Archiwum autora: annalabuszewska

Nerw wieku

Wczoraj nie mogłam się oderwać od telewizora. To zdarza mi się nader rzadko, bo za telewizją nie przepadam i oglądam tylko tyle, ile muszę. Ale wczoraj 1 Kanał – pierwszy program rosyjskiej telewizji państwowej prawie cały program – od godziny 11 do 21 – poświęcił Władimirowi Wysockiemu, no i nie mogłam się oderwać. Były filmy z udziałem Wysockiego, wywiady, wspomnienia, Hamlet i oczywiście piosenki. 25 stycznia minęła 73 rocznica urodzin aktora, pieśniarza, poety.

Znakomity reżyser Eldar Riazanow z taktem i wyczuciem w czteroczęściowym programie wspomnieniowym poświęconym Wysockiemu (zrealizowany w 1987 roku, siedem lat po śmierci barda) dyskretnie pokazał dramat, złożoność, niepowtarzalność osobowości artysty. Rozmawiał z matką, macochą, ojcem, żonami, synami, kolegami z teatru. Każde z nich miało piękną opowieść o Wysockim. Riazanow odwiedził miejsca, związane z Wysockim – ulica Pierwsza Mieszczańska, Bolszoj Karietnyj pierieułok (miejsca znane z jego słynnych piosenek), ulica Mała Gruzińska, Taganka, wreszcie cmentarz Wagańkowski.

Wysocki cały składał się z kipieli – kipiało w nim wszystko. Wspominają jego przyjaciele – koledzy z teatru: jakieś „gastroli” (występy gościnne), piąty występ tego dnia; „Wołodia, może przyhamuj, jesteś zmęczony, piąty koncert, daj spokój, może skróć, może w ogóle odpuść, może na pół gwizdka”. Na pół gwizdka? O, nie, nigdy. Piąty koncert? To co? Przecież ta publiczność przyjdzie po prostu na koncert, tym ludziom też się należy normalny występ. I Wołodia „wykłada się” bez reszty, nakręca się jeszcze bardziej niż podczas czterech poprzednich koncertów. Ze sceny trzeba go znosić…

Stanisław Goworuchin, reżyser najbardziej znanego filmu z udziałem Wysockiego „Gdzie jest Czarny Kot” („Miesto wstrieczi izmienit’ nielzia”), opowiadał, że Wysocki nie znosił dubli. Kiedy kręcili jakąś scenę, to Wysocki angażował się bez reszty w pierwszy dubel, a gdy reżyser zarządzał powtórkę, Wysocki grał gorzej, w trzecim dublu – jeszcze gorzej. „Nie, nie interesuje mnie to już, już to zagrałem, ile razy można powtarzać” – niecierpliwił się, nudził czymś, co trzeba powtórzyć. Zawsze był „do przodu”. W jednej ze swoich sztandarowych piosenek pisał o swoich koniach narowistych i wiecznie rwących w oszalałym tempie naprzód.

Rola Hamleta w spektaklu Jurija Lubimowa w Teatrze na Tagance była osią teatralnego życia Wysockiego. Kiedyś dowiedział się podczas jednego z wyjazdów, że pod jego nieobecność w teatrze odbywają się próby z innym aktorem, który miał być ewentualnym zmiennikiem Wysockiego w tej roli. Wysocki obraził się śmiertelnie. „Hamlet to moja rola. To ja”. Hamlet z gitarą, w wyciągniętym czarnym swetrze, zachrypnięty, zagubiony, samotny, niezrozumiany. Ostatni raz Wysocki zagrał Hamleta 18 lipca 1980 roku. Był już wtedy na granicy życia i śmierci, w krótkich przerwach, kiedy schodził ze sceny, lekarz robił mu w kulisie zastrzyk pobudzający.

Marina Vlady, trzecia żona Wysockiego, zrobiła o nim spektakl „Przerwany lot”, dwa lata temu pokazała go w Moskwie. Wzbudził kontrowersje, bo Marina zdecydowała się mówić o sprawach bardzo trudnych, osobistych, między innymi o nałogu, który zabił Wołodię. Jej monolog nie pozwala pomnikowi zbrązowieć. W wywiadzie dla dziennika „Rossijskaja Gazieta” mówiła: „Dla Rosji był nerwem wieku. Był niezwykłym człowiekiem, pobudzał do myślenia, dawał impuls. Był, jak sam pisał, z tych, którzy chodzą po ostrzu brzytwy i ranią do krwi swoje bose dusze. Wysocki niósł ze sobą i samym sobą powiew wolności, zarażał nią otoczenie. Temu zawdzięcza swoje niesamowite powodzenie. […] Wcale nie był próżny ani zarozumiały, woda sodowa nie uderzyła mu do głowy. Był skromny i silny. Był poetą, aktorem, bardem, kompozytorem, miał dar Boży. Był prostolinijny, a jednocześnie potrafił być sprytny. Kiedy zaczynał pić, to było coś strasznego. Wymyślał jakieś niesamowite uniki, sztuczki, żeby tylko dorwać się do tego przeklętego trunku. Ale o tym wszyscy wiedzą. Pisałam o tym i opowiadałam. W książce, w spektaklu niczego nie owijam w bawełnę, nie ukrywam, mówię szczerze. Ale wcale nie było tak, jak piszą niektóre podłe gazetki, które smakują szczegóły tej historii na swój perfidny sposób. […] Wołodia nigdy nie widział swoich wierszy wydanych drukiem. A więc go nie było, nie istniał. Strasznie to przeżywał. Kiedy zdawał sobie sprawę z całej tej sytuacji, wpadał w szał. I musiał się napić, zagłuszyć ból wódką… Mój spektakl traktuje o naszym życiu, a to nasze życie było wspaniałe. I miłość, i sztuka. Na szczęście mogliśmy trochę razem pojeździć po świecie, spotkaliśmy niezwykłych ludzi. Nie możemy jednak zapominać, że ówczesne władze uważały Wołodię za zagrożenie”.

Riazanow w cyklu o bardzie przypomina, że gdy Wysocki zmarł, trwały igrzyska olimpijskie w Moskwie i pożegnania z artystą nie przyjechał utrwalić na taśmie filmowej żaden operator radzieckiej telewizji – wszyscy byli zajęci zawodami olimpijskimi. Zdjęcia, które znamy, to dzieło zagranicznych korespondentów. Pod Teatrem na Tagance, w którym wystawiono trumnę z ciałem Wysockiego, stały tłumy (choć gazety nie informowały o uroczystości). Ludzie, tysiące ludzi, nieprzeliczony tłum stał w milczeniu, zgromadzeni wypełniali dosłownie każdy centymetr sześcienny przestrzeni – stali na chodnikach, trawnikach, jezdni, na balkonach, na dachach okolicznych domów. Te kadry robią niesamowite wrażenie.

