Archiwum miesiąca: styczeń 2022

Samotność w Petersburgu

29 stycznia. Prezydent Putin lubi podkreślać, że pochodzi z Petersburga, że kocha rodzinne miasto i jego mieszkańców, że zawsze tam chętnie wraca, że czuje się tam jak u siebie. Dwa dni temu była 78. rocznica zakończenia blokady Leningradu, dzień w mieście czczony z pietyzmem i wzruszeniem. Trwająca od 8 września 1941 do 27 stycznia 1944 roku blokada pochłonęła około 650 tys. ofiar wśród ludności cywilnej, większość ofiar zmarła z głodu, wycieńczenia i chorób. Ofiary grzebane były na Cmentarzu Piskariowskim, znajduje się tam obecnie monumentalny memoriał, poświęcony cywilom oraz żołnierzom Frontu Leningradzkiego, którzy polegli, broniąc miasta.

Zmarłych chowano w zbiorowych mogiłach. Do tej pory udało się ustalić personalia nie więcej niż 150 tys. osób. Na cmentarzu tym spoczywa, jak podają oficjalne źródła, starszy brat prezydenta, Wiktor, który zmarł na dyfteryt zimą 1942 r., miał półtora roku. Prezydent, jak wszyscy mieszkańcy miasta, na pewno ma osobisty stosunek do tego tragicznego okresu historii, która odbiła się również na losach jego rodziny. Ostatnio był na cmentarzu z okazji rocznicy zakończenia blokady w 2020 r., wtedy towarzyszył mu gubernator Petersburga i niewielka grupa wybranych. Rok wcześniej jeszcze zezwolono na kontakt z ludnością. W relacji agencji RIA Nowosti czytamy: „W niedzielę na Cmentarzu Piskariowskim zebrały się setki mieszkańców Petersburga, aby uczcić pamięć ofiar blokady. Po złożeniu wieńców mieszkańcy podziękowali prezydentowi za to, że przyjechał na 75. rocznicę. Niektórzy uścisnęli mu dłoń”. Także pięć lat wcześniej, gdy Putin przybył na siedemdziesiątą rocznicę „Dnia Zwycięstwa Leningradu”, jak nieoficjalnie nazywa się zakończenie blokady, wokół niego byli ludzie: „Wraz z obecnymi na Cmentarzu Piskariowskim ludźmi prezydent przeszedł główną aleją od Wiecznego Ognia pod pomnik Matki Ojczyzny, objął staruszkę, która przeżyła blokadę i chętnie fotografował się ze wszystkimi chętnymi” – pisał wtedy dziennik „Moskowskij Komsomolec”.

Z tymi opisami kontrastuje to, co można było zobaczyć w tegorocznych relacjach: samotny Putin idzie za żołnierzami niosącymi wieniec, za ogrodzeniem tłoczą się niewpuszczeni na cmentarz mieszkańcy, którzy przyszli na groby bliskich, na dachu budynku stojącego przy bramie cmentarza nad bezpieczeństwem prezydenta czuwają snajperzy, trzymając broń gotową do strzału. Przeraźliwie smutny ten obrazek (https://www.svoboda.org/a/ot-starikov-zaschityat-snaypery-putin-na-piskarevskom-kladbische/31676031.html).

