Właśnie skończył siedemdziesiąt lat. Nadal czuje się młody, pełen werwy i pomysłów na dobre urządzenie kraju. Eduard Limonow, perwersyjny literat i niespełniony wódz rewolty, głosi konieczność obalenia złodziejskiego reżimu i odbudowy wielkiego imperium, przed którym miałby drżeć ze strachu cały świat, któremu miałyby lizać sołdackie buciory podbite karły. Plwa z wysokości na zachodnią cywilizację. Na sztandarach wypisuje hasła rewolucyjnej lewicy: sprawiedliwości społecznej, chleba, pracy. W jego imperium ma być jednocześnie czerwono i brunatnie. „Wszystko zabrać i podzielić na nowo” – to hasło dnia. Rzucając się z jednej skrajności w drugą, deklaruje, że pozostaje wierny swoim ideałom i że tylko on potrafi połączyć sobą te skrajności. Ponadto zachowuje monopol na rację, własną rację: jednako gromi i Putina, „człowieka o leniwym i powolnym myśleniu” (choć tego ostatnio coraz słabiej), i żałosne środowisko pozbawionych ikry inteligencików z opozycji. Bo w ogóle nienawiść do inteligencji i burżuazji, tych wszystkich ludzi, którym się cokolwiek w życiu udało, Limonow ma w swojej proletariackiej krwi zrodzonej w nędznym charkowskim osiedlu. Bez wdzięku pozuje na jedynego sprawiedliwego w politycznej Sodomie współczesnej Rosji. Nieodmiennie upaja się tym, że zadziera z całym światem. Prowokuje i drażni – z całą premedytacją pokazując, że jest draniem, bo tak lubi. A jak się to komuś nie podoba, to on ma to w głębokim poważaniu.
Z doświadczeń wyniesionych z poniewierki w Ameryce w latach osiemdziesiątych napisał świetną książkę, „To ja, Ediczka”, pulsującą nienasyceniem, żądzą odniesienia sukcesu, odegrania się na sytych mieszczuchach, chęcią zniszczenia poukładanego zachodniego świata i jednocześnie tęsknotą do tego ichniego lepszego życia. Potem uwiódł na chwilę francuską bohemę, która zakochała się w jego bezkompromisowości i chamskim sposobie formułowania prostackich myśli. Stracił pozycję pieszczoszka paryskich salonów, gdy podczas wojny w Jugosławii pojechał tam i bawił się zapachem krwi.
Wrócił do Rosji, założył kontrowersyjną partię Narodowo-Bolszewicka Partia Rosji, wzywał do zaprowadzenia porządku, pozbycia się uzurpatorów, okradających naród, hołubił pamięć Stalina. Partia działała nielegalnie. Limonow poszedł siedzieć (za nielegalne posiadanie broni). W więzieniu przechodził resocjalizację, w ramach działalności artystycznej śpiewał w więziennym chórze. Po wyjściu na wolność intensywnie szukał miejsca dla siebie na politycznym Olimpie, bez specjalnych sukcesów. Założył którąś z kolei rodzinę, z dumą mówi o kilkuletnich dzieciach, które mu się w tym związku urodziły.
Ostatnimi czasy flirtował nawet chwilowo z inteligentami z antyputinowskiej opozycji, z Garrim Kasparowem wspólnie szedł na barykady w ramach „Strategii-31” (obrony prawa do zgromadzeń). Ale w zeszłym roku ich drogi się rozeszły: inteligenci poszli swoją drogą na plac Błotny, a Limonow swoim zwyczajem się na nich obraził (bo go ze sobą nie zabrali). Teraz wszędzie gdzie może wiesza na liberałach i innych opozycyjnych swołoczach wyleniałe psy swoich inwektyw. Wiesza je między innymi na łamach prokremlowskiej gazety „Izwiestia”. Mówi, że będzie obrzucał swoimi „limonkami”, jak nazywa jadowite felietony, działaczy opozycji. Ostatnio rzucał nie tylko „limonkami”, bo na lidera lewaków, Siergieja Udalcowa rzucił się z pięściami.
W okolicznościowym wywiadzie dla internetowego portalu „Lenta.ru” oznajmił, że teraz dla odmiany chciałby być ajatollahem. Ale takim kierującym się leninowskimi zasadami. Ciekawe połączenie. Tylko czy to ma sens?
Archiwum miesiąca: luty 2013
Parada blagierów
Nad rosyjskim Olimpem politycznym przechodzą ostatnio dziwne burze. Słowo plagiat odmieniane jest przez wszystkie przypadki.