Sam Wysocki też robi niesamowite wrażenie – to, co mówi, jak mówi, jak śpiewa. Życie rwie do przodu, jak nienasycone życiem konie Wysockiego, to jego podkręcenie cały czas czuje się i w coraz bardziej przyspieszonym pulsie teraźniejszości. Kiedy ogląda się program Riazanowa o Wysockim z nie tak odległego przecież roku 1987, słucha ludzi, wspominających jeszcze dawniejsze czasy, widać jednak ten wielki dystans, jaki dzieli dziś od tamtego wczoraj. Inny kraj, inni ludzie, inna miara sukcesu, inne oczy. Ale krzyk Wysockiego o powietrze, o miłość, o wolność – to wieczne, to pozostanie.

Wojna w awangardzie protestu

Kilkakrotnie zakpili sobie z władzy. Pokazali Federalnej Służbie Bezpieczeństwa „malarski gest Kozakiewicza”. Prowokują, protestują, podbechtują, ale przede wszystkim wyśmiewają nadętą oficjalną propagandę i wskazują na patologie istniejące w relacjach społeczeństwa i władzy. Artgrupa Wojna nie pozostawia nikogo obojętnym. Dla jednych to zwykli chuligani, którzy przekraczają normy społeczne i obyczajowe dla zgrywy, dla innych – przedstawiciele awangardowego nurtu sztuki ulicznej: konceptualnego akcjonizmu.

Władze nie mają jednak poczucia humoru (zwłaszcza na swój temat) i zaczęły ścigać członków grupy. Za co? Zgodnie z prawniczymi formułami – za chuligaństwo. Ale zważywszy na stosunkowo niewielką szkodliwość społeczną uszkodzeń, jakich podczas ich akcji doznają przedmioty martwe znajdujące się w przestrzeni publicznej i na zajadłość organów, które na ogół na takie pospolite czyny nie zwracają uwagi, można podejrzewać, że bardziej chodzi o politykę. Bo Wojna uprawia politykę, czyli wkracza na teren, zastrzeżony w Rosji wyłącznie dla grupy trzymającej władzę. Dwóch liderów grupy – Oleg Worotnikow (pseudonim Wor) i Leonid Nikołajew (Lonia Poj*b) – od ponad dwóch miesięcy czeka w areszcie na proces po akcji „Przewrót pałacowy”. Akcja polegała na przewróceniu na bok kilku służbowych samochodów milicyjnych. Według wykonawców, miał to być protest przeciwko samowoli organów ścigania i dętej reformie zainicjowanej przez prezydenta, która głównie polega na przemalowaniu szyldu z „milicja” na „policja” bez uszczerbku dla „układu”. Czyn Nikołajewa i Worotnikowa uznano za groźny ze względów społecznych, popełniony z pobudek „nienawiści do grupy społecznej” (art. 213, zagrożony karą pozbawienia wolności do lat pięciu). Sąd nie wyraził zgody na wyjście aresztantów za kaucją i przedłużył areszt do 14 lutego.

Los artystów poruszył słynnego artystę sztuki ulicznej, Banksy’ego, który za pośrednictwem swojej strony internetowej zbiera fundusze na pomoc uwięzionym braciom, zorganizował aukcję swoich prac – dochód z niej przeznaczył na wyżej wzmiankowany cel. Norwegia wypuściła znaczek pocztowy z wizerunkiem Wojny, dochód ze sprzedaży również zasila konto grupy, pieniądze mają być przeznaczone na pomoc prawną.

Artgrupa Wojna działa od 2006 roku. Tworzą ją ludzie różnych profesji, przeważnie pozartystycznych. Szokują od początku. Używają wulgaryzmów, urządzają orgie, mówią głośno: „nie lubimy tej władzy”. Są czystą żywą nieformalnością, wymykają się więc definicjom. Sami siebie określają jako lewaków. Niestandardowo protestowali przeciwko fasadowym wyborom prezydenta Miedwiediewa w lutym 2008 (orgia w Muzeum Biologii), przeciwko polityce migracyjnej i zakazom zorganizowania parady równości w Moskwie (performance w supermarkecie polegał na odegraniu egzekucji gastarbeiterów i homoseksualistów), przeciwko rządowi Putina (na ścianie frontowej siedziby rządu wyświetlili laserem trupią czaszkę ze skrzyżowanymi piszczelami), przeciwko przywilejom dla służbowych samochodów urzędników (posiadanie „koguta” na dachu pozwala takim samochodom omijać korki na ulicach Moskwy; Lonia Poj*b z imitującym „koguta” błękitnym wiadrem na głowie biegał po dachach samochodów, w tym przebiegł się po dachu auta należącego do Federalnej Służby Ochrony, kremlowskiego BOR-u), przeciwko cenzurze, przeciwko samowoli milicji (poszły w ruch torty z kremem).

Bodaj najgłośniejsza była akcja z 14 czerwca ubiegłego roku (w urodziny Che Guevary), przeprowadzona w Petersburgu. W ciągu niespełna pół minuty członkowie grupy Wojna namalowali białą farbą na czarnym asfalcie mostu Litiejnego dorodnego fallusa. Gdy zwodzony most uniesiono do góry, malunek ukazał się nie tylko zdumionym oczom kierowców, ale także funkcjonariuszom Bolszogo Domu, jak nazywa się w Petersburgu siedzibę Federalnej Służby Bezpieczeństwa, znajdującą się tuż przy moście. Śmiech słychać było w całym kraju. I za granicą – wyczyn Wojny opisały z ukontentowaniem światowe media. Rosyjski Internet trząsł się ze śmiechu.

Ale po aresztowaniu dwóch liderów grupie jakoś zrobiło się nie do śmiechu. W niedawnym wywiadzie dla dziennika „Niezawisimaja Gazieta” jeden z twórców Wojny, jej główny ideolog Aleksiej Płucer-Sarno (pseudonim Płut) przyznał, że zdecydował się na emigrację.

Rozmowa jest bardzo emocjonalna: „Nie ja jeden nie mogę mieszkać w Rosji. Według oficjalnych statystyk, ojczyznę opuszcza co roku 100 tysięcy Rosjan. Milion w ciągu ostatniej dekady – milion najlepszych, najbardziej energicznych ludzi. […] Nie można zbyt długo wytrzymać w tym prawicowo-radykalnym piekle, w którym dochodzi do świadomego unicestwiania narodu i kultury. Władza pożąda petrodolarów, za wszelką cenę, a naród jej w tym przeszkadza. […] Geniusze to koszmar dla dzisiejszej władzy. Władza potrzebuje pokornych niewolników. A ja rabem nie jestem. […]

Zbrodnia grupy Wojna polega na tym, że my faktycznie otwarcie nienawidzimy tej władzy. Nasza zbrodnia polega na tym, że chcemy szczęścia dla Rosji. Nasze akcje są artystyczne, pełne symboliki. Uprawiamy sztukę protestu, którymi zachwyca się cały świat. Grupa Wojna nikomu nie wyrządziła krzywdy”.