W mediach społecznościowych było wiele komentarzy o tej wizycie Putina w ukochanym mieście, ostentacyjnym odgrodzeniu się od jego mieszkańców i wzmożonej ochronie. Petersburski polityk opozycyjny Borys Wiszniewski w Twitterze napisał: „Pomyślcie, na Cmentarz Piskariowski, gdzie leżą zmarli z głodu mieszkańcy miasta, przyszedł człowiek, na którego rozkaz buldożery miażdżą tony żywności z eksportu [żywność z krajów objętych sankcjami jest niszczona na polecenie władz od 2014 r.]. I oczywiście przyszedł sam. Gdyby go tam powitali „blokadnicy”, to by się nie pozbierał”. Ciekawy komentarz, ale to chyba nie z powodu rozgniecionego ementalera te środki ostrożności. Może chodziło o strach prezydenta przed koronawirusem, w Rosji wzbiera piąta fala, dziś przekroczono sto tysięcy nowych potwierdzonych przypadków zakażenia. Prezydent podobno jest zaszczepiony (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2021/11/24/proszek-w-prezydenckim-nosie/; http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2021/03/29/wielka-tajemnica-szczepienia/), ale nadal dystansuje się i izoluje. O tym, że te środki ostrożności były związane z obawą przed covidem, może świadczyć to, że żołnierze, którzy nieśli wieniec przed Putinem, zostali przywiezieni z Moskwy. Przed uroczystością przebywali na dwutygodniowej kwarantannie.

Na froncie (dez)informacji

24 stycznia. Wywołane i podsycane przez Rosję napięcie w stosunkach z Zachodem trwa kolejny tydzień. Moskwa twardo domaga się od USA odpowiedzi na swoje ultimatum z połowy grudnia (ograniczenie obecności wojskowej NATO w pobliżu granic Rosji, cofnięcie się do stanu przed 1997 r., deklaracja nieprzyjmowania do Sojuszu Ukrainy itd.). Podczas rozmów sekretarza stanu USA z ministrem spraw zagranicznych Rosji w zeszłym tygodniu w Genewie, które nie przyniosły przełomu, strony zgodziły się na kontynuowanie konsultacji. Moskwa, która przyciskała zachodnich partnerów do ściany i żądała natychmiastowych pisemnych gwarancji, łaskawie zgodziła się jeszcze kilka dni poczekać na pisemną odpowiedź władz amerykańskich.

W oczekiwaniu na tę odpowiedź rosyjska propaganda daje popisy inwencji twórczej. Rosyjscy telewidzowie od dawien dawna są karmieni przekazem o nieograniczonej mocy swojej armii. Od momentu ogłoszenia ultimatum zaczęto opinię publiczną szykować do tego, że Rosja będzie musiała użyć tej wielkiej armii w obronie swoich obywateli mieszkających w separatystycznym Donbasie, bo Ukraina przygotowuje tam prowokacje z bronią chemiczną. Ta narracja została już zapomniana, to było tak dawno, że nikt nie pamięta. Zresztą nikt nie pamięta nawet tego, co stugębna hydra propagandy mówiła dwa dni temu. Dzisiejszy przekaz rosyjskiej telewizji sprowadza się do tego, że Rosja nie zamierza ani nawet nigdy nie zamierzała napadać na kogokolwiek. To Ukraina uzbrojona po zęby przez Zachód napadnie na Donbas.

Wśród licznych wrzutek, które potem żyją własnym życiem w przestrzeni medialnej i mediach społecznościowych i też są zapominane, jak tylko pojawiają się kolejne, zwracają uwagę dwie weekendowe historie.

