Archiwum autora: annalabuszewska

Baśń z jednej nocy

9 marca. Wśród wielu ról, w jakie lubi się wcielać prezydent Rosji, jeszcze nie było roli Szeherezady. I oto na naszych oczach ten dotkliwy brak zostanie zapełniony. Telewizja „Rossija-1” zapowiedziała, że wkrótce wyemituje film Andrieja Kondraszowa „Droga do ojczyzny”, w którym Putin opowie o zeszłorocznej operacji „Krym”. Dla zaostrzenia apetytu do mediów wrzucono już fragment tego wiekopomnego dzieła. Władimir Władimirowicz uchylił rąbka tajemnicy, jak i z kim spędza noce, w każdym razie – jedną noc. Tę jedną noc.

„Zaprosiłem na Kreml kierownictwo naszych służb specjalnych, ministerstwa obrony i postawiłem przed nimi zadanie uratowania życia prezydenta Ukrainy [Janukowycza], jego by po prostu zlikwidowali. […] Przygotowaliśmy się do wywiezienia go prosto z Doniecka lądem, morzem [sic] i drogą powietrzną. To była noc z 22 na 23 lutego [2014], zakończyliśmy koło siódmej rano. Gdy się żegnaliśmy, powiedziałem kolegom: musimy zacząć prace nad przywróceniem Krymu Rosji”.

Co ma piernik do wiatraka, nie wiadomo (dlaczego musieli?). To znaczy może dowiemy się tego z pełnej wersji filmu. Według enuncjacji prasowych, jakie pojawiały się w ostatnich miesiącach, operacja „Krym” była zamyślana i opracowywana już wcześniej, przed „tą nocą” z wiernymi parteigenossen. Operacja wymagała niebagatelnych przygotowań. Niemniej kiedy Janukowycz uciekł z Kijowa, trzeba było działania przyspieszyć. „Bloomberg” w grudniu pisał, że Putin już wcześniej konsultował się w sprawie skutków aneksji półwyspu dla gospodarki z doradcami ekonomicznymi. Mieli go oni pono zapewnić, że rezerwy walutowo-złotowe Rosji pozwolą jej wytrzymać ewentualne sankcje, które nastąpią po aneksji. Wygląda na to, że Putin w te zapewnienia uwierzył. Po roku rezerwy ciągle jeszcze są, choć znacznie nadwątlone. Na jak długo wystarczą?

„Powiedziałem kolegom: musimy zacząć prace nad przywróceniem Krymu Rosji”. Kto by się pytał, po co, na co. Wszystko jasne. Musimy, to musimy. „Powiedziałem kolegom, że musimy zacząć prace nad przywróceniem Sudetów” – tak skwitował słowa Putina jeden z komentatorów.

Od soboty sączy się w uszy cierpliwej publiczności jeszcze jedna baśń. Dyrektor Służby Bezpieczeństwa Bortnikow oznajmił, że śledczy ustalili krąg osób, które zorganizowały i przeprowadziły zamach na Borysa Niemcowa. Wymienił nazwiska kilku Czeczenów, w tym szefa szwadronu śmierci, Zaura Dadajewa. Dadajew służył przez dziesięć lat w specjalnym batalionie MSW w Czeczenii, ramię w ramię z Ramzanem Kadyrowem zaprowadzał porządek w republice, za co został odznaczony rosyjskimi i czeczeńskimi odznaczeniami. Jakiś czas temu miał się rzekomo zwolnić ze służby. Do zastrzelenia Niemcowa namówić miał swoich krewnych, m.in. dwóch od lat mieszkających pod Moskwą, dobrze znających miasto. Dlaczego postanowili zabić Niemcowa? Bo poparł „Charlie Hebdo”, a oni ścierpieć nie mogli, że tam się ukazują karykatury Proroka. I już. (Swoją drogą nigdy bym się nie spodziewała, że w Czeczenii istnieje tak liczne grono czytelników prasy francuskiej). Komitet Śledczy nie ma wątpliwości, że motyw „religijny” tłumaczy wszystko (choć Niemcowowi niepodobna przypisać islamofobii); szerokiej publiczności podano do wierzenia jeszcze jeden aksjomat: że Zaur Dadajew osobiście wszystko zorganizował, a nie wykonywał czyjeś polecenia z góry. Nici na górę odcięte, już nikogo więcej nie będziemy podejrzewać. Opozycja położyła uszy po sobie. Raport Niemcowa o wojnie w Donbasie gdzieś się rozpłynął po rewizji w jego mieszkaniu. Na moście posprzątane, można 18 marca urządzić tam pod murami Kremla koncert z okazji pierwszej rocznicy anschlussu Krymu. Ura.

Dadajewa i jego wspólników zakuto w kajdany, sąd nakazał zamknięcie ich w areszcie. Można się spodziewać pokazowego procesu, podczas którego zostaną „na połnom sierjozie”, bez cienia żenady zaprezentowane wszystkie grube nici, którymi uszyto tę sprawę.

Jeszcze ciekawsza była reakcja Ramzana Kadyrowa na aresztowanie ziomków (zaraz po zabójstwie Kadyrow twierdził, że zamach na Niemcowa to robota CIA, teraz zmienił zdanie). Napisał m.in.: „Znałem Zaura jako prawdziwego patriotę Rosji. […] był odznaczony medalami Za Odwagę, Za Zasługi dla Czeczenii, był szczerze oddany Rosji, był gotów życie oddać za ojczyznę. […] Wszyscy, którzy znają Zaura, twierdzą, że jest głęboko wierzącym człowiekiem, a także, że on, jak wszyscy muzułmanie, był zszokowany działalnością Charlie i komentarzami popierającymi publikacje karykatur”.

„Prawdziwy patriota Rosji”. Niesamowite. Ten prawdziwy patriota strzela do polityka, który zawadza Kremlowi. To teraz prawdziwy patriotyzm? Michaił Sokołow na stronie Radia Swoboda pisze: „Oficjalnie narzucona wszystkim (z pomocą środków masowego przekazu Federacji Rosyjskiej i pożytecznych idiotów) wersja jest korzystna dla tych, którzy zlecili zabójstwo Borysa Niemcowa. Aresztowani zgodnie z dobrą kaukaską tradycją będą mówić [przed sądem] tylko to, co jest dobre dla ich zwierzchności albo po prostu milczeć. Ich rodziny są zakładnikami. Jeśli coś pójdzie nie tak, to ich krewni stracą pracę, a może nawet – jak to przyjęto niedawno – zostaną zburzone domy wszystkich członków niepokornego tejpu [klanu]”.