Tyle ideolog. A w środowisku krytyków sztuki trwa dyskusja, czy akcje Wojny należy zakwalifikować jako artystyczne przedsięwzięcia czy zwykłe protesty polityczne, z talentem ukryte pod płaszczykiem artystyczno-chuligańskiego performansu. „Wojna znajduje się w sytuacji pogranicznej. Ambicje artystyczne to jedno, a obiektywna treść i istota działań i liczenie się z tym, że poszczególne komponenty takich akcji wchodzą w kolizję z kodeksem karnym – to drugie – mówi krytyk Josif Baksztejn. – Niektórzy uważają, że skoro jesteś artystą, to masz prawo robić wszystko. Ale żadne społeczeństwo nie akceptuje tego. To problem artystów na całym świecie. Artysta nie jest zwolniony od odpowiedzialności. Sztuka istnieje w obrębie społeczeństwa, to zawsze akt obywatelski, rywalizacja systemów wartości. Inna sprawa to stan społeczeństwa obywatelskiego w danym kraju, na ile kraj jest gotów uznać inne systemy wartości, niezależne od zamówienia politycznego i kontekstu rozrywkowo-komercyjnego. Istnieje jeszcze obywatelski wymiar wartości artystycznych, które artysta formułuje i wystawia pod osąd. W tej dyskusji społecznej rodzi się pojmowanie tego, czym jest sztuka”. Członkowie grupy argumentują, że muszą uciekać się do działań szokujących: „Próby konstruktywnej obrony praw obywatelskich zakończyły się fiaskiem, wojna buntuje się przeciwko temu, że władza łamie prawo. Skoro sama władza nie przestrzega praw, to dlaczego ludzie mają przestrzegać?”

Dyskusja więc nadal trwa, a Wor i Lonia siedzą w areszcie za zbicie lusterka w służbowym samochodzie milicyjnym.

Wiecznie żywy

„Kamień na kamień, kirpicz (cegła) na kirpicz, umier nasz Lenin, Władimir Iljicz”. Wódz rewolucji bolszewickiej zmarł 21 stycznia 1924 roku. I do tej pory nie został pochowany – spoczywa w okazałym mauzoleum na placu Czerwonym w Moskwie. Jego świetnie utrzymana mumia przyciąga uwagę turystów odwiedzających Moskwę i niezmordowanych zwolenników ideologii wodza.

Od czasu do czasu w Rosji wybucha dyskusja – jedna strona sporu twierdzi, że należy Lenina nareszcie wyciągnąć z mauzoleum i pochować w ziemi, jak Pan Bóg przykazał (w grę miałby wchodzić memoriał pod murami Kremla, gdzie spoczywają najbardziej zasłużeni działacze państwa radzieckiego, m.in. Józef Stalin, którego zabalsamowane ciało w latach 1953-1961 leżało na widoku publicznym obok mumii Lenina w mauzoleum, albo cmentarz w Petersburgu, gdzie znajduje się grób matki Lenina; ostatnio gazeta „Wiedomosti” zasugerowała, że Lenin może spocząć na nowym państwowym cmentarzu dla VIP-ów pod Moskwą). Druga strona – do upadłego broni miejsca spoczynku wodza w mauzoleum, a wszelkie rozmowy na temat przeniesienia zwłok uważa za oczywiste świętokradztwo. Borys Jelcyn w początkach swej prezydentury deklarował, że chce zrealizować dwa ważne, symboliczne cele: pochować w Petersburgu rozstrzelanych przez bolszewików członków rodziny carskiej (to mu się udało) i doprowadzić do pochówku w ziemi mumii Lenina (to, jak widać, mu się nie udało). Były zgłaszane pomysły, aby w sprawie likwidacji mauzoleum rozpisać ogólnonarodowe referendum.

W latach 90. modne było, szczególnie w zachodnich mediach, nadawanie reportaży z mauzoleum Lenina, drobiazgowe opisywanie procedur związanych z utrzymaniem mumii, epatowanie szczegółami z historii mumii (np. dramatyczna ewakuacja mumii w czasie wojny) itd. Teraz popularność pośmiertna wodza rewolucji nieco przygasła. Ale sam temat pochówku powraca. Wczoraj z wezwaniem do „wyniesienia ciała z mauzoleum” wystąpił deputowany frakcji putinowskiej partii Jedna Rosja Władimir Medinski: „To jakaś pogańsko-nekrofilska misja na naszym placu Czerwonym. Obecność Lenina jako centralnej postaci w nekropolii w samym sercu Rosji to rzecz nie do przyjęcia”. Opinię Medinskiego poparło kilku towarzyszy z partii. „Dziś mało kto rozumie, dlaczego w centrum stolicy leży ta mumia”.

Ale w obronie „szefa” wystąpili jak zwykle komuniści. „To prowokacja!! Partia władzy potrafi tylko zmieniać nazwy ulic, rozkopywać groby i burzyć pomniki” – grzmiał główny komunista Rosji Giennadij Ziuganow. Dzisiaj w sprawie Lenina wypowiedział się wysoki urzędnik Kremla: „obecnie podejmowanie decyzji w sprawie wyprowadzenia ciała Lenina z mauzoleum nie jest planowane”. Choć jeszcze wczoraj w kuluarach pojawiały się głosy innych urzędników, którzy podobno odnieśli się do idei „wyniesienia ciała” entuzjastycznie, miałby to być, wedle nieoficjalnych doniesień, „wizerunkowy projekt Miedwiediewa”.

No i na razie chyba tyle. Najwyraźniej jeszcze nie nastał ten dzień, kiedy decyzja w sprawie ostatecznego pożegnania się z mumią zostanie na rosyjskich szczytach podjęta. Chociaż badania opinii świadczą, że „w narodzie” szala się już przechyliła: 66 proc. badanych przez ośrodek WCIOM opowiedziało się za pochowaniem Lenina.

Świeżo upieczony tułacz

Jeszcze niedawno był panem życia i śmierci. Jego jowialna twarz pod daszkiem swojskiej „kiepki” wrosła w polityczny pejzaż Rosji, wydawało się, że jest nie do ruszenia, że będzie wiecznie rządził Moskwą i jej gigantycznymi zasobami. Latem tego roku mer Moskwy Jurij Łużkow miał jednak nieostrożność narazić się tym, których portrety zdobią ważne gabinety jak Rosja długa i szeroka. Podjął nawet walkę, rzucił rękawicę, no, może rękawiczkę. Ale przegrał z kretesem. Utracił stanowisko, a wraz z nim „kryszę” i wpływy.

Jego dwór, ci, którzy nieledwie kilka miesięcy temu sławili jego geniusz, rozpierzchli się w poszukiwaniu nowych gwarancji szczęścia. Łużkow został na arenie sam. Jak donosiły rosyjskie media, Łużkow opuścił swą rezydencję pod Moskwą: „Mer nie chce już dłużej mieszkać w posiadłości Mołodienowo, gdyż z całego ogromnego terytorium państwowej rezydencji władze Moskwy wydzieliły eksmerowi tylko jeden pawilon i pasiekę”. (Mała dygresja: mer był zawsze bardzo dumny ze swej pasieki, dla niej wrócił podczas morderczych upałów w Moskwie latem ub.r.; potem o tej akcji z przenoszeniem uli w bezpieczne, niezadymione miejsce było bardzo głośno, mówiono nawet, że właśnie to stało się kroplą, która przelała puchar cierpliwości władz zwierzchnich: oto Łużkow zamiast troszczyć się o miasto i jego mieszkańców, wietrzy się w austriackich Alpach, a wraca tylko po to, by ratować swoje ukochane pszczoły, tego za wiele!).

