Szyby w ambasadzie Holandii, które chciał wybijać Władimir Żyrinowski, szczęśliwie ocalały, sery z Holandii momentalnie przestały wydzielać podejrzane wonie, a holenderskie tulipany, które też wydawały się rosyjskim służbom sanitarnym jeszcze wczoraj w południe zarażone tajemniczym wirusem, odzyskały zdrowie i urodę. Ministerstwo Spraw Zagranicznych Holandii wczoraj po południu przekazało na ręce rosyjskiego ambasadora w Hadze przeprosiny za naruszenie konwencji wiedeńskiej przy zatrzymaniu rosyjskiego dyplomaty Dmitrija Borodina, czego domagali się prezydent i służby dyplomatyczne Rosji (o incydencie pisałam wczoraj http://labuszewska.blog.onet.pl/2013/10/09/jajo-holenderskie-blues/).
Strona holenderska przeprosiła jedynie za naruszenie konwencji wiedeńskiej (lecz nie za incydent jako taki). Minister spraw zagranicznych Królestwa Holandii Frans Timmermans podkreślił, że policja działała zgodnie z zakresem odpowiedzialności. Zapewnił, że strona rosyjska zostanie poinformowana o szczegółach dochodzenia w sprawie incydentu. Czyli tłumacząc z języka dyplomacji na potoczny: policja złamała konwencję, ale interweniując zgodnie z holenderskim prawem, gdyż miała powody – pijany dyplomata stanowił zagrożenie dla dzieci, trzeba było wkroczyć i działać. „Nastąpiła klasyczna konfrontacja dwóch konwencji międzynarodowych: konwencji wiedeńskiej o nietykalności dyplomatów i konwencji o ochronie praw dzieci – tłumaczyli eksperci w audycji Radia Swoboda. – Według konwencji wiedeńskiej dyplomata nie może zostać zatrzymany czy postawiony przed sądem nawet wtedy, kiedy na terytorium kraju przyjmującego popełnił przestępstwo. Jednocześnie konwencja o ochronie praw dziecka zobowiązuje holenderską policję do interwencji, jeśli dzieci znalazły się z niebezpieczeństwie. W przypadku w Hadze, policja zadziałała według procedur: doniesienie o nieodpowiednim traktowaniu dzieci (pijani rodzice, targanie dzieci za włosy, krzyki) – interwencja”. Prawnicy holenderscy są zdania, że policja, stwierdziwszy, że ma do czynienia z dyplomatą, powinna była o incydencie powiadomić ambasadę Rosji i zaniechać aresztowania.
Konwencja wiedeńska daje dyplomatom porządny parasol ochronny. Ale co robić, jeśli dyplomata nadużywa prawa? Bo przecież ta sama konwencja głosi, że dyplomaci są zobowiązani do poszanowania prawa kraju pobytu.
Dmitrij Borodin nie jest pierwszym dyplomatą, który zachował się nieprzystojnie. Przypadek ten jest natomiast ciekawy ze względu na mechanizmy, jakie państwo rosyjskie momentalnie uruchomiło. MSZ wytoczył wielką armatę, ostro wypowiedział się prezydent, służby fitosanitarne wzniosły kordon dla holenderskiego nabiału i tulipanów, rosyjska telewizja rozdmuchała skandal do rozmiarów galaktyki, przedstawiając sprawę jednostronnie i kłamliwie.
Rok Rosji w Holandii trwa.
Archiwum autora: annalabuszewska
Jajo holenderskie blues
Nagle zepsuło się holenderskie mleko. Kilka dni temu zsiadło się też z dnia na dzień litewskie mleko, ale tylko to dostarczane do obwodu kaliningradzkiego. Rosyjskie państwowe agencje rolne i fitosanitarne Rossielchoznadzor i Rospotriebnadzor dostrzegły fatalną jakość holenderskiego nabiału po wymianie uprzejmości na linii Moskwa-Haga. Uprzejmości wymieniono po incydencie ze statkiem Arctic Sunrise i rosyjskim dyplomatą pracującym w Holandii.
