16 sierpnia. Pod koniec ubiegłego tygodnia agencje informacyjne organizowały dodatkowe dyżury dla pracowników, obawiając się zaostrzenia sytuacji wokół Krymu, skąd napływały sensacyjne komunikaty i w związku z tym wielkiego zaognienia na linii Moskwa-Kijów.
Federalna Służba Bezpieczeństwa Rosji poinformowała w ubiegłym tygodniu w trybie ekstraordynaryjnym, że udaremniła dokonanie na Krymie zamachów terrorystycznych. Mieli ich dokonać dywersanci nasłani przez ministerstwo obrony Ukrainy. Podobno gdzieś wywiązała się strzelanina, zginął jeden z rosyjskich funkcjonariuszy, strzelaninie towarzyszyć miał ostrzał od strony Ukrainy. Propagandowe tuby Kremla donosiły gromko, że ukraińskie „grupy dywersyjno-terrorystyczne” miały za zadanie zdestabilizować sytuację na półwyspie, posiać panikę, wygnać tym samym turystów, poderwać planowane na wrzesień wybory parlamentarne.
Prezydent Putin zmarszczył czoło i oskarżył Ukrainę o „sięganie po terror”. No i orzekł, że w tej sytuacji spotkanie w „formacie normandzkim” (Ukraina, Francja, Niemcy, Rosja) podczas wrześniowego szczytu G20 nie ma sensu. Premier Rosji zawtórował w groźnym tonie, zapowiadając, że Rosja może zerwać stosunki dyplomatyczne z Ukrainą. Strona ukraińska powtarzała, że wszystko to nieprawda, prowokacje czystej wody etc. Niemniej prezydent Poroszenko wprowadził stan podwyższonej gotowości bojowej we wschodnich jednostkach. Przez media przewalały się w tę i z powrotem porównania historyczne do prowokacji gliwickiej z 1939 r.
Jak odczytać te krymskie komunikaty? Komunikat Putina był czytelny. Rosyjski prezydent znowu powrócił do wrogiej retoryki pod adresem Kijowa, nie użył wprawdzie słowa „junta”, ulubionego określenia usłużnych kremlowskich propagandystów, ale nadmienił, że Ukrainą rządzą ludzie, którzy „zagarnęli władzę”. Ważniejsza była ta część wypowiedzi, którą Putin skierował wprost do Zachodu. Zagranie to miało na celu pokazać, że Ukraina nie jest samodzielna, nie potrafi zrobić nic konstruktywnego. To był bezpośredni apel, aby ci, którzy wspierają obecne kijowskie władze, nacisnęli swego „klienta” i skłonili Kijów do „realnego uregulowania pokojowego”. Czyli do realizowania postanowień Mińska 2, w tym objęcia ukraińską jurysdykcją separatystycznych tzw. republik ludowych, ale wedle scenariusza Kremla, z zachowaniem marionetkowych reżimów; dopiero potem możliwe byłoby rozważenie, kto sprawuje kontrolę nad granicą ukraińsko-rosyjską. W ten sposób Moskwa zyskałaby fantastyczny instrument powstrzymywania wszelkich prozachodnich zapędów Ukrainy – tzw. republiki ludowe udaremniłyby każdy krok w stronę Zachodu. Strona ukraińska ostatnio powtarzała, że przywrócenie ukraińskiej jurysdykcji nad tzw. republikami ludowymi, wybory itd. będzie możliwe, ale dopiero po odzyskaniu kontroli nad granicą, a nie – jak chce Moskwa – bez tej kontroli odzyskania. I Zachód zaczął się tej argumentacji przysłuchiwać.
Prowokacją na Krymie Moskwa pokazała więc, że jest z tego obrotu spraw niezadowolona, że zaczyna się niecierpliwić. I jeżeli Zachód nie zechce wywrzeć nacisku na Kijów i przymusić „klienta” do postępowania zgodnego z rosyjskim scenariuszem, to może być znowu gorąco. Znowu wywalimy stolik, pokażemy pięść. Może nawet znów poleje się krew, znowu trzeba będzie szukać rozwiązań. Jak nie Mińsk 2, to Mińsk 3, 4, 5, aż do skutku. Przy czym Rosja podkreśla za każdym razem, że absolutnie nie jest stroną, jest tylko arbitrem. Ha.
Co jeszcze można wyczytać spomiędzy wierszy komunikatu Putina? Że jeśli akcja „dywersant na Krymie” nie przyniesie Rosji spodziewanych owoców, to trzeba będzie Zachodowi powtórzyć dobitniej, że Ukraina jest państwem wspierającym terroryzm, skompromitować Ukrainę w oczach społeczności zachodniej, wykazać, że władze w Kijowie z niczym sobie nie radzą, nie zasługują na zaufanie etc.
Czy to przekonujące? W oficjalnej wersji wydarzeń na Krymie tłuczonej przez rosyjską telewizję i inne prokremlowskie media są liczne luki, „niestykowki”, wszystko wygląda na zawczasu przygotowaną prowokację, pozbawioną przy tym ładu i składu.
Reakcja USA na te rewelacje była zresztą powściągliwa: Departament Stanu przypomniał, że uważa Krym za okupowane terytorium Ukrainy i czeka na uregulowanie sytuacji we wschodnich prowincjach objętych promoskiewską rebelią. Rosyjski minister spraw zagranicznych Ławrow zapewniał swojego niemieckiego kolegę podczas wczorajszego spotkania, że „Rosja ma twarde dowody”. Ale na razie nikt ich nie widział.
Rosyjski historyk profesor Walerij Sołowiej w audycji Radia Swoboda powiedział: „Wojny na dużą skalę pomiędzy Rosją i Ukrainą po tym wszystkim raczej nie będzie. Zostanie utrzymane status quo. Format normandzki ulegnie zawieszeniu. Rosja będzie czekać. To jej strategia. Poczeka w nadziei, że Ukraina sama się zawali pod ciężarem własnych problemów, że Zachód nie wytrzyma antysankcji i sam zdejmie sankcje [nałożone na Rosję], że w Ameryce zmieni się prezydent”.
To chyba zbyt optymistyczna ocena. W rosyjskiej strategii faktycznie jest czekanie, ale jest też niecierpliwość, jest też liczenie na to, że jakaś mała (a w razie potrzeby nawet większa) prowokacja przyniesie duże zyski, że kropla dyplomacji Ławrowa wydrąży wreszcie jakiś choćby maleńki rozstęp w skale. Jeśli jeszcze nie teraz, to może za chwilę, kiedy zmieni się konstelacja polityczna na amerykańskim nieboskłonie, a fala migracyjna mocniej podmyje jedność Europy. Wyrażone przez Putina niezadowolenie z formatu normandzkiego to niezadowolenie z postawy europejskich partnerów – Niemiec i Francji. Może to pierwszy akord w symfonii zmysłów, jaką Putin chce skomponować z udziałem przyszłego prezydenta USA (wreszcie porozmawiamy jak równy z równym o nowym podziale stref wpływów, o losach świata całego, w tym Ukrainy, ale już bez pałętających się pod nogami niepoważnych Europejczyków). Poza tym są jeszcze wykonywane bez reporterskich fleszy „małe robótki” stricte wojskowe: ćwiczenia Kaukaz 2016, tworzenie i wyposażanie nowych jednostek wzdłuż granicy z Ukrainą itd. To też część rosyjskiej strategii.
Poza tym Rosja ma jeszcze inne fortepiany, na których będzie grać, i to głośno. Ciąg dalszy nastąpi.