Przez ostatnie lata w rezydencji Mołodienowo mieszkał tylko Łużkow z rodziną, choć formalnie to obiekt do użytku również innych wysokich urzędników. W Mołodienowo są korty tenisowe, stajnia, cieplarnie, ptaszarnia, gospodarstwo pomocnicze, warsztaty, pracownie i laboratoria. Mianem „Nowyje Łużki” nazywano jeszcze jedną posiadłość mera położoną w obwodzie kałuskim: fermę o powierzchni, bagatelka, 12 tys. hektarów z wzorcową hodowlą krów. Mer prowadził tam eksperymenty w zakresie upraw kukurydzy. No i również tam hodował pszczoły. Idealny gospodarz. Pod jego ręką wszystkie te hodowle kwitły. Ale nowy mer Moskwy postanowił, że miasta nie stać na utrzymywanie obiektów poza granicami administracyjnymi i całe gospodarstwo przekazał bezpłatnie… obwodowi kałuskiemu.

Kilka dni temu zaczął się wokół b. mera dziwny ping pong. Najpierw Łużkow oświadczył, że nie opuści Rosji, chyba że ta się od niego odwróci. Po czym zaczęły napływać informacje o jego staraniach o pobyt stały na Łotwie. Aby móc ubiegać się o status rezydenta, Łużkow musiał wpłacić kilkaset tysięcy „zielonych” do kas łotewskich banków. Wpłacił. Ale władze Łotwy przypomniały sobie nieprzyjazne akty i wypowiedzi Łużkowa z czasów, kiedy z wielkoruskim przytupem krytykował on Łotwę. Okazało się, że za okrągłą sumkę zdeponowaną w łotewskim banku nie da się jednak kupić nowego statusu. Pani minister spraw wewnętrznych Łotwy zareagowała natychmiast: nazwisko Łużkowa zostało wpisane na listę osób niepożądanych na Łotwie. Zezwolenie na pobyt stały w kraju UE pozwalałoby Łużkowowi na swobodne przemieszczanie się po krajach strefy Schengen. W rozlicznych komentarzach prasowych podnoszono, że zapewne Łużkow chce się ukryć za granicą przed karzącą ręką rosyjskiej sprawiedliwości, która jaka jest, każdy widzi. To tylko denuncjacje prasowe, o ściganiu Łużkowa Temida na razie milczy (autor raportu „Łużkow. Itogi” Borys Niemcow twierdzi, że Łużkow powinien być z mety pociągnięty do odpowiedzialności za korupcję).

Tymczasem Łużkow nadal bada możliwości wyjazdu z Rosji. Dzisiaj z kolei austriacka prasa pisała, że jeśli Łużkow zechce się osiedlić w Austrii, to spotka go to samo, co na Łotwie.

Może zatem Anglia? Też problematycznie. Jakiś czas temu pojawiły się wzmianki, że żona Łużkowa, Jelena Baturina, najbogatsza kobieta Rosji, nabyła luksusową posiadłość w Londynie. Kiedy mer znalazł się jesienią w opresji, komentatorzy domniemywali, że rodzina Łużkowów przeniesie się do Zjednoczonego Królestwa. A Baturina procesowała się z gazetami, które pisały o jej posiadłości (ona twierdziła, że niczego nie kupowała). Po głośnej dymisji Łużkowa do Londynu przeniosły się dwie jego córki. Jakoby na naukę. A pod koniec roku na londyńskim lotnisku pani Baturina został poddana drobiazgowej kontroli, według komentatorów to był wyraźny sygnał, że brytyjskie władze nie życzą sobie na swoim terenie osób o wątpliwej reputacji z wątpliwymi kapitałami.

Wróble w rosyjskim internecie od dawna ćwierkają, że po upadku potężnego mera teraz szybko upadnie potęga biznesowa jego żony. Tym bardziej że chętnych do przejęcia intratnych biznesów budowlanych nie brakuje. Na razie Baturinej „różni ludzie” składają propozycje odstąpienia należącej do niej firmy Inteko za pieniądze nieadekwatnie niskie w stosunku do realnej kapitalizacji przedsiębiorstwa. Baturina miała odrzucić propozycje. Co dalej? Bardzo ciekawe.

Jeszcze ciekawsze jest to, że człowiek, który jeszcze do niedawna nie tylko sławił, ale i własnymi rękami budował system polityczno-gospodarczy w Rosji, teraz, po strąceniu z piedestału, stara się temu systemowi wymknąć.

MMM-2011

Najbardziej znany rosyjski aferzysta, twórca największej piramidy finansowej w dziejach współczesnej Rosji „MMM”, Siergiej Mawrodi zapowiedział powrót do gry. Na swoim blogu oznajmił, że tworzy kolejną „dobroczynną” organizację. „Wszystko robię bezinteresownie, wszystko dla ludzi, nie chcę zarobić na tym ani kopiejki” – wyznał emfatycznie. „Społeczna sieć finansowa” MMM-2011 (My mozem mnogoje – my możemy wiele) ma, wedle autora pomysłu, wypłacać dwudziestoprocentowe dywidendy co miesiąc, szczególne uprawnienia mają mieć emeryci i inwalidzi. Ci z nich, którzy powierzą panu Mawrodi swoje oszczędności, mogą liczyć na 30-procentowe zyski. Żyć nie umierać. Nie bardzo wiadomo, gdzie jest ten sad, w którym na drzewach rosną obiecane przez Mawrodiego pieniądze. Tym bardziej że cudotwórca zapowiedział, że nie zamierza obracać powierzoną forsą, nigdzie jej nie chce inwestować, w niczym lokaować. Wszystkie operacje mają się odbywać za pośrednictwem internetu (web-money), a zyski mają się opierać „na wewnętrznej dyscyplinie inwestorów”. Jednym słowem – cuda w tej budzie. Oni mu dadzą dolary, a on im prześle wirtualne talony na balony. „Talony będą nabierać wartości” – zapewnia Mawrodi w swoim wideoblogu.

Tych, którzy wierzą, że w kasynie można wygrać grubą forsę, zawsze było sporo. Ba, wielu chętnych zawsze się znajdzie, żeby zagrać w uliczne loteryjki czy w grę w trzy karty, mistrzem której był Franek Dolas. Ale piramida Mawrodiego to była grubsza historia. Spółka akcyjna „MMM” Mawrodiego, klasyczna piramida finansowa, oparta na zebraniu grubej kasy od pojedynczych obywateli omamionych perspektywą wysokich procentów od wpłaconych w kasach piramidy pieniędzy, funkcjonowała od 1990 roku, w 1997 ogłoszono jej bankructwo. Według danych śledztwa, poszkodowanych było 40 tys., według danych nieoficjalnych – grubo ponad milion (a nawet kilka milionów) drobnych na ogół ciułaczy, łącznie Mawrodi z wdziękiem oszwabił rodaków na ładną sumkę stu milionów dolarów. Ścigany od 1997 r., w 2003 roku został aresztowany.