Jeszcze nie przebrzmiały doniosłe słowa Ramzana Kadyrowa o pełnych żarliwego patriotyzmu podwładnych, jak z agencji informacyjnych zaczęły spływać doniesienia o nagrodzeniu prezydenta Kadyrowa przez prezydenta Putina. „Za osiągnięcia w pracy, działalność społeczną i wieloletnią sumienną pracę” Ramzan Achmatowicz otrzymał Order Honoru. Na liście nagrodzonych znalazł się również deputowany Dumy Państwowej Andriej Ługowoj, podejrzewany przez brytyjskie organy ścigania o otrucie w Londynie w 2006 roku radioaktywnym polonem Aleksandra Litwinienki, wroga Kremla. Ładna lista nagrodzonych. Do pucharu cynizmu kroplę ze swej strony dodał dziś jeszcze sekretarz prasowy Putina. Dmitrij Pieskow oznajmił w wywiadzie dla RBK, że „nagrodzenie Kadyrowa w dzień po ogłoszeniu wyniku śledztwa w sprawie Niemcowa to czysty przypadek”. Czysty jak łza.

Laleczka wudu i muzeum strażników GUŁagu

5 marca. Magiczne rytuały dalekiego Haiti zawędrowały na Ural. Tamtejsi aktywiści ruchu Antymajdan, mającego strzec Kreml przed kolorowymi rewolucjami, wystąpili ze szlachetną inicjatywą: będą sprzedawać laleczki po tysiąc rubli, a zebrane pieniądze przekażą na przedszkola Doniecka. Piękny gest, nieprawdaż? Przy bliższym zaznajomieniu się z akcją okazuje się wszelako, że nie są to zwyczajne laleczki, a laleczki magiczne, na dodatek odpowiednio uświadomione politycznie. Laleczki wudu są rozprowadzane przez Antymajdan w komplecie z igłami i naklejkami. Naklejki to twarze amerykańskich i ukraińskich liderów, którzy – jak twierdzi Antymajdan – doprowadzili do zmiany władzy w Kijowie.

Antymajdanowcy mają usta pełne prawosławnej pobożności, ciekawe, jak to zamierzają pogodzić z pogańskimi rytuałami magicznymi? W kulcie wudu nakłuwanie igłami woskowych laleczek to groźny zabieg magiczny, mający przyczynić szkodę wrogowi lub wręcz go uśmiercić. Cerkiew na razie nie zajęła stanowiska w sprawie koncepcji zwalczania wrogów poprzez praktyki czarnej magii.

Kierownictwo Antymajdanu zwołało dziś konferencję prasową, na której kategorycznie wyparło się jakichkolwiek związków z zamordowaniem Borysa Niemcowa. O tym, że sprawcami mogą być antymajdanowcy, pisał m.in. w ostrym tekście na blogu Aleksiej Nawalny: „Jak mówili klasycy teatru, jeśli w pierwszym akcie na scenie wiszą bandyci z Antymajdanu albo brodaci basmacze, to w trzecim akcie powinni zacząć strzelać”. Jeden z ideologów Antymajdanu, Nikołaj Starikow, stwierdził, że taką samą odpowiedzialność za rozpalanie atmosfery nienawiści ponoszą opozycjoniści, którzy są nietolerancyjni wobec ludzi o innych poglądach i ponadto są rusofobami. Jego zdaniem, Niemcow był pierwszą ofiarą Majdanu w Rosji (zauważmy, Majdanu, a nie Antymajdanu) i został zabity po to, by rozkołysać sytuację. Krótko mówiąc, jego zabójstwo to antyrosyjska prowokacja. Inny prowodyr antymajdanowców, motocyklista z Sewastopola, Aleksandr Załdostanow bez zbędnych wstępów ogłosił, że zamach na Niemcowa zorganizowały zachodnie służby specjalne.

A teraz coś z nieco innej beczki. A właściwie to jednak tej samej. Sześćdziesiąt dwa lata temu przestało bić wielkie serce towarzysza Stalina. W każdym razie oficjalnie za datę jego śmierci, wokół której ciągle pozostaje niemało zagadek, uznaje się 5 marca. Serce bić przestało, ale truchło wodza raz po raz wypada to z jednej, to z drugiej szafy, a jednocześnie uwzniośla miliony, odmraża marzenia o złudnych dokonaniach jego epoki kosztem milionów istnień zmielonych w żarnach machiny represji. Jeden z komentatorów dyskusji z okazji rocznicy napisał: „Ludzie wysławiający Stalina, darzący go szacunkiem, są jeszcze bardziej niebezpieczni niż sam Stalin, przecież to oni pisali donosy, rozstrzeliwali. Stalina łatwo jest pochować, wyleczyć naród – o wiele trudniej”. Na fali restauracji stalinizmu dokonano rzeczy niezwykłej: przeistoczenia muzeum poświęconego pamięci represjonowanych w muzeum pamięci… strażników GUŁagu. Jeśli Państwo nie wierzą w to, co przeczytali, to proszę przetrzeć oczy i przeczytać to zdanie jeszcze raz. Nie, to nie pomyłka.

Niedaleko miasta Perm istniał w czasach stalinowskich i późniejszych jeden z największych łagrów, Perm-36. Siedzieli w nim tzw. polityczni, m.in. obywatele radzieccy, którzy chcieli zbiec na Zachód, po wojnie – członkowie ugrupowań walczących z reżimem sowieckim na Ukrainie, Litwie, Łotwie, Estonii, jeszcze w latach osiemdziesiątych osadzano tu dysydentów (siedzieli tu m.in. Władimir Bukowski, Wasyl Strus, Siergiej Kowalow). W 1996 roku na terenie byłej kolonii karnej otwarto muzeum historii represji politycznych Perm-36. Odtworzono baraki z czasów, gdy przetrzymywano tu więźniów, organizowano wystawy poświęcone losowi zeków. W 2014 r. komuniści zorganizowali w Permie demonstrację pod hasłem „Perm-36 to plucie w twarz naszym weteranom”, podkreślano, że nie godzi się upamiętniać „banderowców, gdy trwa wojna na Ukrainie”. Pretensje mieli nie tylko komuniści, ale ogarnięci quasi-patriotycznym amokiem #Krymnasz zwolennicy ostrej polityki wobec Ukrainy i wewnętrznej „piątej kolumny”. 3 marca muzeum Perm-36 zostało zamknięte. To znaczy zostało zlikwidowane w tej postaci, w jakiej trwało od 1996 r. Bo oto muzeum łapie drugi oddech i drugie życie: z ekspozycji zostaną usunięte wszelkie wzmianki o politycznych represjach i więźniach, a placówka będzie obecnie troszczyć się o pamięć tych, którzy byli w GUŁagu strażnikami. Pierwsza wystawa poświęcona będzie: metodom ochrony, technicznym sposobom przetrzymywania nacjonalistów, faszystów, zdrajców ojczyzny. Reżyser Aleksiej German junior napisał: „W Permie likwidują muzeum represji politycznych Perm-36. Planują urządzić tu Muzeum systemu penitencjarnego. To zadziwiający, cyniczny, niesłychany fakt. Takie jest nasze życie. Gdyby w Auschwitz otwarto muzeum dokonań SS, to byłoby mniej więcej to samo. Ludzie, którzy niszczą to muzeum, są pozbawieni wstydu i sumienia”.