Jeden z najaktywniejszych ostatnimi czasy deputowanych z ramienia Sprawiedliwej Rosji Ilja Ponomariow wytoczył przeciwko liderowi Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji Władimirowi Żyrinowskiemu ciężką armatę. Wystąpił z wnioskiem do prokuratora generalnego o sprawdzenie okoliczności towarzyszących przyznaniu Żyrinowskiemu w 1998 r. tytułu doktora nauk filozoficznych (odpowiednik polskiego doktora habilitowanego). Zdaniem Ponomariowa, praca Żyrinowskiego „Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość narodu rosyjskiego” nie jest pracą naukową, a luźnym zbiorem materiałów o charakterze publicystycznym, 80-stronicowym konspektem niespełniającym wymogów pracy habilitacyjnej. Ponomariow przypomniał, że prawie połowa członków rady ekspertów komisji przyznającej tytuły naukowe wydziałów socjologii i politologii Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego opuściła wtedy komisję na znak protestu przeciwko obdarzeniu Władimira Wolfowicza wysokim tytułem naukowym. Dociekliwy deputowany wskazał na bliskie osobiste kontakty Żyrinowskiego z dziekanem socjologii. Tym członkom komisji, którzy nie odmówili współpracy, obiecano pono po 5 tys. dolarów. Ponomariow wyraził w swoim piśmie skierowanym na ręce prokuratora nadzieję, że organy wyjaśnią te zarzuty i pociągną do odpowiedzialności winnych – korumpujących i skorumpowanych.
Żyrinowski pluł i krzyczał, jak to ma w zwyczaju. Och, jego dokonaniami naukowymi można by obdzielić pułk naukowców, tyle ma do powiedzenia w każdej dziedzinie. I uczciwy jest, uczciwy do szpiku kości.
To nie pierwsza jaskółka afer związanych z jakością i autentycznością prac naukowych, jaka krąży nad głowami polityków i urzędników. Kilka dni wcześniej wypłynęły wątpliwości co do autorstwa pracy habilitacyjnej przybranego syna Żyrinowskiego, wiceprzewodniczącego Dumy Państwowej Igora Lebiediewa. „To ordynarne copy-paste. Oto, czym jest praca doktorska Lebiediewa” – napisał jeden z blogerów śledzących sprawę plagiatów. I dalej: „Praca „Ewolucja podstaw ideologicznych i strategii partii politycznych w Federacji Rosyjskiej w latach 1992-2003”, za którą Lebiediew otrzymał stopień doktora nauk historycznych, została spisana z obronionej dwa lata wcześniej dysertacji politologa Michaiła Korniewa”.
Nad zagadnieniem „doktorów copy-paste” pochylił się ostatnio nawet jak zwykle troskliwie premier Dmitrij Miedwiediew, stwierdził, że kampania mająca na celu ujawnienie plagiatów zasługuje na poparcie.
Kolejny łże-doktor z ław poselskich, któremu wyciągnięto plagiat, to deputowany Riszad Abubakirow z ramienia krystalicznie czystej pod każdym względem partii Jedna Rosja. Do swojej pracy habilitacyjnej „włączył 97 stron z pracy doktorskiej innego naukowca, obronionej pięć lat wcześniej. Ukradł nie tylko tezy, ale po prostu cały tekst: kropka w kropkę, przecinek w przecinek, nawias w nawias. Bez żadnych wariacji na temat” – napisała „Nowaja Gazieta”. „Nie mam zwyczaju spisywania – odpierał zarzuty w programie telewizyjnym prawdomówny Abubakirow. – Oskarżenie o plagiat jest całkowicie bezpodstawne”. Czysty żywy Bareja: Ta pani przyszła w tym kożuszku i w nim wychodzi. Ciekawe jest to, że doktorant, z którego pracy tak obficie skorzystał deputowany z Jednej Rosji, nie protestuje, nie pisze nigdzie listów z prośbą o wykazanie jego krzywdy, o ukaranie plagiatora. Nawet indagowany przez dziennikarzy nie chce o tym rozmawiać.
Kolejny akord w symfonii plagiatów to głośna sprawa Andrieja Andrijanowa. Młody putinowiec, członek Jednej Rosji, został kilka dni temu w świetle kamer pozbawiony tytułu doktora za plagiat. Zaraz potem wypłynęła sprawa nieuprawnionych zapożyczeń w pracy Władlena Kralina, bardziej znanego jako Władimir Tor, przywódcy rosyjskich nacjonalistów. A to zapewne tylko wierzchołek góry lodowej.
„Ludzie, którzy mają jakikolwiek związek z nauką i uczelniami, doskonale wiedzą o tym, jaki zakres ma zjawisko pisania prac doktorskich i habilitacyjnych na zamówienie – pisze Borys Żukow w internetowym portalu „Jeżedniewnyj Żurnał”. – Rosyjska wyszukiwarka Yandex na pytanie „praca doktorska na zamówienie” wyrzuca siedem milionów linków. […] Sprawa Andrijanowa pokazała, że chodzi już nie tylko o pojedyncze przypadki łamania prawa, ale że jest to świetnie funkcjonujący system, przyznający lipne tytuły na podstawie lipnych prac. […] To część imperium falsyfikacji. W Rosji falsyfikuje się wszystko: od wyników wyborów przez dziennikarskie śledztwa po cudowne znaleziska na dnie morza antycznych amfor. Cała putinowska epoka to jedna wielka imitacja”.