Wczoraj rosyjska telewizja w pierwszych słowach wszystkich wydań programów informacyjnych krzyczała o „brutalnym pobiciu rosyjskiego dyplomaty Dmitrija Borodina, pracującego w Hadze”. Wedle telewizyjnych relacji, wzmocnionych wypowiedziami samego dyplomaty, holenderska policja bez żadnego powodu, jakoby zawiadomiona przez sąsiadów, obawiających się – zdaniem dyplomaty całkowicie bezpodstawnie – o bezpieczeństwo dzieci Borodina, weszła do mieszkania i zatrzymała go. Mało tego – „na oczach dzieci brutalnie pobiła, obaliła, skopała i zakuła w kajdanki”. Borodin spędził noc na komendzie, został wypuszczony po interwencji ambasady. W telewizji prezentował zasinioną prawą powiekę.
Rosyjski MSZ w twardych słowach zażądał od Holandii natychmiastowych przeprosin. To samo powtórzył prezydent Putin, wskazując na pogwałcenie konwencji wiedeńskiej (gwarantującej dyplomatom immunitet). Ambasador Holandii w Moskwie został w trybie pilnym wezwany do rosyjskiego MSZ „na rozmowę”, wręczono mu ostrą notę protestacyjną. Po wyjściu odmówił komentarza. Holenderski MSZ po kilku godzinach odpowiedział Rosji: sprawą się zajęliśmy, wyjaśniamy, skomentujemy, gdy wyjaśnimy; jeśli zostały złamane zasady konwencji wiedeńskiej – przeprosimy. Z rosyjskiej strony znowu posypały się gromy i zniecierpliwione ponaglenia. Przedstawiciel rosyjskiego MSZ domagał się „pociągnięcia do odpowiedzialności osób, które dokonały napadu na naszego dyplomatę, przeproszenia rodziny Borodina i rekompensaty za straty materialne i moralne. Zostały naruszone wszelkie prawa człowieka!”. Szybki w rękach lider LDPR Władimir Żyrinowski zapowiedział, że ze swoimi mołojcami zjawi się pod ambasadą Holandii w Moskwie i powybija okna. „Nie będziemy żyć według zasady: uderzą nas w policzek, to nadstawimy drugi. My uderzymy w czoło, w nos” – oznajmił. Bliski Kremlowi politolog Siergiej Markow dopatrzył się w akcji holenderskiej policji rusofobii: „Bezkarność tej nagonki ma swoje źródło w tym, że rusofobia, a to rodzaj rasizmu, do tej pory jest uznawana za rzecz politycznie poprawną i akceptowaną przez opinię publiczną krajów UE […] Pobicie rosyjskiego dyplomaty to rezultat świadomej polityki niesprawiedliwej i nawet wściekłej nagonki na Rosję za jej niezależną politykę zagraniczną”. Gdzie Rzym, gdzie Krym…
Holandia, kraj, w którym brutalnie biją dyplomatów. I to bez powodu. Hm. Media holenderskie rzuciły na tajemniczą sprawę nieco światła. Według ich relacji wszystko zaczęło się od tego, że będąca w „stanie wskazującym” małżonka rosyjskiego dyplomaty miała obiektywne trudności z precyzyjnym zaparkowaniem samochodu pod domem. W wyniku tych trudności uszkodziła cztery stojące na ulicy auta. Przyjechała policja, poturbowaną w wyniku niefortunnego parkowania damę próbowano odwieźć do szpitala. Dama stawiała opór, szarpała się z lekarzami, którzy chcieli ją opatrzyć; w końcu udało się ją zabrać z miejsca zdarzenia (można to obejrzeć tu: http://www.regio15.nl/actueel/lijst-weergave/32-ongevallen/17715-onder-invloed-tegen-geparkeerde-auto-s-aan). Sąsiedzi wezwali policję znów, gdy okazało się, że cztero- i dwuletnie dzieci państwa Borodinów są, ich zdaniem, bez należytej opieki, gdyż tatuś również jest w stanie jak wyżej albo nawet bardziej i z tego powodu stanowi zagrożenie dla dzieci. Jeśli policja stwierdza naruszenie praw dzieci, ma podstawy do interwencji. Tyle holenderskie media. Faktu „brutalnego pobicia” nie potwierdzają, ale i nie dementują. Oficjalne czynniki nadal sytuację wyjaśniają.
Stosunki rosyjsko-holenderskie napięły się w zeszłym tygodniu. Holandia rozpoczęła procedurę arbitrażu w sprawie zatrzymania aktywistów Greenpeace i statku Arctic Sunrise po akcji w pobliżu platformy gazowej w Arktyce. Minister spraw zagranicznych Holandii zapowiedział, że rząd zwróci się do Międzynarodowego Trybunału Praw Morza i będzie zabiegał o uwolnienie uczestników akcji. Organizacja Greenpeace ma siedzibę w Holandii, a statek Arctic Sunrise pływa pod holenderską banderą – stąd interwencja Hagi.