Pierwsza dotyczy nagłośnionej przez Bloomberg wieści, że Chiny obawiają, iż wojna na Ukrainie przyćmi igrzyska olimpijskie w Pekinie i że jakoby Xi prosił Putina, żeby ten się wstrzymał z działaniami zbrojnymi. Ciekawsza niż sama wrzutka okazała się reakcja strony rosyjskiej. Złotousta rzeczniczka rosyjskiego MSZ wytoczyła wielką kolubrynę przeciwko Bloombergowi, zarzucając kłamstwa. Jej zdaniem podobne twierdzenia rozpowszechniają amerykańskie służby specjalne, aby jakoś usprawiedliwić to, że nie spełniają się ich prognozy o napaści Rosji na Ukrainę zimą. Cytat z Bloomberga pojawił się w sobotę. Rosyjska telewizja bije wokół tego pianę już trzeci dzień, to się nie zdarza codziennie, zwykle rewelacje żyją nie dłużej niż jętka. Chinom zależy na przyciągnięciu uwagi świata do igrzysk. To świetna okazja, aby pochwalić się osiągnięciami, szczególnie w sferze wysokich technologii. Wielu zachodnich polityków ogłosiło, że zbojkotuje ceremonię otwarcia, Putin natomiast z dumą wybiera się do „druga Xi”. Poruszony przez Bloomberg temat kazał się obserwatorom przyjrzeć stosunkowi Chin do ewentualnego konfliktu na Ukrainie. Chiny nie zajmują oficjalnego stanowiska, natomiast – zdaniem wielu obserwatorów – nie chcą ponosić żadnych ofiar na rzecz Rosji z tytułu prowadzenia przez nią wojny. Z drugiej jednak strony, nieoficjalnie rozmowy na linii Moskwa-Pekin na pewno się odbywały, o czym świadczy trwające od pewnego czasu przerzucanie rosyjskich wojsk z Dalekiego Wschodu w pobliże ukraińskiej granicy. Najwidoczniej Rosja otrzymała od Chin gwarancje, że w tamtym regionie podczas nieobecności tych jednostek wojskowych nie stanie się nic, co zagrażałoby jej bezpieczeństwu. Bardzo ciekawe.

Druga ciekawa wrzutka napłynęła ze strony brytyjskiego resortu spraw zagranicznych i dotyczyła planów Rosji zamontowania w Kijowie marionetkowego rządu Ukrainy, na którego czele miałby stanąć szerzej nieznany Jewgienij (Jewhen) Murajew, wcześniej deputowany Rady Najwyższej Ukrainy. W komunikacie Foreign Office znalazły się jeszcze inne nazwiska (bardziej znane) prorosyjskich ukraińskich polityków (Siwkowicz, Azarow, Klujew, Arbuzow), którzy „aktywnie kontaktują się z rosyjskimi służbami specjalnymi, uczestnicząc w planowaniu napaści na Ukrainę”. I to zapewne ciekawsza strona przekazu niż lans Murajewa. Główny prorosyjski polityk, Wiktor Medwedczuk, oligarcha i kum Putina, finansujący prorosyjskie partie na Ukrainie, siedzi w areszcie domowym, ciążą na nim liczne zarzuty. Być może w tej sytuacji trzeba było sięgnąć do rezerw.
Rosyjski MSZ enuncjacje Brytyjczyków nazwał „brednią” i wezwał do zaprzestania kampanii dezinformacyjnych wobec Rosji. Tymczasem takie „brednie” chodzą w codziennych talk show prokremlowskich telewizji. Jeden z często wypowiadających się w programie „60 minut” ekspert Siergiej Bagdasarow wzywał, aby zająć Kijów i zainstalować tam prorosyjskiego prezydenta. Takie i inne pomysły pojawiają się w tych telewizyjnych seansach nienawiści nader często. Władimir Żyrinowski niedawno wrzeszczał w tymże programie „60 minut”, że trzeba zbombardować Kijów i Warszawę. Nikt mu nie odebrał głosu.

Ale wracając jeszcze do lansu Murajewa. Ma on swoją kanapową partię „Nasi”, startował w wyborach prezydenckich w 2019 r., ale wycofał swoją kandydaturę (w sondażu Centrum Razumkowa z listopada ub.r., 4% uprawnionych do głosowania zadeklarowało chęć głosowania na Murajewa w wyborach prezydenckich, co uplasowałoby go na siódmym miejscu listy kandydatów); jego partia nie pokonała w wyborach parlamentarnych progu wyborczego. Jest związany z Charkowem. Komunikat Foreign Office pojawił się po tym, jak prezydent Zełenski w wystąpieniu telewizyjnym wskazał Charków jako możliwy cel rosyjskiej inwazji. Murajew deklaruje się jako zwolennik pozablokowego statusu Ukrainy i jako przeciwnik współpracy z USA.