Opozycyjne media przypominają na marginesie, że kilka lat temu wątpliwości były również w odniesieniu do dysertacji Władimira Putina. Brytyjska „The Sunday Times” pisała w 2006 r., że obroniona w 1997 r. w petersburskim instytucie górnictwa praca Putina zawiera całe fragmenty z pracy amerykańskich ekonomistów Davida Clelanda i Williama Kinga z 1978 r.
To nie deszcz
„Rano, zaraz po godzinie dziewiątej, zimowy półmrok rozjaśnił się nagle. Jak gdybyśmy przenieśli się w środek słonecznego lipcowego dnia. To trwało kilka sekund. Wyjrzałam przez okno. Zobaczyłam smugę na niebie. Pomyślałam: jakie to dziwne. Czy jeszcze ktoś to widział oprócz mnie? I nagle w pobliżu domu coś upadło. Okna otworzyły się, zdmuchnęło wszystko z parapetów. Cały dom trząsł się w posadach” – to relacja Ałły Jeriomiczewej z Czelabińska, na który spadły dziś obiekty z kosmosu.
„Według naszych ocen to nie deszcz meteorów, a upadek bolidu. Rozmiar ciała wynosił kilka metrów, masa – około dziesięciu ton, energia – kilka kiloton. Bolid wszedł w atmosferę z prędkością 15-20 km/sek, rozpadł się na wysokości 30-50 km, fragmenty poruszały się z wielką prędkością, co wywołało efekty świetlne i silną falę uderzeniową. Większa część bolidu uległa spaleniu, pozostałe kawałki mogły spaść na ziemię w postaci meteorytów” – tyle wstępny komunikat Rosyjskiej Akademii Nauk, przekazany agencji ITAR-TASS. „Płonąca kula leciała z południowego wschodu na północny zachód. […] To nie był deszcz meteorytów, tylko bolid, czyli wielki meteor, który rozerwał się przy wchodzeniu do atmosfery ziemskiej. Były trzy wybuchy, pierwszy był najsilniejszy. Deszcz meteorytów jest niegroźny, natomiast odłamki tego bolidu były duże, dlatego poraniły ludzi, przyczyniły strat” – dodaje Siergiej Zacharow z Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego.
Według ostatnich danych, W Czelabińsku i innych uralskich miastach i miejscowościach poszkodowanych jest ponad 1200 osób. Kilkadziesiąt osób hospitalizowano. W Czelabińsku wiele budynków jest uszkodzonych, rozbitych jest 170 tysięcy metrów kwadratowych szyb. Na Uralu jest teraz -18 stopni, szklić trzeba natychmiast. Zamknięto szkoły, przedszkola i wiele innych instytucji. Prezydent Putin zwołał naradę na Kremlu, nakazał udzielenie pomocy poszkodowanym.
Europejska Agencja Kosmiczna poinformowała, że jej aparaturze udało się zarejestrować ślad bolidu przy wchodzeniu do atmosfery. W mediach mnożą się spekulacje, czy można było przewidzieć upadek tak dużego ciała. Akademik Aleksandr Żelezniakow z Rosyjskiej Akademii Kosmonautyki twierdzi, że uczeni dysponują systemami, które pozwalają obserwować przestrzeń kosmiczną. Te aparaty są w stanie wychwycić wielkie ciała. „Natomiast to, co dzisiaj spadło w Czelabińsku, i wychwycić, i zarejestrować, i jeszcze przewidzieć – to było niemożliwe. To było zbyt małe ciało, aparatura tak małych ciał nie jest w stanie zarejestrować. Takie ciała pojawiają się nagle, nagle wchodzą w atmosferę, nagle wybuchają. Z takimi zjawiskami mamy do czynienia regularnie. To nie było unikatowe zjawisko, choć takie rzeczy zdarzają się dość rzadko. Większość podobnych bolidów spada do oceanu. Nie sądzę, by teraz takie zjawiska miały się zdarzać częściej. […] Najwięcej takich zjawisk miało miejsce na początku istnienia Układu Słonecznego – wtedy w kosmosie było dużo śmieci. Ale z biegiem czasu układ się oczyścił. Podobne incydenty oczywiście będą się powtarzać, ale niezbyt często”.
Niezbyt często, ale jednak się zdarzają. W 2002 roku w obwodzie irkuckim spadł meteoryt, nazwany potem witimskim. Spowodował zniszczenia i pożar lasu, ofiar w ludziach nie było, meteoryt uderzył w bezludnym miejscu. W 1947 roku w ussuryjskiej tajdze spadł meteoryt o wadze kilkudziesięciu ton, samych fragmentów, na jakie rozprysnął się bolid, zebrano 27 ton, a przecież nie znaleziono wszystkich. Wszyscy wspominają też dzisiaj słynny meteoryt tunguski, który w 1908 roku uderzył w bezludną tajgę i zmiótł wszystko w promieniu czterdziestu kilometrów.
