Od dobrych kilku tygodni rozognieni łatwą i przyjemną aneksją Krymu rosyjscy „patrioci” wzywają prezydenta Putina do wprowadzenia regularnej armii na terytorium Ukrainy. Wylansowano hasło #putinvvedivoiska [Putin, wprowadź wojska]. Hasła te powtarzają też wojujący samozwańcy Donbasu. Z dnia na dzień oczekują oni, że czołgi z trójkolorowymi flagami na pancerzach wreszcie wjadą i utwierdzą ich władzę. Piętnastopunktowego planu pokojowego prezydenta Petra Poroszenki nie zauważyli.
Tymczasem dzisiaj prezydent Putin wykonał woltę: zwrócił się do Rady Federacji o cofnięcie przyjętej przez to gremium 1 marca uchwały, zezwalającej na wysłanie rosyjskiej armii na terytorium obcego państwa. Prezydent kilkakrotnie publicznie powtarzał, że takie zezwolenie nie oznacza automatycznego wprowadzenia wojsk na Ukrainę i że on z tego prawa nie skorzystał. Tu można mieć wątpliwość, czy nie skorzystał. To znaczy – oficjalnie Rosja nie wypowiedziała wojny Ukrainie, nie padł rozkaz głównodowodzącego, że pododdziały ruszają na tę wojnę. Głównodowodzący woli „reżim specoperacji”. Wygodniej było (jest i będzie) nie korzystać z uchwały z przytupem, a po cichu wysyłać nieidentyfikowane obiekty strzelające, destabilizujące sytuację na wschodzie Ukrainy. I cały czas podkreślać, że Rosja nie jest stroną w konflikcie ukraińskim. Choć oczywiste jest, że jest.
W tym poplątanym tangu Putin zrobił krok wstecz, by za chwilę wykonać – zgodnie z rysunkiem figur tanecznych – zamaszysty krok do przodu. Cele „operacji Ukraina” przecież się nie zmieniły: Moskwa nie zamierza wypuszczać Ukrainy ze swych objęć. Bije, tak, owszem, ale to znaczy tylko tyle, że kocha. Teraz językiem miłości mówi o wycofaniu agresywnej uchwały. Senatorowie pochylą się nad nią już jutro. Z należytą uwagą, jak mniemam.
Być może dzisiejsza decyzja jest w pewnym sensie efektem wczorajszej rozmowy Putina z prezydentem Barackiem Obamą. O czym dwaj panowie rozmawiali – nie wiadomo detalicznie. Komentatorzy podnoszą, że zapewne USA postraszyły wprowadzeniem kolejnej transzy sankcji. Gest Putina miałby te sankcje ewentualnie powstrzymać. Ta uchwała Rady Federacji jest bez znaczenia, bo czy z nią czy bez niej rosyjskie siły i tak rozrabiają na wschodzie Ukrainy. A sankcje swoje dotkliwe znaczenie by miały. Nawet te delikatne, już wprowadzone, mają. Następny etap byłby jeszcze bardziej dolegliwy. A taki pokojowy gest nic nie kosztuje, nieprawdaż?
„Skąd wiecie, że jeśli Putin nie chce wprowadzać wojsk, to oznacza, że rezygnuje z popierania Doniecka i Ługańska? Gdyby realnie zamknął granicę, zamknął kanały, przez które płynie broń i zabronił ochotnikom [z Rosji] walczyć na terytorium Ukrainy – o, to wtedy by oznaczało, że Putin faktycznie wypiął się na Donbas i zdradził Noworosję – napisał w swoim blogu Anton Oriech. – Naszym celem było zdestabilizowanie sytuacji i dolewanie oliwy do ognia. Nikt się z tej strategii nie wycofał. Niech nadal na wschód [Ukrainy] jadą wszyscy, którzy mają na to chęć, niech tam giną, ale teraz my będziemy głośno i z pewnością w głosie mówić wszystkim, że Rosja ich tam nie posyłała, Rosja nie ma z tym nic wspólnego, nawet przyjęliśmy w tej sprawie specjalną uchwałę. Akurat przez wizytą w Wiedniu, żeby ładnie wyglądało: my jesteśmy czyści, jesteśmy za pokojem”.
Za pokojem. Taaak. W Doniecku wczoraj odbyły się rozmowy „okrągłego stołu” pomiędzy przedstawicielami OBWE, wysłannikiem Kijowa (Leonid Kuczma) i wysłannikiem Moskwy (ambasador Zurabow). Do rozmów dopuszczono również przedstawicieli samozwańczych władz „Noworosji” (m.in. obywatela Rosji, „premiera” samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej Borodaja czy byłego deputowanego ukraińskiej Rady Najwyższej, ściganego przez Kijów listem gończym Cariowa) oraz Wiktora Medwedczuka (nawiasem mówiąc, Medwedczuk to już dawno skompromitowana persona – niegdyś szara eminencja politycznych gier na Ukrainie, przegrał pomarańczową rewolucję, ale nie przegrał zaufania Putina, z którym łączą go nadal bliskie stosunki; teraz znów próbuje wrócić na scenę, być może w zamyśle Kremla miałby być polityczną reprezentacją pstrego autoramentu „noworosyjskich” samozwańców, którzy nie mają żadnego doświadczenia ani autorytetu). Moskwa od dawna domaga się, by Kijów i Zachód uznali za prawomocne i pełnomocne przedstawicielstwo samozwańców w rozmowach o uregulowaniu sytuacji na Ukrainie. Domagała się tego twardo jeszcze przed Genewą (koniec kwietnia, rozmowy z udziałem Rosji, USA, UE i Ukrainy), ale w Genewie musiała się z tego postulatu wycofać. Kijów mówi o samozwańcach z Donbasu „terroryści” i nie chce z nimi gadać, wczorajsze rozmowy były zatem ustępstwem Kijowa, mającym zademonstrować dobrą wolę na rzecz pokojowego uregulowania.
Ten dziwny format dziwnych rozmów w Doniecku jest kolejnym epizodem w przymuszaniu Kijowa przez Moskwę do zalegalizowania samozwańczych tworów na wschodzie Ukrainy i uznania ich za stronę, z którą władze Ukrainy mają rozmawiać jak równy z równym. Czy Kijów ustąpi w tej czy innych kwestiach, na które naciska Rosja (federalizacja Ukrainy, daleko posunięta autonomia Donbasu)? Czy do 27 czerwca, kiedy upłynie termin wynegocjowanego z trudem rozejmu i kiedy Petro Poroszenko ma złożyć podpis pod handlową częścią umowy stowarzyszeniowej z UE, nic się nie wydarzy? To znaczy nic, co sprawi, że rysunek tańca trzeba będzie kreślić od nowa… Krok wstecz, w przód, szybko, szybko, wolno.