W toczącej się intensywnie dyskusji po śmierci Niemcowa, ktoś napisał, że obecnie mamy w Rosji do czynienia ze sporem/konfliktem wnuków ofiar i wnuków tych, którzy tworzyli aparat represji. Jak widać na przykładzie „Permu-36”, wnukowie katów górą. Gorzko.

Marsz skazanych

2 marca. „Marsz skazanych” – tak jeden z rosyjskich blogerów nazwał wczorajsze zgromadzenie opozycji w Moskwie poświęcone pamięci zamordowanego Borysa Niemcowa. Przyszło 50 tys., może więcej. Najwięcej od czasu masowych demonstracji przeciwko sfałszowanym wyborom. Ludzie głównie szli w milczeniu, zadumie, od czasu do czasu wznoszono hasła „Rosja bez Putina”. Wśród uczestników była 87-letnia mama Borysa Niemcowa, Dina Jakowlewna, przeszła całą długą trasę. „Chcę być blisko ludzi” – powiedziała.

Wokół okoliczności śmierci Borysa Niemcowa mnożą się znaki zapytania, choć telewizja pokazała zapis z kamery. Z daleka, niewyraźny. Na tej podstawie niepodobna zidentyfikować sprawcę. Ale widać przebieg tragicznego zdarzenia. Przez most sunie masywna ciężarówka, zasłania od strony jezdni idących mostem Niemcowa i jego przyjaciółkę Annę Duricką. Po chwili zza ciężarówki wybiega mężczyzna i wsiada do podjeżdżającego jak po sznurku samochodu osobowego. Auto natychmiast odjeżdża. Natomiast ciężarówka stoi jeszcze około trzech minut i dopiero potem rusza. Wezwana telefonicznie policja przyjeżdża na miejsce zdarzenia po kilkunastu minutach. Stwierdza zgon Niemcowa. Duricka jest w szoku, nie widziała zamachowca, bo podszedł od tyłu, wystrzelił, odszedł i wsiadł po samochodu.

Do napaści na Niemcowa doszło w szczególnym miejscu, niedaleko Kremla, pod jego murami. To nie ciemna brama, gdzie łatwo zasadzić się na ofiarę i skryć niezauważenie pod osłoną nocy, a znajdujące się na widoku publiczne miejsce. Na dodatek strzeżone pilnie jak źrenica oka. To Kreml, tu nic nie może się stać. Jeden z komentatorów wspominał, że kiedyś umówił się z ekipą telewizyjną na tym feralnym moście, po kilku minutach panowie w skórzanych kurtkach podeszli i agresywnie domagali się odpowiedzi na pytanie, co tu robi kamera i że tu nie wolno itd. Tymczasem do Niemcowa oddano strzały, kilka minut stała ciężarówka i nic. Nikt nie zareagował, nie przyleciał z Kremla sprawdzać, co się stało. Kamery Federalnej Służby Ochrony skierowane były na Kreml, a nie okolice („Kommiersant” podał dziś wiadomość, że kamery były wyłączone).

Nad autorstwem tego cynicznego mordu w mediach toczą się ostre debaty. Programy publicystyczne dwóch najpopularniejszych kanałów rosyjskiej telewizji poświęcone były sprawie zabójstwa Niemcowa. Kremlowskie gadające głowy na wyprzódki kreowały teorie, wyjaśniające wydarzenie w sposób przystępny i zgodny z dotychczasową linią propagandy. Siergiej Markow wypalił, że jego zdaniem to robota Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, która zamieniła się w organizację przestępczą. Na jakiej podstawie? Podstaw nie trzeba, przecież to każde dziecko wie. Czujność zachował też deputowany Wiaczesław Nikonow, prywatnie wnuk Mołotowa – on sięgnął palcem wskazującym dalej: w jego opinii zamach zorganizowały amerykańskie służby specjalne. Bo Zachód wszelkimi sposobami chce rozpalić w Rosji kolorową rewolucję, by obalić Putina, a sankcje, izolacja Rosji – to jest obliczone przez USA na rozbicie jedności, podział, osłabienie Rosji.

Anton Czernin przeanalizował tę światłą wersję: „Załóżmy na chwilę, że winna jest długa ręka CIA albo Ukraińcy, albo spisek samej opozycji, która chciała z Niemcowa uczynić sakralną ofiarę. Lecz cóż się okazuje – że w najpilniej strzeżonym miejscu Moskwy, tuż przy placu Czerwonym, dwa kroki od siedziby Federalnej Służby Bezpieczeństwa i Federalnej Służby Ochrony, pod czułym okiem dziesiątków kamer wraża CIA robi co chce. Śledczą, kogo chcą, strzelają, do kogo chcą, a nasze organa nie reagują”.

W wyżej wymienione wersje nie wierzą przedstawiciele opozycji. Borys Sokołow w internetowych Graniach napisał: „Wersja pierwsza. Zabójstwo Niemcowa to taka sama zbrodnia stanu jak zabójstwo Aleksandra Litwinienki, a polecenie mogła wydać tylko najważniejsza osoba w państwie. Wersja druga – opozycjonistę zabili jacyś radykalni zwolennicy Antymajdanu, żeby nie dopuścić Majdanu w Rosji i zrobić Putinowi przyjemność”.

Sam Władimir Putin zasugerował swoją wypowiedzią, że to zabójstwo jest prowokacją. A jego rzecznik dopełnił, że Kreml ponosi więcej szkód w wyniku tej zbrodni, niż pożytków, bo Niemcow nie stanowił żadnego zagrożenia dla władz, więc motywów do zabijania żadnych nie miał. Podobną myśl Putin wypowiedział w 2006 roku po zabójstwie Anny Politkowskiej – że jej śmierć bardziej szkodzi władzy niż jej artykuły.

Dziennikarz internetowej gazety „Jeżedniewnyj Żurnał” Igor Jakowienko przypomniał, że Kreml jednak miał powody, by zauważać Niemcowa i go nie lubić. „Niemcow zajmował się edukowaniem zachodniej elity politycznej w sprawie reżimu Putina i Putina osobiście. „Listę Niemcowa”, którą przekazał on do Europarlamentu jako uzupełnienie „Listy Magnitskiego”, otwierało nazwisko Putina. Putin o tym wiedział i pamiętał. Putin nienawidził Niemcowa tak, jak może nienawidzić mały, nieatrakcyjny, niewysoki mężczyzna wysokiego, silnego, wesołego i mądrego przystojniaka”.