Ciekawa jest dalsza historia wymierzania sprawiedliwości pomysłowemu aferzyście. Po aresztowaniu Mawrodiego w jego mieszkaniu został znaleziony podrobiony paszport na nazwisko Zajcew. W związku z tym Mawrodi stanął przed sądem za fałszowanie dokumentów, dostał wyrok: 1 rok 1 miesiąc pozbawienia wolności. W styczniu 2004 r. wycofano wobec niego oskarżenie o uchylanie się od płacenia podatków w związku z przedawnieniem. W grudniu 2005 r. w toku śledztwa uzyskano dowody świadczące o złamaniu przez Mawrodiego art. 159 kk – oszustwo na dużą skalę. W kwietniu 2007 roku Mawrodi został skazany na karę 4,5 roku pozbawienia wolności za oszustwo i sprzeniewierzenie, ponadto skazany miał wypłacić rekompensaty w wysokości 20 mln rubli sześciuset powodom (występującym z powództwa cywilnego). Zaliczono mu w poczet kary czas spędzony w areszcie, przeto na wolność wyszedł już w 2007 roku, pod więzieniem witał go aktor grający legendarnego Lonię Gołubkowa – postać z szalenie popularnych reklamówek telewizyjnych „MMM”, Lonia namawiał w nich Rosjan do wpłacania pieniędzy do tej najlepszej z piramid. W 2008 roku rosyjski wymiar sprawiedliwości nierychliwie, ale sprawiedliwie przystąpił do poszukiwania własności Mawrodiego za granicą (bez powodzenia). Aby wypłacić rekompensaty oszukanym uczestnikom piramidy, spieniężono dom Mawrodiego w wypoczynkowej miejscowości Seliger (znanej w ostatnich latach z tego, że organizowane są tu obozy prokremlowskich młodzieżówek) oraz osobistą bibliotekę liczącą półtora tysiąca cennych woluminów.

Jak będzie tym razem?

Eksperci wypowiadający się na temat pomysłu Mawrodiego są wyjątkowo zgodni: to lipa i afera, żerująca na odwiecznych ludzkich cechach: naiwności i chciwości. Na aferze może zarobić co najwyżej najbliższy krąg Mawrodiego, ale na pewno nie miliony, które zechcą zaangażować się w tę hucpę (a Mawrodi ma nadzieję, że za rok w jego „MMM’2011” obracać się będą pieniądze co najmniej miliona Rosjan). Organy ścigania na razie są powściagliwe – powodu do zabronienia działalności Mawrodiemu na razie nie ma. W końcu każdy powierza Mawrodiemu pieniądze dobrowolnie. W komentarzach pod zapisem wideoblogu Mawrodiego najczęściej pojawia się pytanie: „Gdzie przynieść forsę? Na Kaszyrkę?”, a także: „Siergiej, powiedz, kiedy najlepiej się wycofać, żeby nie dostać po tyłku tak jak poprzednio”.

Kilkanaście krzeseł

Reżyser Michaił Ugarow z moskiewskiego teatru Teatr.doc (w Polsce znany jest jego spektakl poświęcony zmarłemu w areszcie śledczym adwokatowi Siergiejowi Magnitskiemu) urządził polityczny performance pod rejonowym sądem twerskim w Moskwie. Wezwał ludzi do przynoszenia pod sąd starych krzeseł. Performance zainspirowały wydarzenia, jakie miały miejsce w wieczór sylwestrowy i Nowy Rok: po demonstracji „31” (rosyjska opozycja każdego 31 dnia miesiąca protestuje przeciwko łamaniu 31 artykułu konstytucji, gwarantującego wolność zgromadzeń) milicja zatrzymała kilku przedstawicieli opozycji, m.in. Borysa Niemcowa (za to, że szedł ulicą; sąd nie zgodził się na rozpatrzenie materiałów wideo świadczących o tym, że Niemcow nie dopuścił się żadnego wykroczenia, dał za to wiarę kłamliwym zeznaniom milicjantów, którzy oskarżyli Niemcowa o stawianie oporu przedstawicielom władzy), Eduarda Limonowa (za to, że wyszedł z domu), Ilję Jaszyna. Najbardziej humanitarny sąd na świecie skazał Niemcowa na 15 aresztu administracyjnego. Niemcow w czasie całego posiedzenia musiał stać, jak wyjaśnił sąd – „z powodu braku krzeseł”. Ugarow liczy, że władze docenią walory sztuki aktualnej i zamiast ludzi zaczną aresztować krzesła.

„Nie jestem politykiem i nigdy nie chodziłem na demonstracje – powiedział Ugarow w wywiadzie dla Radia Swoboda. – Ale jestem wstrząśnięty tym, co się dzieje, nie wiem, jak mogę zareagować, jak w ogóle mogę tu istnieć. W takich razach przychodzą mi do głowy twórcze pomysły. W głowie mi się nie mieści, że Niemcowowi przez kilka godzin w sądzie nie pozwolono usiąść. To jakiś wysublimowany sadyzm sędzi. Moja akcja jest efektowna, ale pozbawiona agresji, to po prostu akcja artystyczna, wskazująca na to, że już najwyższy czas na zmiany. Trzeba wymieniać stare na nowe. Dlatego wzywam mieszkańców Moskwy, aby na Kreml przynosili stare rzeczy”.

Krzeseł potrzeba będzie więcej. Od kilku dni milicja zatrzymuje uczestników pikiet domagających się wypuszczenia z aresztów zatrzymanych w sylwestra opozycjonistów. Mimo świat Bożego Narodzenia zatrzymania trwają.