Ucieczka w czerwonym bikini

15 stycznia. Oficjalna sowiecka propaganda głosiła wyższość socjalistycznego raju nad kapitalistycznym piekłem. Na wszelki wypadek władze ZSRR ściśle reglamentowały wyjazdy na zgniły Zachód, aby obywatele nie mogli sami dokonać porównania tych dwóch światów, oddzielonych żelazną kurtyną. Niemniej niektórzy obywatele marzyli jedynie o tym, aby zwiać z sowieckiej krainy szczęśliwości. Decydując się na ucieczkę, podejmowali ogromne ryzyko.

Znana jest ucieczka Stanisława Kuriłowa, który w 1974 r. uciekł wpław podczas rejsu sowieckiego statku po Oceanie Spokojnym (opisałam ten wyczyn w blogu: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2018/12/15/ucieczka-jogina/). W 1962 roku wielką ucieczkę przez morze wymyślił i zrealizował Piotr Patruszew. Pokonał w samych kąpielówkach i płetwach odległość pomiędzy Batumi a tureckim portem – ok. 35 km. Największą trudność stanowiła nie tyle odległość (Patruszew był wyczynowcem – uprawiał pływanie), ile dobrze strzeżona granica morska. Udało się, dopłynął. Został za tę bezczelność skazany w ZSRR zaocznie na karę śmierci. Po ucieczce Patruszew pracował w BBC i Radiu Swoboda.

Wczoraj minęła rocznica mniej znanej, choć równie brawurowej ucieczki z sowieckiego eldorado. 14 stycznia 1979 r. osiemnastolatka z Odessy, Liliana Gasinska w samym kostiumie bikini opuściła przez iluminator statek „Leonid Sobinow” i popłynęła ku australijskim brzegom. Liliana nie była dysydentką, nikt jej nie prześladował z powodu przekonań, ale miała marzenie: wyrwać się z sowieckiej szarości i zobaczyć świat, żyć w wolnym świecie.

Ukończyła technikum w Odessie, które przygotowywało kadry dla turystyki. Została zatrudniona jako kelnerka na statku sowieckiej żeglugi, który zarabiał cenne dewizy, wożąc po ciepłych morzach zamożnych zagranicznych turystów. Cała załoga takich wycieczkowców przed wyjazdem była do szóstego pokolenia dokładnie sprawdzana przez KGB. Liliana niczym się nie wyróżniała, pochodziła z małego miasteczka w obwodzie ługańskim, potem osiadła w Odessie, nie miała krewnych za granicą, nie znała języków obcych. Przeszła weryfikację bez przeszkód. Cała załoga statku, na którego pokładzie podróżowali cudzoziemcy, była pod obserwacją smutnych panów w jednakowych garniturach. I kagebiści z trwogą raportowali, że Gasinska zachowuje się nieodpowiednio: nawiązuje znajomości z zagraniczniakami, a nawet z nimi beztrosko flirtuje. Takie zachowanie daleko odbiegało od socjalistycznej moralności, która nakazywała dystans i wyższość wobec przedstawicieli zniewolonego przez soldateskę świata kapitalistycznego. Seksu w Związku Sowieckim nie było, więc jakiekolwiek aluzje do nawiązania intymnych relacji z obcokrajowcami stawały się dla „organów” powodem do interwencji.

W Sydney załoga mogła na kilka godzin zejść na ląd. Gasinska podjęła próbę odłączenia się od grupy, ale oko kagiebowskiego Saurona wypatrzyło ten ruch, koledzy wzięli Lilianę pod mankiet i zaprowadzili na statek. Dowództwo podjęło decyzję o odesłaniu do ZSRR „niepewnego elementu”, za jaki uznano młodą kelnerkę, pierwszym napotkanym na trasie sowieckim statkiem. Dziewczyna nie czekała, aż postanowienie zostanie wprowadzone w życie. W nocy wyskoczyła z iluminatora swojej kajuty w samym kostiumie, bez dokumentów. Przepłynęła sporą odległość dzielącą ją od brzegu.
Kilka dni później na konferencji prasowej w Sydney powiedziała, że gdy płynęła do brzegu, bardziej niż rekinów bała się powrotu do ZSRR. „Zabiję się, jeżeli mnie odeślecie do domu” – zapowiedziała. Piękna dziewczyna w czerwonym bikini podbiła serca Australijczyków. Dostała azyl i zaczęła nowe życie.

