywiad Putina dla „Financial Times”. Ale o tym w następnym odcinku.