Niemcow pracował ostatnio nad raportem o udziale rosyjskich wojskowych w wojnie na wschodzie Ukrainy. To na pewno nie był podarek dla Kremla, który w zaparte twierdzi, że nie jest stroną konfliktu i pcha się być rozjemcą.

Jutro pogrzeb Borysa Niemcowa. Władze stanowczo odmówiły wypuszczenia na uroczystości Aleksieja Nawalnego, który siedzi w areszcie. Niemcow zostanie pochowany na cmentarzu Trojekurowskim, tym samym, na którym w 2006 roku spoczęła Anna Politkowska.

Śmierć na Kamiennym Moście

27 lutego. Są takie rzeczy, które się nie mieszczą w głowie. Dzisiaj późnym wieczorem w Moskwie został zabity jeden z najbardziej znanych rosyjskich opozycjonistów, Borys Niemcow. Przechodził przez Kamienny Most, według jednej z wersji napastnicy wyskoczyli z auta, oddali cztery strzały i zbiegli; według innej – do Niemcowa oddano siedem strzałów z przejeżdżającego samochodu. Ani śledztwo, ani współpracownicy Niemcowa nie wysuwają na razie żadnych sugestii co do sprawstwa zabójstwa. Szef rozgłośni Echo Moskwy Aleksiej Wieniediktow napisał w Twitterze: „Został zabity w odległości stu metrów od Kremla, w strefie chronionej, znajdującej się w zasięgu kamer”.

Środowisko opozycyjne, szykujące na niedzielę 1 marca marsz „Wiosna” w Moskwie, jest do głębi wstrząśnięte. Niemcow był jednym z najbardziej aktywnych działaczy pozaparlamentarnej opozycji antyputinowskiej. Kilka lat temu opracował raporty (Itogi) dotyczące nieudolnych rządów Putina i spółki, badał korupcję, piętnował niekompetencję urzędników i bliskich współpracowników prezydenta, organizował akcje ulicznego protestu. Należał do ścisłego grona kierowniczego ruchu Solidarność i partii Parnas.

Niemcow pojawił się na scenie politycznej w latach dziewięćdziesiątych, był gubernatorem obwodu niżnonowogrodzkiego, bodaj najmłodszym gubernatorem w Federacji Rosyjskiej. Został dostrzeżony przez prezydenta Jelcyna i zaproszony do grupy „młodych reformatorów”, był wicepremierem. Po objęciu urzędu prezydenta przez Putina, przeszedł do opozycji, krytykował Putina za autorytarne metody rządzenia, tworzenie systemu kleptokracji, wspieranej przez służby specjalne. Na długiej liście zarzutów wobec Putina Niemcow umieszczał tragedię na Dubrowce, Biesłan, a ostatnio rozpętanie wojny na Ukrainie.

Dziennikarka Ksienia Sobczak napisała w Twitterze: „odpowiedzialność za to spoczywa na wszystkich „sołowjowach” i „ziejnałowach” [Sołowjow, Ziejnałowa – kapłani telewizyjnych seansów nienawiści], którzy codziennie kłamią i podburzają. Na każdym, kto jest dźwignią tej wojny ideologicznej”. A Rustem Adagamow dodał: „To pierwsza ofiara Antymajdanu”.

 

Święto uprzejmych ludzi

26 lutego. Tegoroczne obchody Dnia Obrońcy Ojczyzny (23 lutego) miały szczególny wymiar – do „wielkiej niezwyciężonej” armii przyjęto oficjalnie „zielonych ludzików”, którzy w zeszłym roku zaanektowali Krym i do tej pory wraz z innymi urlopowanymi mężczyznami niewiadomego pochodzenia grasują po Donbasie.

Radziecki rytuał 23 lutego – wówczas był to Dzień Armii Czerwonej – siłą rozpędu wpisał się w kalendarz świąt Rosji. Mit założycielski armii jest pusty i fałszywy jak liczmany – rzekomo 23 lutego 1918 roku Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona starła się pod Narwą w bitwie z Niemcami. Kroniki historyczne nie odnotowały wprawdzie takiego wydarzenia, ale to nie przeszkadza do dziś święcić rocznicę czegoś, co się nie wydarzyło. (Pisałam o tym kilka lat temu z rocznicowej okazji http://labuszewska.blog.onet.pl/2010/02/23/co-to-za-dzien/).

Rokrocznie z okazji święta odbywają się akademie z udziałem najwyższych władz partyjnych i państwowych, okolicznościowe koncerty, festyny oraz miliony domowych bibek, podczas których ogląda się całą rodziną transmisję z kremlowskiego Pałacu Zjazdów, gdzie organizowana jest główna gala. Hitem tegorocznej gali była rzewna pieśń „Uprzejmi ludzie” w wykonaniu solisty Jewgienija Bułocznikowa i chóru Armii Rosyjskiej imienia Aleksandrowa. Pieśń, mająca status hymnu, powstała w zeszłym roku, poświęcona jest uprzejmości „zielonych ludzików” na Krymie.

„Uprzejmi ludzie z uprzejmym spojrzeniem, uprzejmie patrzą, uprzejmie proszą. Po prostu grzecznie stoją obok, po prostu broń uprzejmie noszą” – śpiewa Bułocznikow w nieskazitelnie białym mundurze. A w refrenie towarzyszy mu cały śnieżnobiały chór, wzmocniony dwoma ansamblami matrosów: „Wszystko będzie dobrze, świetnie będzie. Zwycięstwa przodków naprzód nas prowadzą. Żyj, kraju, a uprzejmi ludzie zadbają o ojczyzny honor i sławę”.

Proszę posłuchać:

https://www.youtube.com/watch?v=2wqhJvegOeU

Wzmiankowani przodkowie to się chyba w grobach przewracają, jak słyszą pochwałę tego cynizmu. Rosyjska armia czci żołnierzy bez dystynkcji, którzy skrycie napadają na sąsiedni kraj. Honor munduru? Munduru zakupionego przez cywilbandę w sklepie z militariami? „Wintowka eto prazdnik” i tak dalej – jak śpiewał Jegor Letow.

Skandalizujący deputowany petersburskiego zgromadzenia parlamentarnego, pogromca gejów Witalij Miłonow zaproponował, aby na tegoroczny konkurs Eurowizji wysłać w charakterze reprezentanta Rosji chór Aleksandrowa albo „uprzejmych ludzi”. Taka koszarowa szutka.