Sprawy niebieskie poruszyły głęboko tych, którzy chodzą po ziemi. „Szum wokół uderzenia meteorytów w Czelabińsku był w pierwszych godzinach po incydencie tak ogromny, że rosyjska opinia publiczna gotowa była dać wiarę każdej informacji na ten temat. Tym bardziej że początkowo oficjalne informacje były skąpe i sprzeczne” – odnotowuje portal Newsru.com. Nie było przecież wiadomo, co to było. Ludzie podejrzewali, że to katastrofa samolotu, atak terrorystyczny, lądowanie kosmitów, wybuch w magazynach wojskowych. Z zamieszania skorzystali internetowi chuligani, którzy zamieścili zdjęcia z domniemanego miejsca upadku największego fragmentu bolida. Rolę strasznego meteorytu zagrał m.in. turkmeński krater Darwaza, znany jako Bramy Piekieł. Krater, będący fragmentem wielkiego złoża gazu, faktycznie wygląda jak lej po uderzeniu meteorytu, tym bardziej że ogarnięty jest płomieniem. Ale o takich zjawiskach nie mogło być mowy tym razem. Zwraca natomiast uwagę to, że ludzie poszukiwali na własną rękę wiadomości, nie dowierzając temu, co mówią oficjalne czynniki.
Falę goryczy i niezadowolenia wywołały np. komunikaty Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych, które twierdziło, że rozsyłało do ludności smsy z zawiadomieniem o możliwym uderzeniu obiektu. „Ta wierutne kłamstwo” – pisali czelabińscy blogerzy, co jeszcze bardziej podgrzewało atmosferę.
Rosyjski internet poruszony „czelabińskim armagedonem” komentuje i smakuje niezwykłe wydarzenie. Oryginalnym podejściem popisał się znany z błazeńskich wypowiedzi Władimir Żyrinowski, szef zasiadającej w parlamencie partii LDPR. Jego zdaniem, wcale nie jest powiedziane, że kosmiczne odpadki spadły same z siebie na Ural. Nie można wykluczyć, że to Amerykanie spowodowali, że bolid uderzył w Czelabińsk – miałaby to być mianowicie próba z amerykańską bronią kosmiczną. „Dlaczego wybrali Ural? Bo tam jest dużo obiektów wojskowych, zakładów, można na tym terenie przećwiczyć uderzenie na jakieś zakłady chemiczne, elektrownie wodne”. Te amerykańskie podchody jakoby są związane z planowanymi na przyszły tydzień rozmowami z nowym amerykańskim sekretarzem stanu. Teorie spiskowe zawsze się dobrze sprzedawały.
Nie brakuje też takich, którzy stroją sobie żarciki: pojawiły się np. opowiastki o tym, jakie straszne przeżycia towarzyszyły mieszkańcom meteorytu, którzy zbliżając się do ziemi zobaczyli pod sobą Czelabińsk i włosy stanęły im dęba. Jeden z blogujących reżyserów, zastanawiał się, czy Siergiej Michałkow zechce nakręcić film „Spaleni armagedonem”.
Odznaczył się też premier Miedwiediew. Przyleciał dziś na forum w Krasnojarsku i zabrał głos w sprawie Czelabińska: „Dziś nad obwodem czelabińskim i w kilku innych miejscach spadł deszcz meteorów. To jeszcze jeden symbol naszego forum. […] Nic poważnego się nie stało”. Komentator Aleksandr Minkin podsumował: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki wielkiemu meteorytowi dowiedzieliśmy się, że nasz premier intelektualnie się rozwija. […] To, że kilkaset osób zostało rannych, a wszyscy mieszkańcy przeżyli koszmar, to dla premiera nic takiego”.
Tu można obejrzeć zdjęcia z Czelabińska: http://www.echo.msk.ru/blog/echomsk/1012336-echo/
Zwyczajny piechting
Język rosyjski zyskał nowe słowo: „piechting”. Zostało utworzone od nazwiska Piechtin w związku z głośną sprawą praktyki nabywania nieruchomości za granicą przez członków rosyjskiego establishmentu.