Jej roznegliżowane zdjęcie zostało umieszczone na okładce pierwszego numeru australijskiej edycji „Penthousa”. Zyskała pseudonim „dziewczyna w czerwonym bikini” i sławę. To był straszliwy cios dla wspominanej wyżej osławionej sowieckiej „moralności” – komsomołka prezentuje swoje wdzięki w rozbieranej sesji w zachodnim piśmie dla mężczyzn! Skandal! Koledzy z organizacji wprawdzie nazajutrz po ucieczce wyrzucili ją z organizacji, ale osad przecież pozostał! Dla zachodniej prasy ucieczka młodej dziewczyny, która w wywiadach opowiadała, że nienawidzi Związku Sowieckiego za kłamliwą propagandę i życie w biedzie, była natomiast smakowitym daniem, często z przyjemnością serwowanym.

W materiale Radia Swoboda, na który się tu powołuję (https://www.sibreal.org/a/ubyu-sebya-esli-otpravite-domoy-kak-liliana-gasinskaya-uplyla-iz-sssr/31653143.html), spisane są teorie konspiracyjne podważające wersję wydarzeń przedstawioną przez Gasinską. Według jednego ze świadectw, Gasinska nie płynęła do brzegu wśród rekinów, a przecisnęła się przez iluminator wprost na nabrzeże portowe, gdzie czekali na nią umówieni dziennikarze. Była w samym kostiumie, bo w całym rynsztunku nie zmieściłaby się w iluminatorze. KGB też nie uwierzyło w wersję samodzielnej ucieczki i przemaglowało całą załogę „Leonida Sobinowa”, ale niczego więcej nie wytrzęśli. Załoga została w ramach reprymendy za dopuszczenie do dezercji rozformowana, oficerowie mogli odtąd pływać co najwyżej do Bułgarii czy Rumunii, na Zachód dostali szlaban „za utratę czujności”. Kapitan już nigdy nie wypłynął w żaden rejs.

Jak można przeczytać w Wikipedii, Gasinska w Australii zrobiła karierę jako fotomodelka, tancerka, aktorka serialowa i didżejka. W 1984 r. wyszła za mąż za zamożnego biznesmena, małżeństwo rozpadło się w 1990 r., Liliana przeniosła się do Londynu, zmieniła nazwisko i zniknęła z radarów.

Koniec ery Nazarbajewa

10 stycznia. Wydarzenia w Kazachstanie zaskoczyły wszystkich, z samym Kazachstanem włącznie. Zaczęło się od pokojowych demonstracji w Żanaozen 2 stycznia, potem protest przeniósł się do innych ośrodków miejskich, przerodził w protest polityczny, potem na ulicach pojawiły się bandy maruderów, dochodziło do rozbrajania (się) policji i wojska, prezydent Tokajew nazwał wystąpienia operacją terrorystyczną i wezwał siły Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (OUBZ) na pomoc (scenariusz pierwszych dni stycznia opisałam w rubryce „Rosyjska ruletka” https://www.tygodnikpowszechny.pl/antyrzadowe-protesty-w-kazachstanie-170240).