Na deser proszę jeszcze obejrzeć jeden wyimek z kremlowskiego show. Przebój zimnej wojny: „Chotiat li russkije wojny”. W pierwszym rzędzie siedzi zwierzchnik sił zbrojnych, z twarzą po świeżej diamentowej mikrodermabrazji. Czy zna odpowiedź na to retoryczne pytanie?

https://www.youtube.com/watch?v=BX4gcriO_ZQ

Natomiast prześladowany przez Zachód Josif Kobzon wystąpił 23 lutego w Doniecku:

https://www.youtube.com/watch?v=zo9peHt7ntw

Z orędziem do mieszkańców Donbasu zwrócili się z okazji święta samozwańcy: „Motorola” i „Giwi”. https://www.youtube.com/watch?v=h5HLIQcKgSI

Swój patent na świętowanie opracowano też w Czeczenii. W Groznym odbyła się premiera spektaklu „Słowo mężczyzny”. Bohaterem sztuki jest, tak, zgadli Państwo, Ramzan Kadyrow. Brawo.

Nie wszyscy obchodzili Dzień Obrońcy Ojczyzny w podniosłym nastroju. W mediach społecznościowych propagowana była akcja: „nie składaj mi życzeń z okazji tego święta”. Dziennikarz Arkadij Babczenko opublikował na fejsie taki gorzki apel: „Po tym, co dzieje się przez ostatni rok, po tych wszystkich „zielonych ludzikach”, bezimiennych urlopowiczach, zestrzeleniu Boeinga, ostrzale Mariupola, anonimowych „ładunkach 200”, kolumnach czołgów bez znaków rozpoznawczych, rezygnacji ze swego imienia i nazwiska, swojej twarzy, swojej flagi, swojego stopnia wojskowego, swojej jednostki, swojego honoru, swojej godności – chromolę dzień obrońcy ojczyzny. Ta data nie ma już dla mnie żadnego znaczenia. […] To już nie jest moja armia”.

W Petersburgu odbyła się niecodzienna akcja: 23 lutego anonimowi autorzy rozwiesili w wagonach metra plakaty antywojenne. Stylizowane na dziecięce rysunki wykorzystują oficjalne elementy propagandy państwowej: wstążki św. Jerzego itd. Na jednym z plakatów podpisanym przez „ośmioletnią Katię” figuruje postawny mężczyzna, rzucający doniczką w kobietę, która zasłania swoim ciałem dziewczynkę, pod rysunkiem podpis: „Mój tata jest bardzo silny, zabijał wrogów, a teraz bije mnie i mamę”. Na innym, też z „patriotyczną” wstęgą i wykaligrafowaną datą 23 lutego, rysunek trumny i podpis: „Mojego brata zabili w armii w czasach pokoju, kiedy dorosnę, też tam trafię”.

Nowy klip pod tytułem „Wojna” opublikowała caryca estrady Ałła Pugaczowa, która już wielokrotnie mówiła, że żegna się ze sceną i mikrofonem. Miała coś ważnego do zakomunikowania: „Wojno, coś ty nawyprawiała…”:

https://www.youtube.com/watch?v=rbG_x7Izd4Q

Pięćdziesiąta pierwsza twarz Greya

24 lutego. Apokaliptycznym scenariuszem nazwał prezydent Putin we wczorajszym wywiadzie telewizyjnym możliwość wojny między Rosją a Ukrainą. „Mam nadzieję, że do tego nigdy nie dojdzie” – dodał. Czym w takim razie jest udział żołnierzy i sprzętu armii rosyjskiej w walkach na wschodzie Ukrainy? Serwilistyczny dziennikarz, ma się rozumieć, nie zadał takiego kłopotliwego pytania, więc Władimir Władimirowicz nie odpowiedział. Putin już dawno opuścił przyłbicę i nie zamierza jej podnosić. Skoro blef i machlojka pozostają tak skutecznymi narzędziami prowadzenia polityki, to po co występować z podniesioną przyłbicą. A przy okazji pod przyłbicą można ukryć stale rosnący nos Pinokia.

Jeden z uczestników okazałego wiecu zorganizowanego w sobotę przez ruch Antymajdan (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/01/16/wszystkie-barwy-antymajdanu/) trzymał plakacik z napisem „Putin – książę pokoju”. Wyobrażony na plakacie błękitny gołąbek niosący w dzióbku gałązkę oliwną faktycznie do złudzenia przypomina prezydenta Rosji, łatwo się pomylić.

Gołębie serce prezydent pokazuje również w walce z Nadiją Sawczenko, ukraińską pilotką, więzioną w Moskwie. Latem ubiegłego roku jako ochotnik batalionu Ajdar Sawczenko brała udział w walkach w okolicach Gorłówki. Została pojmana przez separatystów, a następnie wywieziona do Rosji (władze rosyjskie twierdzą, że sama przekroczyła granicę ukraińsko-rosyjską; strona ukraińska przypuszcza, że w jej uprowadzeniu brały udział rosyjskie służby specjalne). Postawiono jej zarzut przyczynienia się do śmierci rosyjskich dziennikarzy poprzez telefoniczne nakierowanie na nich artylerii. Z ramienia partii Batkiwszczyna wystartowała w wyborach do parlamentu Ukrainy (na wniosek Julii Tymoszenko była numerem jeden na liście), zdobyła mandat deputowanego, jej nazwisko figuruje w składzie stałej delegacji Ukrainy w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy.

15 grudnia 2014 roku Sawczenko ogłosiła głodówkę, protestując przeciwko bezprawnemu przywiezieniu jej na terytorium Rosji i przetrzymywaniu w rosyjskim areszcie. Trzy dni później prezydent Putin podczas konferencji prasowej na pytanie ukraińskiego dziennikarza o los Sawczenko odpowiedział: „Według danych naszych organów ścigania, Sawczenko kierowała ogniem. Jeśli się okaże, że jest winna, że faktycznie brała udział w tym zabójstwie [dziennikarzy], spodziewam się, że rosyjski sąd wyda odpowiednie orzeczenie, a ona będzie odbywać karę zgodnie z postanowieniem sądu”. W przeddzień prezydenckiej konferencji własną zorganizowali adwokaci Sawczenko, którzy zaprezentowali dokumenty Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Wynika z nich, że na godzinę przed inkryminowanym ostrzałem Nadija znajdowała się już w niewoli u sił Ługańskiej Republiki Ludowej. Dwa tygodnie temu były dowódca batalionu Ajdar powiedział, że to on kierował artylerią, a Sawczenko nie miała z tym nic wspólnego.

Strona ukraińska podkreśla, że wszelkie przestępstwa popełnione na terytorium Ukrainy należą do jurysdykcji Ukrainy, a zatem Sawczenko może stanąć jedynie przed ukraińskim sądem, a nie rosyjskim. Rosyjscy prawnicy powołują się na przepis, zgodnie z którym sprawcę przestępstwa przeciwko interesom lub obywatelom Federacji Rosyjskiej można sądzić w Rosji, nawet jeśli przestępstwo zostało popełnione poza granicami kraju.