Wokół zagranicznych nieruchomości rosyjskich polityków ze świecznika znowu zrobiło się głośno. Znowu, bo po raz kolejny wypływa za sprawą publikacji w internecie skandal związany z posiadaniem nieruchomości przez zobowiązanych niczym franciszkanie do cnoty ubóstwa rosyjskich urzędników i parlamentarzystów. Znowu, bo prawo do posiadania lub nieposiadania takich zagranicznych dóbr jest przedmiotem targów na szczytach władzy. W grudniu w orędziu do obu Zgromadzenia Parlamentarnego prezydent Putin zapowiedział, że należy się przyjrzeć zagranicznym majątkom rosyjskich polityków. Dwa dni temu do Dumy został wniesiony prezydencki projekt ustawy zakazującej posiadania pewnym kategoriom urzędników państwowych (a także ich małżonkom i nieletnim dzieciom) kont w zagranicznych bankach i nabywania zagranicznych papierów wartościowych. W projekcie dopuszcza się natomiast możliwość posiadania przez urzędników zagranicznych nieruchomości pod warunkiem zgłoszenia ich w deklaracjach majątkowych. W notatce dotyczącej kremlowskiego projektu czytamy: „Zakaz ten wprowadzany jest w celu zapewnienia bezpieczeństwa państwa, uporządkowania działalności lobbystycznej, zwiększenia inwestowanych środków w gospodarkę narodową i podniesienia efektywności korupcji”. Na uporządkowanie swoich spraw za granicą urzędnicy i deputowani mają trzy miesiące.
To kolejny sygnał Putina pod adresem rozpasanej biurokracji: przegięliście. Skala dozwolonej klasie rządzącej korupcji najwidoczniej stała się tak duża, że wyszła spod kontroli szefa. I szef chce przywołać „chłopaków” do porządku, by kontrolę odzyskać. Ustawa zakazująca trzymania pieniędzy „zgromadzonych wysiłkiem ponad siły”, jak drwi rosyjski internet, w zagranicznych bankach to 433 poważne ostrzeżenie. Czy efektywne? Zobaczymy. Na razie widać, że Kreml nie może się zdecydować, czy przyciskać kradnących państwowe pieniądze urzędników czy traktować ich łagodnie. Brak konsekwencji nie wróży zbyt dobrze, jak pisze w portalu Slon.ru Olga Pawlikowa. „Prezydencki mechanizm kontroli jest zbyt niekonsekwentny i zbyt mało transparentny, by przy jego pomocy stworzyć formację patriotycznie nastrojonej elity [mającej konta i nieruchomości w Rosji]. Opracowany przez samych deputowanych projekt ustawy zakazującej posiadania nieruchomości za granicą, wniesiony jeszcze w 2012 roku, zakładał, że takiej możliwości jak kupowanie nieruchomości nie będzie, tymczasem w projekcie prezydenckim figuruje zapis, że nieruchomości mieć można, tylko trzeba je deklarować i tłumaczyć źródło środków, za które się je kupiło. A zatem jeżeli rosyjski deputowany nie będzie mógł mieć konta za granicą, to będzie lokował w zagraniczne nieruchomości. […] Poza tym może te nieruchomości przepisać na pełnoletnie dzieci lub rodziców”. A poza tym – kto będzie ich ścigał i wyjaśniał, za co sobie coś kupili poza granicami matuszki Rosji? To może być narzędzie wybiórczej sprawiedliwości w rękach Kremla, ale nie będzie oznaczało społecznej kontroli nad klasa polityczną.
Tymczasem od dwóch dni trwa wałkowanie smakowitej sprawy apartamentów Piechtina. Bloger, opozycjonista, twórca portalu Rospil, tropiącego przypadki korupcji na szczytach władzy, Aleksiej Nawalny zamieścił na blogu dokumenty świadczące o tym, że szef parlamentarnej komisji etyki (tak, etyki) Władimir Piechtin z partii Jedna Rosja jest właścicielem luksusowych apartamentów w Miami. Wartość tych rozkoszy – ok. 2 mln dolarów.
Po publikacji zagotowało się. Przewodniczący etycznej komisji Piechtin w wywiadzie dla gazety „Izwiestia” powiedział: „Praktycznie nie mam zagranicznych nieruchomości”. „Co to znaczy praktycznie nie mam? Tak czy nie?” – dopytywała gazeta. „Nie, nie mam żadnych nieruchomości za granicą” – oświadczył. Następnie napisał wniosek o zawieszenie go w funkcji przewodniczącego komisji Dumy ds. etyki na czas wyjaśnienia sprawy. Etyczny deputowany. Tłumaczył, że syn Aleksiej uczył się w USA. „Myślę, że on ma tam nieruchomości” – wydukał. Hm, myśli. Widocznie panowie Piechtinowie nie rozmawiają ze sobą. W każdym razie nie o takich drobiazgach jak śliczne nieruchomości w USA. Chociaż o ważnych sprawach wagi państwowej chyba rozmawiać powinni: Aleksiej Piechtin był oficjalnie doradcą deputowanego Władimira Piechtina. Krocie muszą zarabiać doradcy w Dumie, skoro szastają forsą w drogich kurortach na amerykańskim wybrzeżu. Według Piechtina seniora, 35-letni dziś Piechtin junior wyjechał do Stanów po nauki w 1998 roku, a teraz jest biznesmenem, ale mieszka w Rosji. Dokumenty na temat praw własności Piechtinów do ładnych mieszkanek z otwartych źródeł amerykańskich można obejrzeć tu: http://navalny.livejournal.com/771665.html
Piechtin nie po raz pierwszy okazał się wielkim miłośnikiem nieruchomości. I to nieruchomości tajnych – jesienią wypłynęła sprawa posiadania przez niego nieruchomości pod Petersburgiem, których również nie wykazał w deklaracji majątkowej. Piechtin jest deputowanym od 1999 roku, a zatem od kilkunastu lat nie ma prawa zajmować się działalnością komercyjną. W deklaracjach o dochodach wykazywał przeciętny dochód 2 mln rubli rocznie. „Nasz bohater od 1999 r. pracuje jako deputowany, je, pije i ubiera się, zajmować się biznesem nie może, a jednocześnie jest właścicielem kilku nieruchomości w kraju. Skąd się wzięły majętności Piechtina? Jak to w Jednej Rosji bywa – jakoś same z siebie się wzięły. A zadawać niewygodne pytania na temat cudzych spraw – och, to nieetyczne. Uczcie się od Piechtina” – drwi Aleksiej Nawalny.