Siły OUBZ przybyły w trybie natychmiastowym. Aby można było interwencję obcych wojsk do tłumienia zamieszek ubrać w pozór działania zgodnego z literą traktatu (który dopuszcza wysłanie wojsk sojuszniczych jedynie w przypadku zewnętrznej agresji na jednego z sygnatariuszy), naprędce wymyślono legendę o napaści na Kazachstan 20-tysięcznej zorganizowanej grupy terrorystów. Tokajew, który na początku próbował rozmawiać z protestującymi po ludzku, obiecał zniesienie (jak się potem miało okazać – jedynie czasowe) podwyżek, zmienił ton i kazał strzelać do ludzi na ulicach. A gdy okazało się, że nie ma do dyspozycji wystarczających sił, aby obronić swoją władzę, zadzwonił do Putina. Prośba o pomoc została momentalnie wysłuchana i wprowadzona w życie.

Legenda o ataku międzynarodowych terrorystów nie trzyma się kupy i pruje się w wielu miejscach, odsłaniając gołe kłamstwo. Brak informacji (przez kilka dni w związku z wprowadzeniem stanu wyjątkowego odłączono łączność i internet) nie pozwala na razie na dokładną rekonstrukcję wydarzeń i stwierdzenie na przykład, kim byli i z czyjego poduszczenia działali ludzie rabujący sklepy i podpalający budynki administracyjne. A to wiele by wyjaśniło. Można natomiast wywnioskować, że nie byli to ludzie z zewnątrz, którzy napadli na Kazachstan.

Na dzisiejszym posiedzeniu rady szefów OUBZ drżącym głosem Kasym-Żomart Tokajew powtarzał legendę o międzynarodowym terroryzmie, zagranicznej inspiracji, sprawstwie i kierownictwie oraz zewnętrznym finansowaniu protestów. Nie przedstawił żadnych dowodów. Nawet nie wymienił nazwy państwa, z którego rzekomo napaść miała nastąpić. Brnął dalej w legendę: owe mityczne 20 tysięcy zagranicznych terrorystów opanowało miasta, zostali oni rozgromieni przez nagle lojalne siły porządkowe. Gdzie ciała? Nie ma ich. A wiecie Państwo, dlaczego nie ma ciał? Bo pozostali przy życiu terroryści napadali na kostnice i porywali stamtąd zwłoki swoich towarzyszy. Jakieś choćby jedno potwierdzenie? Brak.

Prezydent Putin z pełnym zrozumieniem przyklasnął wersji kazaskiego kolegi. Dodał od siebie, że najwyraźniej w Kazachstanie próbowano zrealizować scenariusz „jak z Majdanu”. Trauma Putina odniesiona w latach 2013-2014, gdy na kijowskim Majdanie Ukraina walczyła w rewolucji godności, ciągle tnie sen rosyjskiego prezydenta na kawałki, burzy spokój i trzeźwość myśli. Putin wyznał, że interwencja sił OUBZ, w których większość stanowią jednostki rosyjskie, nastąpiła po tym, jak usłyszał od prezydenta Tokajewa prośbę o pomoc: „W naszych rozmowach telefonicznych prezydent mówił mi, że ludzie bez przerwy do niego dzwonili, prosili, aby obronił ich przed bandytami”. Ciekawe, czy naprawdę tak łatwo każdy obywatel może dodzwonić się do prezydenta Tokajewa…

Wysyłając wojsko do Kazachstanu Putin pokazał, że jest „żandarmem Eurazji”, to on podjął ambitną grę o to, aby zagraniczni partnerzy uznali jego wyłączne prawo do bycia gwarantem spokoju w regionie Azji Centralnej. Chiny zachowały daleko idący dystans, nie wtrącały się, nie komentowały. Wielu komentatorów przypuszcza, że Putin musiał konsultować wysłanie sił OUBZ z Pekinem i dostał zielone światło.