Czemu tak ostro? Krytyk Kremla, Andriej Piontkowski, wysuwa przypuszczenie, że aresztowanie Niemcowa to osobista zemsta Władimira Putina. Za co? Znowu musimy zajrzeć do sądu – też najbardziej humanitarnego na świecie, tym razem rejonowego zamoskworieckiego. Właściciel świetnie prosperującej firmy Gunvor Giennadij Timczenko pozwał Niemcowa – autora raportu „Putin, 10 lat, podsumowanie” – za to, że w raporcie Timczenko został nazwany „znajomym Putina”. Dlaczego Timczenko poczuł się dotknięty? Czy bycie „znajomym Władimira Putina” to inwektywa? Nie wiadomo, jaki był powód powództwa. Tak czy inaczej Timczenko domagał się sprostowania. Tymczasem 17 grudnia pozwany Niemcow przedstawił w sądzie banalny dokument: potwierdzenie, że w maju 2008 roku w Pradze wylądował w drodze z Moskwy do Soczi prywatny samolot pana Giennadija Timczenki z biznesmenem Nikołajem Szamałowem i deputowaną do Dumy Państwowej Aliną Kabajewą. „Oficjalnie tego dnia pan prezydent Putin pracował z dokumentami w Soczi. Pasażerowie samolotu postanowili najwidoczniej zatrzymać się na śniadanko w Pradze. Jak szaleć, to szaleć, zwłaszcza na koszt pana Timczenki – ironizuje Piontkowski. – Przecież nie mógł pan Putin powierzyć nieznanemu międzynarodowemu aferzyście tego, co najdroższe. Mam na myśli pana Szamałowa, nominalnego właściciela pałacu nad Morzem Czarnym, wartego 1 miliard dolarów [pod koniec grudnia jeden z partnerów biznesowych Szamałowa ujawnił zachodniej prasie, że ów pałac został zbudowany dla Władimira Władimirowicza, za pieniądze bliskich „ciału” oligarchów według wymyślonego przez samego Putina schematu przekrętu]. Dzięki temu dokumentowi o lądowaniu samolotu Timczenki w Pradze w drodze do Soczi, nie udało się zdezawuować raportu Niemcowa” – optymistycznie podsumowuje Piontkowski.

A może wcale nie chodzi o osobisty rewanż naclidera za wyciągnięcie na światło dzienne niewygodnych potwierdzeń niewygodnych faktów z życia pozapublicznego (pan Putin zawsze szalenie nerwowo reaguje na wszelkie pytania dotyczące sfery prywatnej)? 

Co ciekawe, Niemcow też chce się sądzić z Putinem, który podczas rytualnego dialogu ze społeczeństwem 16 grudnia stwierdził, że Niemcow [i inni] pragną władzy i pieniędzy, że w latach 90. narobili przekrętów, potem zostali odepchnięci od koryta i marzą o tym, by tam wrócić, ale gdy wrócą, to się już drobniejszymi kwotami nie najedzą, a wyciągną miliardy dolarów, całą Rosję sprzedadzą. Niemcow zaprotestował, nazwał słowa Putina potwarzą i zapowiedział złożenie pozwu w sądzie.

Dziś areszt opuścił Ilja Jaszyn (został skazany na pięć dni pozbawienia wolności). Zapewnił, że władza, która chciała złamać ducha opozycji i upokorzyć ludzi, nie dopięła swego, a skompromitowała się.

Może choć na czas świąt emocje się uspokoją.

Sędzia Daniłkin czyta wyrok

Już nie ma wątpliwości: sędzia Wiktor Daniłkin na początku odczytywania sentencji wyroku w drugim procesie Michaiła Chodorkowskiego i Płatona Lebiediewa uznał winę obu oskarżonych. Teraz jedyne pytanie, na jakie nie znamy odpowiedzi, brzmi: na jaki wyrok oskarżeni zostaną skazani.

Kilka lat temu, kiedy odczytywanie wyroku w pierwszym procesie eks-właściciela koncernu Jukos Michaiła Chodorkowskiego trwało całymi dniami, po Moskwie krążył ponury dowcip, że Chodorkowski został skazany na wieloletnie wysłuchiwanie orzeczenia sądu. Zapowiada się, że tym razem podobna procedura się powtórzy: sędzia będzie czytał wyrok przez wiele dni, a wymiar kary poznamy dopiero po Nowym Roku.

Termin wybrano fachowo (31 grudnia Rosja zaczyna niemal dwutygodniowe ogólnokrajowe wakacje świąteczne, podczas których głównie je, pije i popuszcza pasa, a nie myśli o polityce i ewentualnych protestach). Początkowo wyrok miał być ogłoszony 15 grudnia, w przeddzień jednak bez podania przyczyn termin przeniesiono na 27 grudnia. 16 grudnia premier Putin podczas rytualnego seansu łączności ze społeczeństwem na pytanie o proces Chodorkowskiego odpowiedział: „złodziej powinien siedzieć w więzieniu”. Gros komentatorów uznało tę odpowiedź za bezpośrednie wywarcie nacisku na sąd. Spodziewano się powszechnie, że w takim razie na pewno w tym dziwnym procesie nie zapadnie wyrok uniewinniający. Choć pewne nadzieje, że nie musi tak być, wzbudził prezydent Miedwiediew, który w paradnym wywiadzie dla rosyjskich stacji telewizyjnych kilka dni temu delikatnie zaznaczył, że żaden z urzędników nie powinien wywierać presji na sąd przed wydaniem wyroku. Nadzieje, jak się okazało, były nieuzasadnione. Na czym były zbudowane? Hm, czy można sobie wyobrazić, że po wielomiesięcznych zabiegach procesowych o znalezienie dziury w całym teraz nagle putinowski system, dla którego Chodorkowski jest nie tylko oponentem, ale także zagrożeniem, zrezygnuje z posadzenia go na kolejne lata?

Chodorkowski też dokonał wyboru. Kilka lat temu i teraz ponownie: jestem wolnym człowiekiem (choć siedzę w więzieniu), mówi Chodorkowski za każdym razem, i na żadne targi z oprawcą mym nie pójdę. Ostatnio nawet użalił się nad swoim adwersarzem – człowiekiem zimnym, niekochanym, zniewolonym, zakładnikiem zbudowanego przez siebie samego systemu: „Miłość do psów to jedyne szczere, dobre uczucie, rozkruszające pancerz „narodowego symbolu” początku lat 2000. Miłość do zwierząt, podobnie jak miłość do piłki nożnej jest u tych dzieci substytutem miłości do ludzi…”.

Odczytywanie wyroku w sali rozpraw rejonowego sądu w moskiewskich Chamownikach (nazywanego przez rosyjskich internautów w skrócie „Cham-sud”) odbywa się w reżimie zamkniętym. Najpierw z sali wyproszono telewizję, a potem nawet żonę i córkę Chodorkowskiego. Widocznie straszne tajemnice ma do ukrycia rosyjska władza, skoro w najgłośniejszym procesie ostatnich lat musi się i je ukrywać za zamkniętymi drzwiami. Przecież w pokazowych procesach ten fragment procedury sądowej jest na ogół chętnie pokazywany, wręcz nagłaśniany. Chodzi o to, aby wszyscy dowiedzieli się o winach siedzącego na ławie oskarżonych podleca i odtąd uważali, by się podobnych złych czynów nie dopuszczać, opinia publiczna powinna być oburzona niegodziwościami, jakie popełnił oskarżony i powinna móc wyrazić swoje oburzenie z powodu tych niegodziwości oraz radość z powodu sprawiedliwego osądzenia winowajcy. A tak powstaje wrażenie, że oskarżenie nie było bezdyskusyjne, a przedstawione dowody niepodważalne, skoro trzeba je skryć przed okiem i uchem publiczności. Oburzonych nie brakuje – tyle że oburzenie nie jest skierowane wobec podsądnych, a wobec sędziego, który wykonuje polityczne zamówienie. „Wolność” – krzyczeli dziś zgromadzeni pod sądem ludzie, wspierający Chodorkowskiego. Kilkanaście osób zatrzymano.