Sprawa uwolnienia Sawczenko była tematem rozmów w Mińsku dwa tygodnie temu. Petro Poroszenko początkowo dawał nadzieję na to, że Nadija wyjdzie na wolność. Nadzieje szybko rozwiał rzecznik prasowy Putina: „Sprawa Sawczenko jako taka nie była przedmiotem rozmów. Owszem, strona ukraińska o tym wspominała, ale prezydent Putin powtórzył […], że stopień winy czy niewinności w odniesieniu do Sawczenko określi sąd”.

Dziś mija 74. dzień głodówki.

Na stronie internetowej „Nowej Gaziety” zbierano podpisy pod petycją w sprawie uwolnienia Sawczenko. Dzisiaj dokument złożono w kancelarii prezydenta. Dziennikarka Zoja Swietowa napisała: „O godzinie 13.30 odnieśliśmy tekst petycji podpisany przez 11 509 osób do kancelarii prezydenta. Dziewczyna w okienku, która przyjmuje listy do prezydenta, była surowa. Numeru nie nadano, dostaliśmy spis telefonów, możemy tam dzwonić, by dowiadywać się, jaki numer nadano naszej petycji. Ciekawe, kiedy ktoś przeczyta nasz list i pozna nazwiska ludzi, którzy go podpisali. Czy Nadija Sawczenko nadal będzie głodować? Czy będzie jeszcze żyć? Czy może będzie już na wolności? […] Ci, którzy nie podpisują listów do Putina, uważają, że takie pisanie jest bez sensu. Bo czy jest sens apelować do władz o miłosierdzie, skoro władza o miłosierdziu zapomniała. […] Konstytucja daje prezydentowi prawo łaski. Przypomnieliśmy mu o tym. To wszystko. Jeśli nas nie usłyszy, to też jego prawo. A Nadija Sawczenko może umrzeć. O tym też mu napisaliśmy”.

W 2014 roku prezydent Putin dwukrotnie skorzystał z prawa łaski, w 2013 podpisał pięć dekretów o ułaskawieniu, wśród zwolnionych z więzienia był eksszef Jukosu Michaił Chodorkowski.

Dewiza wstydliwej armii

19 lutego. „Nikt lepszy od nas”, „Никто лучше нас”. To dewiza wojsk materialno-technicznego zabezpieczenia, czyli logistyki rosyjskiej armii, którą wczoraj zatwierdził minister obrony Siergiej Szojgu.

Nieudane i pod względem poprawności językowej koślawe hasło natychmiast zostało wzięte w obroty przez armię blogerów. Dewiza kwatermistrzostwa rosyjskiej armii została poddana obróbce skrawaniem: „Nikt lepszy od nas, nic lepsze od nas, nigdy lepsze od nas, nigdzie lepsze od nas”, „Jest taki nikt, co lepszy [jest] od Szojgu i spółki”. Posypały się propozycje haseł dla innych rodzajów wojsk, np. „Najsilniejszy my”, „Celny więcej od wszystkich”, „Co jest, to jest”, „Nigdzie jak tu” i tak dalej w tym duchu. „Szojgu to jakiś pesymista – napisała Tatiana Mej – nawet nikt jest lepszy od nas”. Powstała już nawet bajka o mężu sprawiedliwym ze Wschodu, który nazywał się Nikt i był lepszy od nas.

W sedno trafił jeden z komentatorów, który zaproponował, by dewiza rosyjskiej armii brzmiała: „To nie my”. No bo przecież na Krymie w zeszłym roku rosyjska armia nie walczyła, były zielone ludziki, które potem prezydent Putin miłosiernie adoptował, ale rosyjski żołnierz nie przelał w Taurydzie kropli krwi.

Żołnierz bez dystynkcji, wstydliwie ukrywający swoją przynależność stał się człowiekiem roku. Pod hasłem „To nie my” przebiega kampania na wschodzie Ukrainy. Prezydent Putin znowu popisał się znakomitym bon motem. Na konferencji prasowej w Budapeszcie, gdzie częstował gazową watą premiera Orbana, powiedział pod adresem ukraińskiej armii wycofującej się spod Debalcewe: „Przegrana to zawsze nieszczęście dla przegrywających, szczególnie jeśli przegrywa się z wczorajszymi górnikami i traktorzystami”. W mediach społecznościowych kolportowano wczoraj zdjęcia jednego z tych „wczorajszych traktorzystów” – generała lejtnanta Aleksandra Lencowa, który miał dowodzić operacją wyparcia jednostek armii ukraińskiej spod Debalcewe (w czapce uszance i cywilnej kurtce). Generał już w zeszłym roku operacyjnie wspierał dzielnych „wczorajszych górników”, wojujących pod Gorłówką i innymi miastami Donbasu. Później dziennikarz „Nowej Gazety” ustalił, że ten „wczorajszy traktorzysta” nazywa się Nail Nurullin i jest 52-letnim pułkownikiem w stanie spoczynku, walczył w Afganistanie.

Ta anonimowa wstydliwa armia walczy przy pomocy sprzętu wojskowego niewiadomego pochodzenia. „To nie my” – krzyknęli skromni żołnierze bezimiennej formacji, gdy w lipcu zeszłego roku na pola pod Torezem spadł malezyjski Boeing.

Jednym z mocno eksploatowanych w Rosji haseł jest „Rosjanie swoich nie zostawiają” (Русские своих не бросают). Brzmi dumnie, krzepi ducha. Tymczasem żołnierze wstydliwej armii, którzy giną w wojnie na wschodzie Ukrainy, nie zasługują nawet na pochówek. Przywożeni w cynkowych trumnach jako „ładunek 200” grzebani są w tajemnicy, rodzinom płaci się za milczenie i zapomnienie. „To nie my”.

Czarna lista w kropki bordo

16 lutego. Posiadacz jednego z najbardziej oryginalnych tupecików – rosyjski piosenkarz i deputowany Dumy Państwowej Josif Kobzon został wpisany na europejską czarną listę. Od dziś nie może wjeżdżać na terytorium UE, a jego aktywa tam zostały zamrożone. Oprócz pochodzącego z Donbasu trubadura na liście znaleźli się m.in. dwaj wiceministrowie obrony oraz kilku watażków, walczących na wschodzie Ukrainy. Wśród nich słynny Motorola, którego ślub kilka miesięcy temu był ulubionym tematem mediów. Dzisiaj różne portale społecznościowe donosiły o jego domniemanej śmierci.

Od momentu ogłoszenia nowych sankcji Josif Kobzon nie milknie – zapełnia wszelkie dostępne środki masowego przekazu swoim osobistym przekazem. Przekazem dotkniętego do żywego człowieka, któremu odebrano tlen.