Gra o Kazachstan dała Putinowi atu do ręki – teraz władze Kazachstanu są w pełni uzależnione od Moskwy. Jak napisał w analizie ekspert OSW Krzysztof Strachota, „Najważniejszą konsekwencją kryzysu jest radykalne osłabienie międzynarodowej pozycji Kazachstanu. Przede wszystkim traci on pozycję państwa stabilnego i rozwijającego się w sposób zrównoważony, efektywnie lawirującego pomiędzy Rosją, Chinami i Zachodem, o trudnym do przecenienia potencjale stabilizującym region. W obecnej sytuacji – i co najmniej w krótkoterminowej perspektywie – Federacja Rosyjska zdobywa pozycję bezpośredniego gwaranta stabilności państwa i jego władz oraz zwiększa swój wpływ na strategiczne instytucje Kazachstanu czy rozgrywki personalne. Jednocześnie znacząco podnosi swoją pozycję wobec sojuszników/klientów z OUBZ i oponentów na obszarze WNP, wobec Chin (potwierdzając swoje znaczenie w Azji Centralnej) i wobec Zachodu, którego możliwości prowadzenia dialogu (a tym bardziej ambitnej polityki) w kontekście pacyfikacji protestów znacznie zmalały. Kazachstan wzmacnia Kreml w rozgrywce o Ukrainę oraz narzucanej Zachodowi (USA, NATO) próbie rewizji postzimnowojennego porządku międzynarodowego” (https://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/analizy/2022-01-10/kazachstan-interwencja-oubz-i-pacyfikacja-protestow).

Na koniec jeszcze dygresja. Być może, Kasym-Żomart Tokajew wykorzystał protesty do zawalczenia o wyzwolenie się spod wpływów dotychczasowego patrona Nursułtana Nazarbajewa. Zastanawiające jest jednak to, że sam Nazarbajew jest w tym poważnym spektaklu politycznym aktorem niemym. Ba, nawet nie pojawia się na scenie. Nie ma go. Nie wiadomo, co się z nim dzieje. Jego rzecznik prasowy zapewnia, że były prezydent ma się dobrze i jest w kontakcie z Tokajewem. Tokajew usuwa z ważnych państwowych stanowisk kolejne osoby blisko związane z Nazarbajewem, a ten milczy jak zaklęty. Nie wiadomo, gdzie przebywa rodzina Nazarbajewa – może wyjechali za granicę, ale dokąd? Nikt się nie przyznał, że ich widział. Można postawić tezę, że Tokajew wygrał batalię o usamodzielnienie się, istniejący od 2019 r. tandem Tokajew-Nazarbajew właśnie się rozpadł, okres dwuwładzy się skończył. Choć z drugiej strony, nowy okres dwuwładzy właśnie się zaczął: Tokajew już na wstępie oparł swoją władzę na rosyjskich bagnetach i będzie musiał się w podzięce dzielić z władzą z Putinem. A Putin ma apetyt na odbudowanie ZSRR. W wystąpieniu na dzisiejszym spotkaniu z kolegami z OUBZ powiedział wprost: „Nie pozwolimy zdestabilizować sytuacji u nas w domu i nie damy realizować scenariusza tak zwanych kolorowych rewolucji”. U siebie w domu, czyli w Kazachstanie.

Oglądałam reportaż telewizyjny z posiedzenia rady szefów OUBZ – kilka gadających, a niekiedy dukających głów polityków tkwiących w kółku wzajemnej przymusowej adoracji. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to klub satrapów, trzymających się dożywotnio stołków w obawie o utratę wszystkiego w razie spuszczenia choć na chwilę swojego drogiego fotela z oka. Drżą o życie, o zgromadzone majętności. Wszędzie węszą spiski, podejrzewają swoich bliskich współpracowników o zdradę. Nienawidzą swoich społeczeństw, zwłaszcza tych, które – jak społeczeństwo białoruskie, a ostatnio kazaskie – buntują się przeciwko uzurpacji władzy czy niesprawiedliwości systemu i biedzie. Boją się i w tym strachu coraz mocniej dokręcają śrubę obywatelom, a pozostając we własnym gronie, zapewniają się wzajemnie o woli pomocy, klepią po plecach, powtarzają mantrę, że jeszcze nie jest tak źle, jeszcze mają siłę i z tej siły skorzystają, gdy niepokorni zechcą podnieść głowę.