Inny znany bloger Anton Nosik powątpiewa, czy „parteigenossen” z partii oszustów i złodziei dobiorą się koledze Piechtinowi do skóry. „Teoretycznie sprawdzeniem zamorskich posiadłości Piechtina powinien się zająć szef komisji ds. dochodów Nikołaj Kowalow, też deputowany od roku 1999 i też członek Jednej Rosji. Kowalow już oświadczył, że jeżeli otrzyma polecenie partii, to jego komisja sprawdzi dochody współtowarzysza, ale pod warunkiem że te dokumenty „zostaną dostarczone w odpowiedni sposób”. […] Zgodnie z amerykańskim prawem informacje o umowach dotyczących nieruchomości znajdują się w otwartym dostępie. Wszystko, co powinien zrobić Kowalow, to wziąć te dane i porównać z deklaracjami majątkowymi Piechtina. […] Ale Kowalow woli poczekać, aż dokumentom wyrosną nogi i dokumenty same siebie dostarczą do Dumy odpowiednim sposobem. Bo jak się nie dostarczą, to trudno – nic nie będzie można na to poradzić”. Sam Kowalow w wypowiedzi dla Publicpost powiedział, że nawet gdyby zarzuty posiadania niezadeklarowanej nieruchomości w USA potwierdziły się, to Piechtinowi grozi za to jedynie nagana oraz opublikowanie informacji o tym, że deklaracje nie zgadzają się z rzeczywistością.
365 dni do Soczi
To ulubiony projekt prezydenta. Prezydent zamknął usta niedowiarkom, którzy wyśmiewali pomysł zorganizowania zimowych igrzysk olimpijskich w subtropikalnym Soczi, zsyłając złoty deszcz państwowych rubli na ten nadmorski kurort u podnóża majestatycznych gór. Za gigantyczne pieniądze już za rok Soczi ma się stać światowym centrum sportów zimowych, które i po zawodach olimpijskich ma przyciągać narciarzy i łyżwiarzy.
Od dziś zaczęło się odliczanie – do otwarcia igrzysk pozostał równo rok. Wczoraj z wielką pompą prezydent Putin objechał „igrzyska w budowie”. Gospodarskim okiem rzucił na gotowe i rozbebeszone obiekty i wysłuchał referatów o stanie przygotowań. Budowa posuwa się z oporami. Co rusz okazuje się, że przewidziane kwoty nie wystarczają na wykonanie zadań. Soczi okazało się beczką bez dna. „W naiwnym 2007 roku [kiedy zapadła decyzja o tym, że gospodarzem zimowych igrzysk 2014 będzie Soczi] planowano wydatki na poziomie 300 mld rubli (30 mld złotych), co było kwotą mniej więcej porównywalną z wydatkami państw organizatorów igrzysk. Ale dość szybko okazało się, że potrzeba 1 biliona rubli [od 2008 roku wydano już 1,1 bln – donoszą media]. A i to nie jest ostatnie słowo: mówi się nawet o 1,5 bln. Z wyliczeń wynika, że dziennie trzeba będzie wydawać 1,05 mld rubli” – napisali dziennikarze portalu „Slon.ru”. Putin podczas wczorajszej inspekcji nakazał skrupulatnie kontrolować wydatki. Najwyraźniej wykonawcy przegięli z „zagospodarowywaniem” strumienia pieniędzy, szczodrze spływającego z Moskwy. Owszem, wszystko na igrzyska w Soczi trzeba było zbudować od zera, owszem, z rozmachem, ale mimo wszystko… Aż za 50 mld dolarów? To więcej niż wydały Chiny na organizację letnich igrzysk w Pekinie w 2008 roku (40 mld dolarów).