Najpierw wyrzekał w tym duchu: „Nastrój mi popsuli, nie powiem. Bo ja się właśnie wybierałem za granicę na leczenie, ale skoro tak, to będę się leczył tutaj. Jestem dumny, że znalazłem się w towarzystwie ludzi, którym nie jest obojętny los Rosji i los mojej małej ojczyzny – Donbasu”.

Josif Kobzon co drugie zdanie powtarza, że jest prawdziwym rosyjskim patriotą. Dziwić może zatem, że wybierał się na wraży Zachód, by się podleczyć, a nie pomyślał w pierwszym rzędzie, że rodzima medycyna na pewno na głowę bije zachodnią pod każdym względem.

Pieśniarz wsławił się niedawno tym, że w duecie z szeryfami Donbasu odśpiewywał na estradzie hymny samozwańców oraz stare chwytające za serce przeboje (można te występy obejrzeć tu: https://www.youtube.com/watch?v=8676C2L82n0 oraz https://www.youtube.com/watch?v=KOG3DaIOL5U). Pojechał do Doniecka i Ługańska, mimo że władze Ukrainy zakazały mu wjazdu na terytorium kraju za popieranie donieckiego separatyzmu. Kobzonowi kilka tygodni temu odmówiono także wjazdu na Łotwę, dokąd wybierał się na festiwal. A teraz jeszcze całe UE.

Z wywiadu na wywiad Kobzon wyraźnie się dzisiaj rozkręcał. W kolejnym wejściu zaczął się domagać kontrsankcji ze strony Rosji. „Oni nie wpuszczają dziesięciu artystów, to i my też tak powinniśmy [postąpić], żeby oni też poczuli, co oznacza ograniczanie wolności człowieka. Przecież oni tymi sankcjami naruszają prawa człowieka”.

Jednak sankcje w odniesieniu do zachodnich artystów wydały się Josifowi Kobzonowi zbyt łagodną reakcją i wystąpił jeszcze z inicjatywą wprowadzenia ograniczeń dla rusofobów, którzy wyjeżdżają z kraju. Jego zdaniem rusofob, który oczernia Rosję, niezasłużenie swobodnie wyjeżdża sobie za granicę, a tam jest wpuszczany [w przeciwieństwie do niego, Kobzona] i chętnie słuchany. „Ja bym ograniczył te wyjazdy. Nie zakazał [łaskawy pan], ale ograniczył”. Kobzon uważa, że takim, co krytykują ojczyznę, łatwiej jest zaczepić się za granicą, żeby „tam otrzymać honorarium, pić whisky i pluć na Rosję”.

I jeszcze jeden aspekt. Kobzon oznajmił, że on osobiście to nie ma nieruchomości w Europie. Natomiast jego dzieci, owszem, mają. „Ale mnie to nie jest potrzebne, ja mam tu wszystko. […] Córka mieszka w Anglii, i wnuki moje, a mam dziesięcioro, część mieszka w Anglii, a część w Moskwie. W Ameryce, w Miami, też nic nie mam. Mnie samego już od dwudziestu lat nie ma w Ameryce”.

Ten ostatni wątek zasługuje na kilka słów rozwinięcia. W 2012 roku Stany Zjednoczone odmówiły Kobzonowi przyznania wizy z uwagi na domniemane związki piosenkarza z kręgami kryminalnymi. W latach dziewięćdziesiątych rosyjska prasa często donosiła o bliskich kontaktach Kobzona z bossami mafii. On konsekwentnie odżegnywał się od tego, że sam jest mafiosi, ot, zwyczajnie prowadzi biznes i tyle. Niemniej publikowane w prasie liczne fotografie piosenkarza z tuzami półświatka (m.in. Wiaczesławem Iwańkowem, pseudonim Japończyk, rezydentem rosyjskiej mafii w USA) nie pozostawały wątpliwości, że byli znajomymi, że Kobzon śpiewał na „zjazdach miłośników włoskiej opery”, jak z przekąsem nazywano spotkania królów kryminału, że bliskie powiązania z nimi miał. W jednym z wywiadów Kobzon powiedział, że prosił o wstawiennictwo w sprawie amerykańskiej wizy Putina, który interweniował, ale bez skutku – zezwolenia nie wydano. Z ostatnim recitalem w USA Kobzon faktycznie wystąpił dwadzieścia lat temu – w 1994 roku.

Jakie piękne deja vu

12 lutego. W wypolerowanym na wysoki połysk marmurowym socrealistycznym pałacu w Mińsku prezydent Białorusi dwoił się i troił, donosił gościom kanapki i wiadrami kawę, a goście jedli, pili i rozmawiali. I tak całą noc. Nad ranem trochę bledsi, trochę śpiący, trochę bardziej (niż zwykle) milczący wyszli z sali posiedzeń. Nie było wspólnej konferencji prasowej. W języku dyplomacji to oznacza, że rozmowy nie zakończyły się zgodą.

Szczyt w Mińsku poprzedziła tajemnicza misja w Kijowie i Moskwie kanclerz Merkel i prezydenta Hollande’a, którzy zaniepokojeni nasileniem walk na wschodzie Ukrainy postanowili zajrzeć w oczy prezydentowi Putinowi i zapytać, czego chce za pokój. Zabiegom na polu dyplomatycznym towarzyszyła dzika histeria w rosyjskiej telewizji. Koryfeusze telewizyjnej propagandy przypominali publiczności, że prezydent Rosji ma w dyspozycji walizeczkę z kodami jądrowymi i może jej użyć bez zbędnych ceregieli, bo zgodnie z przepisami to on podejmuje tak doniosłą decyzję jak naciśnięcie guzika i przekształcenie wrogów w nuklearny popiół.

Nowy wariant mińskich porozumień miał dać Rosji większe pole manewru w rozgrywaniu Ukrainy (pisałam o tym kilka dni temu http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/02/08/dyplomatyczny-ambulans-we-mgle/). Cele Moskwy się nie zmieniły: nadal chodzi o przymuszenie Kijowa do rezygnacji z integrowania się z Zachodem i powrotu na łono „rosyjskiego świata”. Wojna w Donbasie jest jednym z narzędzi służących osiągnięciu tego celu.

Co udało się wyszarpać Rosji podczas nocnych rozmów w Mińsku? Całkiem sporo, choć nie wszystko („To nie była najlepsza noc w moim życiu”, wyznał Putin). Jedyny papier, jaki powstał, został podpisany nie przez czworo przywódców (oni nic nie podpisali, co znamienne), a przez grupę kontaktową (przedstawiciele OBWE, Ukrainy, Rosji i separatystów). Porozumienie powtarza wiele postanowień z wrześniowych ustaleń, niektóre z punktów rozszerza. Czy to krok w stronę uregulowania konfliktu? Jeżeli nawet, to niewielki. I nie na długo.