Cyfry, liczby, procenty

Rosjanie za polityka roku uznali Władimira Putina (55%). Drugie miejsce w badaniu socjologów ośrodka WCIOM zajął, tak, zgadli Państwo, Dmitrij Miedwiediew (37%). Na pudle zmieścił się jeszcze (z 5% głosów) wieczny jak trawa Władimir Żyrinowski, szef Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji (która jest jak świnka morska – ani świnka, ani morska, to znaczy ani liberalna, ani tym bardziej demokratyczna). Na marginesie zacytuję jego dzisiejszą wypowiedź na temat wyborów prezydenckich na Białorusi: „Łukaszenka przegrał wybory i powinien odejść. Nie powinno być żadnej inauguracji, powinien rozpisać nowe wybory, a sam w nich nie brać udziału. To byłby najlepszy podarunek świąteczny dla narodu białoruskiego i dla rosyjskiego też”.

Za najważniejsze wydarzenie polityczne roku w kraju respondenci uznali wojnę o tron w Moskwie – odwołanie Jurija Łużkowa i powołanie nowego mera Moskwy Siergieja Sobianina. Za najważniejsze wydarzenie w skali światowej – letnie pożary lasów w środkowej Rosji (dla porównania – w ubiegłych dwóch latach Rosjanie za najważniejsze wydarzenie uznawali światowy kryzys gospodarczy).

Przywołam jeszcze wyniki badań innego ośrodka socjologicznego: Centrum Lewady. Na pytanie, jaka powinna być ich zdaniem Rosja, 38% zadeklarowało, że chce, aby Rosja była wielkim mocarstwem. Ale aż 59% odpowiedziało, że chciałoby, żeby Rosja była krajem o wysokim poziomie życia, choć nie musi mieć statusu wielkiego mocarstwa, powinna być zamożna, ale niekoniecznie najpotężniejsza. 3% nie umiało odpowiedzieć na to pytanie. Norman Davis w niedawnym wywiadzie powiedział, że nie można zakładać, że Rosja się nie zmienia. Być może się zmieni, może to jeszcze potrwa, a może też nic z tego nie będzie. (Może uda się przeprowadzić takie badania ponownie za rok, dwa i porównać wyniki).

Szanowni Czytelnicy! W czas Bożego Narodzenia życzę wiele radości i zdrowia.

Wewnętrzna sprawa Mińska

Rosyjski prezydent z przyjemnym wyrazem twarzy stwierdził dziś podczas konferencji prasowej, że „wybory prezydenckie na Białorusi to wewnętrzna sprawa Mińska”. Wyraził też nadzieję, że Białoruś nadal podążać będzie drogą demokratycznego rozwoju, a to da znakomity fundament dla dzieła budowania wspólnego Państwa Związkowego. Nie zauważył ani naruszeń demokratycznych procedur, ani brutalnego złomotania demonstracji opozycji, protestującej przeciwko fałszerstwom wyborczym, ani zatrzymania większości kontrkandydatów. Czy to oznacza, że Moskwa akceptuje zwycięstwo Alaksandra Łukaszenki i jego czwartą kadencję? Miedwiediew zastrzegł, że nie zna jeszcze oficjalnych wyników, ale sygnał był więcej niż czytelny: Rosja uznaje wyniki wyborów prezydenckich na Białorusi (prawie 80-procentowe zwycięstwo Łukaszenki) i zapowiada rozwijanie braterskich stosunków z Mińskiem. Czy Moskwa mogłaby nie uznać wyników? To oznaczałoby (zwłaszcza w obliczu nieuznania wyników przez Zachód, zaniepokojony rozmiarami akcji przeciw opozycji) pełną izolację Łukaszenki, podcięłoby jedną z głównych gałęzi, na których siedzi.

Jeszcze niedawno wydawało się, że w informacyjnych wojnach rosyjsko-białoruskich Bat’ka polegnie. Rosyjskie stacje telewizyjne wyemitowały kilka filmów, demaskujących reżim Łukaszenki i jego samego: wyciągnięto ciemne sprawki różnego kalibru (np. tajemnicze zaginięcia przeciwników politycznych), obśmiano życie prywatne (też obfitujące w skandaliczne wydarzenia), wystawiono na krytyczne spojrzenia telewidzów niespełnione obietnice niepoważnego Bat’ki dotyczące uznania niepodległości Abchazji i Osetii (na czym Moskwie ogromnie zależało), wyliczono skrupulatnie rosyjskie dopłaty do białoruskiej gospodarki. W białoruskich mediach natomiast w odpowiedzi opublikowano kilka raportów świadczących o mafijnych rządach Putina. Kampania wyborcza Łukaszenki nosiła silne zabarwienie antyrosyjskie (co ciekawe, w przeddzień wyborów WikiLeaks, jak na zamówienie Łukaszenki, opublikował kilka jego smacznych wypowiedzi, w których miotał on zakulisowe antyrosyjskie zatrute strzały, jeszcze bardziej jadowite niż te miotane w oficjalnej przestrzeni). Bat’ka próbował też flirtować z Zachodem, by pokazać Moskwie, że nawet „ostatni dyktator Europy” ma alternatywę.

Po tegorocznych wojnach rosyjsko-białoruskich: mlecznej, medialnej, wreszcie naftowej i przymiarkach Moskwy do ewentualnego innego wariantu rozwiązania problemu sukcesji władzy na Białorusi Kreml ostatecznie postawił znowu na Łukaszenkę. Na tydzień przed wyborami prezydenckimi w Moskwie odbył się zjazd przywódców Rosji, Białorusi i Kazachstanu, podczas którego uzgodniono powołanie Wspólnej Przestrzeni Gospodarczej. Do wspólnej przestrzeni jeszcze daleko – podpisane w Moskwie ramowe porozumienia ramowe trzeba jeszcze napełnić treścią, to po pierwsze, a po drugie – przewidziano tyle wyłączeń, obejść i przepisów specjalnych dla wrażliwych kategorii towarów, że o wspólnocie na razie mówi się zdecydowanie na wyrost. Łukaszenka, który jeszcze miesiąc temu buńczucznie „dziękował” za łaskawość Moskwy i krytykował jej przywódców, teraz zgadzał się na wszystko i w ekstazie obdarzał Dmitrija Miedwiediewa bombastycznymi epitetami. Dlaczego? Zapewne dlatego że podczas moskiewskich rozmów uzyskał rękojmię dalszych rządów: tanią rosyjską ropę (postanowiono znieść cła na ropę, które wywindowałyby cenę rosyjskiej ropy w górę, czego białoruska gospodarka nie wytrzymałaby zbyt długo).

W targach z Moskwą Łukaszenka ugrał całkiem sporo: po pierwsze właśnie tanią ropę na przyszły rok, co oddala widmo krachu niewydolnej gospodarki, po drugie, nadal zachował do dalszych targów kartę uznania niepodległości Abchazji i Osetii. Sfera wojskowa pozostała nietknięta – na tym polu białoruski prezydent nie wchodzi Moskwie w drogę, Białoruś pozostaje więcej niż sojusznikiem.