Tymczasem wobec zatrzymanych greenpeacowców sąd rejonowy w Murmańsku zastosował środek zapobiegawczy w postaci tymczasowego aresztowania na dwa miesiące. Postawiono im zarzut piractwa (zagrożony w rosyjskim kodeksie karnym karą do 15 lat pozbawienia wolności). Sąd oddalił też skargi kilkorga zatrzymanych dotyczące warunków przetrzymywania. Greenpeace zapewnia, że akcja aktywistów była akcją pokojową. Strona rosyjska obstaje, że stanowiła ona zagrożenie dla obiektu, pracowników, środowiska.
Zdaniem ekspertów, wygląda na to, że kolejnej wojny handlowej nie da się uniknąć. Choć rok 2013 jest oficjalnym Rokiem Rosji w Holandii i Rokiem Holandii w Rosji. Miało być miło i sympatycznie. Sam Borodin pracował w Hadze nad organizacją imprez związanych z Rokiem.
Sprawcy wciąż nieznani
W zaułku Potapowskim w Moskwie, gdzie znajduje się redakcja „Nowej Gazety”, odsłonięto dziś tablicę upamiętniającą Annę Politkowską. Dziennikarka „Nowej Gazety”, tropiąca zbrodnie wojenne w Czeczenii i nadużycia władzy, została zastrzelona siedem lat temu, 7 października 2006 roku, na klatce schodowej swego domu. Trzy wyrwane z notesu zapisane kartki i wizerunek Anny Politkowskiej (jak wygląda tablica, można zobaczyć m.in. tu: http://www.newtimes.ru/articles/detail/72354). Redaktor naczelny Dmitrij Muratow na uroczystości odsłonięcia tablicy wyraził nadzieję, że w przyszłości do tych kartek dołączona zostanie czwarta, na której znajdzie się napis: „Sprawców wykryto i osądzono”.
Pod koniec września pracownia socjologiczna Centrum Lewady przeprowadziła sondaż, w którym badano, co Rosjanie wiedzą o zabójstwie Politkowskiej. 42% respondentów zadeklarowało, że nie wie o zabójstwie dziennikarki, 31% odpowiedziało, że wie, 27% nie potrafiło udzielić odpowiedzi. 12% uważa, że związek ze śmiercią Politkowskiej ma prezydent Czeczenii Ramzan Kadyrow, 6% wini w śmierci dziennikarki służby specjalne, a 7% – zagranicę. Większość badanych nie wierzy w to, że zleceniodawcy zostaną ukarani: 39% odpowiedziało „raczej nie”, 23% – „zdecydowanie nie”. 47% Rosjan podkreśla, że nie wie, dlaczego dokonano zabójstwa.
W moskiewskim sądzie toczy się kolejny proces pięciu Czeczenów, oskarżonych o zlecenie i zabicie Politkowskiej. Zleceniodawcą wedle śledztwa był czeczeński mafioso Lom-Ali Gajtukajew, a wykonawcami trzej bracia Machmudowie (siostrzeńcy Gajtukajewa) i były funkcjonariusz spraw wewnętrznych. Żaden z podsądnych nie przyznaje się do winy. Podczas pierwszego procesu zostali uniewinnieni na podstawie werdyktu ławy przysięgłych. Później Sąd Najwyższy uchylił wyrok i skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia. W sprawie o zabójstwo Politkowskiej jest jeszcze jeden współwinny – Dmitrij Pawluczenkow, były oficer policji. W oddzielnym procesie został on skazany na karę 11 lat pozbawienia wolności w kolonii o zaostrzonym rygorze. Pawluczenkow był szefem wydziału dochodzeniowego w komendzie miejskiej Moskwy. Przyznał się do winy i w zeznaniach obciążył pozostałych podejrzanych.
W sprawie jest mnóstwo niejasności, śledztwo i procesy ciągną się w nieskończoność. Tak bardzo oczekiwanego przełomu brak.
Dynastia – odcinek 2013
Nie ma spokoju pod oliwkami. Ledwie ostygły dalekopisy dostarczające obfite wieści o domniemanym ślubie Władimira Putina z Aliną Kabajewą w klasztorze na Wałdaju, a już wałkowany jest nowy weselny projekt prezydenta. A właściwie – dla prezydenta. W prezencie urodzinowym.
