11 sierpnia. I znów przerywam serial rosyjsko-afrykański, żeby napisać o innym serialu, którego tytuł był inspiracją dla tytułu niniejszego bloga. Dziś mija pięćdziesiąt lat od premierowej emisji „17 mgnień wiosny”.
Sowiecka telewizja lat 70. to były koszmarne flaki z olejem, z rzadka nadawano programy rozrywkowe, przeważały nabrzmiałe odpowiednim ładunkiem marksizmu-leninizmu programy, poprawne ideologicznie, zalatujące na odległość smrodkiem dydaktycznym. Młodzież miała swoich „Nieuchwytnych mścicieli” – kultowy dwuczęściowy film z 1966-1967 o przygodach czwórki dzielnych nastolatków, walczących o czerwoną przyszłość podczas wojny domowej. Ale ile razy można puszczać w kółko jeden przygodowy film? Dorośli też chcieli coś fajniejszego pooglądać. Zadanie „uczłowieczenia milicji” miał spełniać serial „Śledztwo prowadzą znawcy” rozpoczęty w 1971 r. i kręcony sukcesywnie przez trzydzieści lat. Wszystko było w nim przewidywalne: sprawiedliwość socjalistyczna musiała zatriumfować, bandyta nie miał szans w zderzeniu z tak sprawną machiną. Inny popularny serial z początku dekady „Cienie znikają w południe” był z kolei rodzinną sagą o syberyjskiej wiosce, suspensu na tym nie ukręcono. A widz kołysany już małą stabilizacją Breżniewa chciał obejrzeć coś z ostrzejszym sosem, film, który dodałby smaku codzienności. I oto 11 sierpnia 1973 r. telewizja rozpoczyna emisję „17 mgnień wiosny”. Serial w reżyserii Tatiany Lioznowej opowiada o agencie sowieckiego wywiadu Maksimie Isajewie, który pod nazwiskiem Otto von Stirlitz zajmuje eksponowane stanowisko w strukturach hitlerowskich Niemiec. I działa. Można odnieść wrażenie, że bez Stirlitza Hitler by nie upadł, taki to był agent. Bez przerwy ryzykuje, chodzi po ostrzu brzytwy, już już może zostać zdemaskowany, ale zawsze wychodzi obronną ręką, gdyż jest sprytny, inteligentny, odważny, no i ideowy.
Widzowie pokochali serial natychmiast, od pierwszego odcinka, od pierwszego mgnienia, od pierwszego zauroczenia odtwórcą głównej roli Wiaczesławem Tichonowem w czarnym mundurze zaprojektowanym przez Hugo Bossa.
Z dzisiejszej perspektywy serial jest ramotą, powolną, zaszpikowaną jedyną słuszną linią historycznej ułudy, dalekiej od historycznej prawdy. Ale Stirlitz nadal jest w Rosji niebywale popularny. W 2019 r. WCIOM (ponownie) zapytał, kogo z bohaterów filmowych Rosjanie uczyniliby prezydentem. Stirlitz wygrał ten plebiscyt w cuglach (https://wciom.ru/analytical-reviews/analiticheskii-obzor/shtirlicz-navsegda). Jak widać, w społeczeństwie trwały okazał się mit o skuteczności członka struktur siłowych u steru władzy. Coś musiało na rzeczy być, bo – jak przypomina „Nowa Gazeta. Europa” – w 1999 r., gdy ważyły się losy prezydentury w czasach schyłku Borysa Jelcyna, politolog Gleb Pawłowski, odpowiadający za tworzenie wizerunku następcy, mówił: „Pomysł polegał na tym, że kandydat na prezydenta powinien zjawić się znikąd, zaskoczyć. I oto kandydat przychodzi, zrzucając swoją konspiracyjną skórę”. Stirlitz był na placówce w Niemczech i Putin był na placówce w Niemczech. I wraca jak Odyseusz do swej Itaki, i ratuje ojczyznę z opresji (https://novayagazeta.eu/articles/2023/08/11/a-vas-shtirlits-ia-poproshu-vmeshatsia). Z dzisiejszej perspektywy – pomysł więcej niż naciągany, ale wtedy, prawie ćwierć wieku temu, idea mogła się spłoszonemu, zagubionemu w nowej rzeczywistości społeczeństwu wydać dobra, znajoma, oswojona.
Dość szybko serialowy superagent odkleił się od swego celuloidowego bytu i stał się bohaterem niezliczonej liczby dowcipów o charakterystycznym rysie absurdu. Kto nie zna, niech pierwszy rzuci kamieniem. „Stirlitz wypoczywa w swoim tajnym mieszkaniu. Nagle wazon z kwiatami spada z parapetu i rozbija Stirlitzowi głowę. To znak od centrali w Moskwie, że jego żona właśnie powiła syna. Stirlitz ukradkiem ociera suchą ojcowską łzę. Tęskni. Od siedmiu lat nie był w domu”.