Prztyczki długodystansowca

Rytualny spektakl telewizyjny – seans łączności lidera z narodem – trwał wczoraj rekordowe 4,5 godziny. Po raz dziewiąty Władimir Putin odpowiadał na pytania spragnionych kontaktu z władzą telewidzów i internautów. Spośród dwóch milionów pytań wybrano 87. Na wszystkie „samiec alfa” (określenie z zasobów WikiLeaks) znał odpowiedź. Większość zadających pytania też znała odpowiedzi na te pytania, dlatego ze sceny – zresztą już nie pierwszy raz – cokolwiek wiało nudą. Nawet publiczność zgromadzona w studiu, która zapewne miała imitować żywą reakcję społeczeństwa, momentami z ledwością wstrzymywała się od ziewania.

Niemniej kilka odpowiedzi Władimira Władimirowicza zasługuje na uwagę. W sytuacji napięcia w związku z zamieszkami w Moskwie i wielu innych miastach, jakie wybuchły po zabójstwie kibica moskiewskiego klubu Spartak i które wyjawiły wysoki poziom antagonizmu etnicznego w społeczeństwie, pan premier wskazał winnych: brodatych liberałów. To ich brzydki przykład zwoływania demonstracji „31” bez sankcji władz zanarchizował podatną młodzież [tę tezę przedstawił również w wywiadzie dla dziennika „Izwiestia” szef kremlowskich inżynierów dusz, Władisław Surkow]. To nie korupcja milicji jest problemem, to nie krzewiące się bujnie ksenofobiczne nastroje, to nie władze, które nie mają pomysłu na profilaktykę przeciwdziałania takim postawom. Łapaj złodzieja! – to on, wolnomyśliciel, jest winien.

Mówiąc o sytuacji w stanicy Kuszczowska (doszło w niej kilka tygodni temu do straszliwej zbrodni – bandyci zabili kilkanaście osób, w tym małoletnie dzieci, co wstrząsnęło opinią publiczną; śledztwo ustaliło, że zabójstwa dopuścili się gangsterzy, brutalnie rządzący stanicą ręka w rękę z milicją; zdaniem krytyków systemu, „cała Rosja to Kuszczowska”), Władimir Putin „przełączył” problem na inny poziom. Jego zdaniem, do zrostu kryminału i władz dochodzi tam, gdzie władze są obieralne, gdyż bandytów stać na wylansowanie własnego kandydata. A jak władze regionalne są nie wybierane w wyborach powszechnych, a mianowane odgórnie, to kryminał do władzy nie dochodzi. Łapaj złodzieja! – wybieralne władze! „Katastrofa społeczna w stanicy przestaje być [w ujęciu Putina] rezultatem działań, a właściwie, braku działań elity rządzące. Staje się przykładem świata, z którym osobiście walczy sam Władimir Putin, który swego czasu [po ataku na szkołę w Biesłanie] zlikwidował bezpośrednie wybory gubernatorów. A zatem Kuszczowska nie dyskredytuje zbudowanego przez Putina systemu – ona dyskredytuje krytyków tego systemu” – pisze dziś w komentarzu „Niezawisimaja Gazieta”.

Skoro już swoje prztyczki w nos otrzymali przebiegli opozycjoniści, którzy teraz na pewno masowo szykują się do golenia bród, oraz obieralni przedstawiciele niższych szczebli władzy, można pokazać, na czym polega presumpcja niewinności. Głowili się dzień wcześniej obserwatorzy, dlaczego wyznaczony na 15 grudnia kilka miesięcy temu termin odczytania wyroku w drugim procesie Michaiła Chodorkowskiego i Płatona Lebiediewa, został bez podania przyczyn przesunięty na koniec miesiąca. Może odpowiedź na te wątpliwości kryje się w tym, co powiedział narodowi Władimir Władimirowicz. Na pytanie o Chodorkowskiego premier posłużył się cytatem z legendarnego filmu „Czarny kot” (Miesto wstrieczi izmienit’ nielzia): „Złodziej powinien siedzieć w więzieniu”. Za uchylanie się od podatków, za kradzież, za zabójstwa. „Sąd udowodnił” – postawił kropkę premier. Co udowodnił? Tego nie wiemy. Wszystkim się zdawało, że sąd wyroku jeszcze nie ogłosił, ale jego echa już znał premier. Później Putin, prawnik z wykształcenia, dopowiedział, że miał na myśli pierwszy proces Chodorkowskiego i tamten wyrok skazujący za malwersacje, a nie drugi, który jeszcze się toczy. Tak na marginesie prawnik Putin już nie po raz pierwszy oznajmia, że Chodorkowski ma ręce po łokcie we krwi (choć żaden sąd tego nie udowodnił). Wątpliwości, czy swoim kciukiem zwróconym w dół premier wywarł nacisk na „najbardziej humanitarny sąd na świecie” w drugim procesie Chodorkowskiego, częściowo rozwieją się 27 grudnia, kiedy wyznaczono kolejny termin ogłoszenia wyroku.

Był jeszcze jeden ciekawy fragment: Władimir Władimirowicz stwierdził, że opozycja (w osobach np. Niemcowa i Ryżkowa) chce „władzy i pieniędzy”. W latach 90., gdy rządzili, wyssali wiele miliardów do spółki z Bieriezowskim i „tymi, którzy dziś siedzą w więzieniu”, a gdyby teraz dorwali się do władzy, to sprzedaliby całą Rosję”. Premier wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie po wygłoszeniu tej tyrady. Niemcow i Ryżkow – wyraźnie mniej. Dziś ogłosili, że podadzą Putina do sądu za oszczerstwo.

Zwraca uwagę język, jakim wczoraj posługiwał się premier, mający predylekcję do używania żargonu. Słynne „dorwać [terrorystów] w kiblu” weszło do języka salonów. Tym razem leksyki na pograniczu wulgarności było zdecydowanie więcej niż zwykle. Językowi premiera wtórował nos, którym premier głośno pociągał. Być może i to zachowanie wejdzie niebawem do salonowego kanonu.

Komentatorzy zwrócili uwagę na to, że Putin ani razu podczas seansu nie wymienił nazwiska „Miedwiediew”. Może zapomniał, trudno powiedzieć. W końcu nieistotne, czy Władimir Władimirowicz sam jest prezydentem czy zaprasza na kremlowski stolec kogoś w zastępstwie. On sam pozostaje Władimirem Władimirowiczem, z którym garnie się rozmawiać lud, który zawiaduje obrotami sfer na jednej szóstej ziemskich lądów, który może zapomnieć, jak brzmi nazwisko prezydenta. Z tego punktu widzenia nurtujące wielu przedstawicieli elit pytanie, co się stanie w 2012 roku, kiedy zgodnie z kalendarzem wyborczym powinny się odbyć wybory prezydenta, traci ostrość. Wyreżyserowany spektakl w kilkunastu aktach dał na nie jasną odpowiedź: nie trwóżcie się, ja zostaję.