Budowa obiektów olimpijskich w Soczi od początku przyciągała uwagę. Na początkowym etapie dlatego, że protestowali mieszkańcy – i ci, których wywłaszczano w związku z szykowaniem miejsca pod obiekty sportowe i bazę hotelową, i ci, którym budowa przeszkadzała w normalnym życiu (zakorkowane miasto, rozjeżdżone kołami wielkich ciężarówek, mniejszy napływ letnich turystów, z których od czasów radzieckich żyje pół miasta). Później ze względu na publikacje prasy dotyczące kulis przyznania Rosji organizacji igrzysk (Rosja miała kupić głosy członków MKOl, m.in. księcia Monako Alberta, który spędził z Putinem pamiętny urlop nad Jenisejem oraz uczestniczył w polarnej wyprawie, co miało być prezentem i wyrazem wdzięczności za poparcie kandydatury Soczi). Już w 2010 roku komentatorzy zwrócili uwagę na kosmiczne wydatki na przygotowanie obiektów olimpijskich. Korporacja państwowa Olimpstroj, odpowiadająca za budowę obiektów, została okrzyknięta najsmaczniejszym kąskiem wielkiego tortu, przy którym pożywiają się urzędnicy z kręgu Putina. Nadzór nad budową powierzono Dmitrijowi Kozakowi, zaufanemu totumfackiemu prezydenta. Po kontrolach Izby Obrachunkowej [ros. NIK] posady straciło kilku wysoko postawionych urzędników, wobec kilku wszczęto śledztwa w sprawie machinacji finansowych. „Kuluarowe słuchy o rozkradaniu funduszy przeznaczonych na budowę obiektów w Soczi to nie nowina, choć głośno i oficjalnie nikt o tym nie mówi. Zresztą, wcale nie wiadomo, czy bez korupcji cała ta machina związana z finansowaniem ze strony państwa byłaby w stanie wykonać zadanie na czas (w sumie buduje się osiemset różnych obiektów). Teraz państwo bardziej martwi się o to, gdzie znaleźć ludzi, którzy dokończą budowę. Z koniecznością wydzielenia dodatkowych środków już się chyba wszyscy pogodzili” – komentuje Anton Kluczkin z Lenta.ru. Ze zwerbowaniem ludzi do pracy może być różnie; w niedawnym raporcie Human Rights Watch zwróciła uwagę na niewłaściwe traktowanie gastarbeiterów, pracujących na budowie w Soczi. Ale jeśli nie gastarbeiterzy, to kto?
RIA Nowosti uspokaja, że większość obiektów sportowych jest już gotowa lub prawie gotowa. Już teraz odbywają się zawody, testujące te obiekty. Ale kompletnie w proszku jest cała reszta infrastruktury, niezbędna do przeprowadzenia tak gigantycznej imprezy. Na przykład skocznie dla narciarzy są, ale trybun wokół nich nie ma. Nie ma też dróg, którymi można się do danego obiektu dostać.
Prezydent podczas wczorajszej inspekcji niezadowolony marszczył brew, a dzisiaj odwołał ze stanowiska wiceprezesa Olimpijskiego Komitetu Rosji Ahmeda Biłałowa. Powodem nagłej dymisji było niedostateczne przygotowanie obiektu „Russkije Gorki”.
Stalinobus czerwony przez ulice miast mknie
Wołgogradzka duma miejska w specjalnym postanowieniu zdecydowała o zmianie nazwy miasta Wołgograd na Stalingrad. Nie na stałe jednak, a tylko na sześć dni w roku. Dni, związanych z wielkimi datami historii XX wieku. Wyliczankę zaczyna 2 lutego – to rocznica zakończenia bitwy stalingradzkiej, potem 9 maja – Dzień Zwycięstwa, 22 czerwca – dzień napaści Niemiec hitlerowskich na ZSRR, 23 sierpnia – dzień pamięci ofiar masowych bombardowań miasta przez niemieckie lotnictwo, 2 września – rocznica zakończenia II wojny światowej (świętowanie tej rocznicy to taka nowa świecka tradycja w Rosji, zapoczątkowana przez Dmitrija Miedwiediewa, naówczas prezydenta, żeby przypomnieć Japonii, że Rosja walczyła i na tamtym froncie, na Dalekim Wschodzie i Pacyfiku o swoje, np. o Kuryle, i że walki zakończyły się dopiero 2 września, długo po kapitulacji Niemiec i że dopiero dobicie ich japońskiego sprzymierzeńca położyło kres wojnie) i last but not least 19 listopada – w dniu rozpoczęcie bitwy stalingradzkiej.