Poroszenko może wrócić do Kijowa z tarczą, bo w dokumentach nie ma słowa „federalizacja” ani „status pozablokowy „. Ponadto dzisiaj MFW podjęło decyzję o przyznaniu wielomiliardowego kredytu dla Ukrainy. Ale wróćmy do tego, co zostało napisane w porozumieniu.

Z długiego dokumentu wynika, że: ma nastąpić rozejm (od północy 15 lutego), potem ma dojść do wycofania wojsk z linii frontu, potem „w niektórych częściach obwodów donieckiego i ługańskiego” odbędą się lokalne wybory zgodnie z ustawodawstwem ukraińskim, Ukraina z powrotem weźmie na garnuszek ludność Donbasu, przeprowadzi reformę konstytucyjną uwzględniającą specjalny status wschodnich prowincji, a dopiero potem będzie można pomyśleć o kontrolowaniu granicy ukraińsko-rosyjskiej (pod koniec 2015 roku). Tymczasem bez kontroli 400-kilometrowego odcinka granicy, znajdującego się obecnie we władaniu separatystów, poza kontrolą Kijowa, nic się zmieni: nadal z Rosji do Donbasu wjeżdżać będą kolumny sprzętu i wojska. Od kontroli granicy należałoby zacząć, żeby proces pokojowy miał szansę. Żaden z punktów nie ma gwarancji wprowadzenia w życie, nie określono mechanizmów implementacji. kto ma o tym rozstrzygać? Każda ze stron interpretuje magmę zapisów po swojemu.

Problemem jest już sama linia, poza którą ma być wycofany ciężki sprzęt i wojsko. Jeśli będzie to linia określona we wrześniowych porozumieniach, bez uwzględnienia ostatnich zdobyczy separatystów, to można się spodziewać, że samozwańcze formacje nie zechcą się podporządkować. Idol separatystów Igor Girkin vel Igor Striełkow już gniewnie dawał upust emocjom: mińskie porozumienia to listek figowy, który ma wstydliwie ukryć porażkę rosyjskiej polityki względem Ukrainy. I przewidywał, że „na 90 procent rozejm umrze, nie urodziwszy się nawet”.

Putin ugrał dla siebie na pewno jedną ważną rzecz: Europa przyjęła za dobrą monetę pokój zawarty w Mińsku i (na razie) odstąpiła od wprowadzania nowych sankcji przeciwko Rosji (na jak długo, to zobaczymy). I jeszcze jedna okoliczność, o którą chodziło Putinowi – rozmowy o Ukrainie odbyły się z udziałem Rosji (która według oficjalnego stanowiska nie jest uczestnikiem konfliktu), ale bez przedstawiciela USA.

Rosyjski dziennikarz Andriej Łoszak nie ma złudzeń, jak należy patrzeć na podejmowane przez europejskich polityków próby rozmawiania z Putinem. „Za każdym razem, kiedy ludzie z Zachodu siadają z Putinem do stołu rozmów, przypominam sobie słowa dysydenta Bachmina wypowiedziane w filmie o pokazowym procesie KGB nad Jakirem i Krasinem: Ta historia nauczyła nas dwóch rzeczy. Po pierwsze, nie wolno składać żadnych zeznań, po drugie, próby podjęcia gry z nimi w nadziei, że się ich ogra (a zawsze jest taka pokusa, bo przecież my jesteśmy mądrzejsi, bardziej wykształceni) są z góry skazane na niepowodzenie. Bo my gramy w szachy, a oni grają w taką grę, na jaką właśnie mają ochotę, a jak będzie taka potrzeba, to walną nas szachownicą przez łeb. W tym sensie przegrana w tej grze jest gwarantowana – bo wy nigdy nie pozwolicie sobie na to, na co oni sobie pozwalają”.

Śmiech na sali

10 lutego. Na monachijską konferencję bezpieczeństwa przyjeżdżają poważni politycy, z trybuny padają poważne stwierdzenia dotyczące trendów w polityce światowej. Tegoroczna konferencja wejdzie do annałów jako ta, na której użyto w tych poważnych dysputach nowej broni: śmiechu.

Jednym w mówców podczas obrad 7 lutego był minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow. W nieskazitelnym garniturze, w doskonale dobranym krawacie wyglądał jak stuprocentowy kapłan dyplomacji. Jego trzynastominutowego oficjalnego wystąpienia zgromadzeni wysłuchali bez szczególnie ekspresyjnych reakcji. Ławrow mówił o tym, że USA i UE dążą do poderwania bezpieczeństwa w Europie, w tym na Ukrainie (konflikt na Ukrainie wywołał Zachód, a jakże), łamią ustalenia aktu helsińskiego, Rosja nie może na to spokojnie patrzeć, a Bruksela zawiodła na całej linii, weszła na drogę konfrontacji i generalnie współpraca rosyjsko-unijna nie wytrzymała próby, na dodatek Stany mieszają, rozmieszczają elementy tarczy przeciwrakietowej w Europie, nie licząc się z protestami Moskwy. Były ambasador USA w Moskwie Alexander Vershbow jeszcze w trakcie tej oskarżycielskiej mowy Ławrowa zamieścił znamienny komentarz na Twitterze: „Rosja narusza wszystkie helsińskie zasady, tymczasem Ławrow nawołuje do ich przestrzegania. Ciekawa logika!”.

Tą ciekawą logiką Moskwa błyska na politycznych salonach nie od dziś. Dalej zrobiło się jeszcze ciekawiej. Po odczycie był czas na zadawanie pytań.  Na widowni siedziało około dwustu polityków z wysokich półek. Jako pierwszy głos zabrał szef komisji Europarlamentu ds. polityki zagranicznej Elmar Brok. Przypomniał, że Rosja anektując Krym, pogwałciła najważniejsze europejskie normy. Ławrow odpowiedział z godnością, że [zeszłoroczne] wydarzenia na Krymie przebiegły zgodnie ze statutem ONZ. W tym momencie wielu obecnych wybuchło gromkim śmiechem. Ławrow jako stuprocentowy kapłan dyplomacji zareagował na ten niespodziewany afront spokojnie: odparł, że gdy Brok zadawał mu pytanie o Krym, też miał ochotę się roześmiać, ale się powstrzymał. Nie powstrzymał się natomiast od przedstawienia kolejnych aktów strzelistych „krymskiej religii” Kremla: standardowo oskarżył Zachód o stosowanie podwójnych standardów w kwestii Krymu. „Bo w Kosowie nie było referendum, a i Niemcy też się zjednoczyły bez referendum. Byliśmy gorącymi zwolennikami tego”. Po tej replice Ławrowa w sali wybuchła wrzawa, śmiech mieszał się z okrzykami niezadowolenia i gwizdami. I tu Ławrow zareagował powściągliwie i dowcipnie: „Nad stanowiskiem Rosji można się śmiać – śmiech wydłuża życie”.

Dziwne poczucie humoru.