Prezydent Putin, który dzisiaj przybył do… no, właśnie, dokąd? Chyba należałoby powiedzieć: do Wołgogradu, który w dniu rocznicy stał się znowu Stalingradem. „Stalingrad uczynił Rosję niezwyciężoną” – powiedział w uroczystym przemówieniu. W mieście odbyła się parada wojskowa z udziałem żołnierzy przebranych w mundury czasów wojny – dań złożona weteranom. W godzinach wieczornych natomiast – salut. „Prawdziwy, artyleryjski, a nie jakieś chińskie sztuczne ognie” – zachwalał wicepremier Dmitrij Rogozin.
W rosyjskiej telewizji od rana okolicznościowe programy i filmy, poświęcone siedemdziesiątej rocznicy zwycięstwa w jednej z najważniejszych bitew II wojny (największa bitwa na lądzie, trwała dwieście dni; co do liczby ofiar – ciągle nie ma pewnych danych). Bitwy, która odwróciła bieg wojny. A po ulicach kilku rosyjskich miast jeździły dziś mikrobusy z podobizną Józefa Stalina, patrona miasta nad Wołgą. Pojazdy nazwano już w narodzie stalinobusami. W mieście, które od jutra znów będzie Wołgogradem, pięć stalinobusów ma jeździć do 9 maja. Właścicielami mikrobusów są firmy prywatne, ich wynajem organizacje wspierane przez komunistów i związki weteranów opłaciły z dobrowolnych datków ludności. Zwolennicy zmiany nazwy Wołgogradu na Stalingrad podczas dzisiejszych obchodów usilnie zbierali podpisy pod wnioskiem (pisałam o tej akcji w blogu: http://labuszewska.blog.onet.pl/2012/10/18/mundial-w-stalingradzie/). Przedstawiciel opozycyjnej partii Jabłoko skrytykował ideę stalinobusów: „Stalin podczepił się pod to zwycięstwo. Wojny może by w ogóle nie było, gdyby nie jego idiotyczna polityka i przyjaźń z Hitlerem, przez którą przegapił napaść na Związek Radziecki”. „Dlaczego na mikrobusach nie umieszczono podobizny jakiegoś symbolicznego szeregowca, który walczył w Stalingradzie, a twarz Stalina? Szeregowca byśmy poparli, Stalina – nie” – zapewniał z kolei polityk z Jednej Rosji.
Pisałam o tym wiele razy, choćby niedawno, opisując spektakl „Akt drugi. Wnuki”, powtórzę jeszcze raz: w Rosji nie rozliczono zbrodni stalinowskich, nie potępiono jednoznacznie Stalina. Władze tańczą „leninowskie tango” – krok naprzód, dwa kroki wstecz. W przekazie medialnym i nie tylko relatywizuje się wyrządzone wtedy zło, zbrodniczość systemu, szuka usprawiedliwienia zbrodniczych decyzji tyrana. Historyk Borys Sokołow, krytykujący politykę historyczną Putina, mówił wczoraj w audycji Radia Swoboda: „Rosyjska władza ma dwoiste podejście zarówno do Stalina, jak i do jego dziedzictwa. Władza najchętniej by gdzieś zamiotła represje stalinowskie, fakty mówiące o zlikwidowaniu wielu tysięcy ludzi, w tym również z sowieckiej nomenklatury. Ale zostawiłaby sobie z tego dziedzictwa mocarstwowość – to, że Stalin uczynił z ZSRR supermocarstwo, które kontrolowało bez mała jedną trzecią kuli ziemskiej. Nostalgia za przeszłością ciągle jeszcze jest dla wielu osób żywa. Sądzę, że ze czterdzieści procent rosyjskiego społeczeństwa autentycznie kocha Stalina, bo tęskni za imperium. […] Co do nazwy miasta: przywrócenie nazwy Stalingrad przez zwolenników Stalina zostanie odczytane jak jego rehabilitacja”. I dalej: w Rosji „bitwa stalingradzka uważana jest za bitwę dobra i zła. Tak naprawdę jedno zło [stalinizm] walczyło z drugim [hitleryzm]. Jedno z nich, stalinizm, było sprzymierzone z relatywnym dobrem, jeżeli za takowe uznać zachodnie demokracje, przy wszystkich ich niedostatkach, jakie ujawniły się w czasie II wojny światowej. Ale u nas tego [że stalinizm był takim samym złem jak hitleryzm], jeszcze nie są gotowi przyznać. Uważa się, że to niepatriotyczne. Tych, którzy nie utożsamiają się z sowieckim reżimem, uważa się za antypatriotów”. Zdaniem Sokołowa, w niedawno zrealizowanej ekranizacji wielkiej powieści Wasilija Grossmana „Życie i los” zatarto główne przesłanie książki: Grossman utożsamiał stalinizm i hitleryzm, uważał je za tak samo zbrodnicze systemy. Tezę tę zatarto, zdaniem Sokołowa, właśnie dlatego, że postawienie znaku równości pomiędzy stalinizmem i hitleryzmem to dla rosyjskich władz rubież, której ciagle jeszcze nie jest gotowa przekroczyć.