Z okazji zbliżających się 61. urodzin Władimira Władimirowicza organizacja społeczna Narodowy Komitet +60 wystąpiła do patriarchy Wszechrusi Cyryla z prośbą o wyrażenie zgody na zawarcie związku małżeńskiego rozwiedzionego Putina i „odpowiedniej” kandydatki na żonę. To zbożne dzieło – argumentują wnioskodawcy. „Naszym zdaniem, nastał czas, by wreszcie zakończyć złośliwe dociekania – [Putin powinien] idąc za przykładem wielkich przodków (świętego Włodzimierza, Jarosława Mądrego, Ioanna III i innych) zawrzeć dynastyczne małżeństwo dla dobra Wielkiej Rosji!”. A z kim, z kim? No jak to, z kim – z głową Domu Panującego Romanowów, Marią Władimirowną Romanową. Młodzi znają się od dwudziestu lat – podkreślają dobrze poinformowani wazeliniarze z komitetu. Ich plany na tym pokoleniu odrodzonej dynastii się nie kończą: Maria Władimirowna ma dorosłego syna, Jerzego, kawalera, a Putin ma niezamężną dorosłą córkę – wymarzony układ. Ślub dynastyczny miałby się odbyć, a jakże, w Soborze Zaśnięcia Marii Panny na moskiewskim Kremlu w obecności monarchów i hierarchów wszystkich Cerkwi prawosławnych. Podpowiedzmy Komitetowi, że pannę młodą mógłby poprowadzić do ołtarza sam Blake Carrington, jak szaleć to szaleć. Putin pewnie jeszcze nic o tym nie wie, podobnie jak Maria Romanowa, ale gorliwi pomysłodawcy już nawet zobaczyli oczyma duszy nową pierwszą damę na inauguracji zimowych igrzysk w Soczi. Na marginesie, jakiś czas temu popędliwy komitet proponował, żeby usportowiony prezydent został kapitanem olimpijskiej sbornej. Znaczy kapitan. Ale to nie wszystko.
Komitet, który został powołany w Petersburgu w zeszłym roku dla zorganizowania obchodów 60-lecia Putina przez aktywistów społecznych z byłym deputowanym petersburskiej legislatywy Władimirem Kuczerienką na czele, niezrażony licznymi porażkami najwyraźniej nabiera wiatru w żagle. Widać, że potrzeba oddawania czci pierwszej osobie w państwie rośnie w niektórych środowiskach jak na drożdżach. Jedną z inicjatyw Komitetu jest wzniesienie pomnika Putina dłuta Zuraba Ceretelego (istnieje taka rzeźba: Putin jako rycerz w zbroi) w Petersburgu na wzgórzach Duderhofskich. Ponadto skoro już na górkach stanie nietuzinkowy pomnik herosa, to należałoby też zmienić nazwę wzgórz na „Rosyjski Olimp” – to z okazji wzmiankowanych igrzysk. Na razie i ta inicjatywa pozostaje w ambitnych planach organizacji.
A tymczasem powstają nowe idee. Do szefa banku centralnego komitet zwrócił się z wnioskiem o umieszczeniu na banknotach o nominale 10 000 rubli podobizny W.W. Putina. W ulicę Putina miał być przemianowany Baskow pierieułok w Petersburgu. Ale na razie nie jest. Za to na ubiegłoroczne urodziny komitet przekazał w prezencie jubilatowi wyjątkową mapę: toponimika Putina. Miejsca, które – nie tylko w Rosji, ale za jej granicami – noszą imię patrona lub miejsca, gdzie powstały inicjatywy przemianowania miast, gór, ulic, potoków na miasta, góry, ulice, potoki Putina. Na liście są i kołchozy imienia Putina, i wódka Putinka, i zakłady mięsne, i placyk zabaw. Na tym ostatnim komitet powinien urządzać sobie zjazdy.
Kremlowski dział personalny
Kwarantanna trwała niedługo. Twórca misternych gierek i chytrych politycznych kombinacji pod szyldem jego autorskiej „suwerennej demokracji”, szara eminencja rosyjskiej polityki wewnętrznej Władisław Surkow we własnej osobie powraca na Kreml. W maju został wygnany ze stanowiska wicepremiera – podobno na własną prośbę. Przez ten czas nie znalazł (może nie szukał) ciepłej posadki w dobrej korporacji. Pod koniec lipca udzielił za to wywiadu, w którym wyznał, że „Putina zesłał Rosji sam Pan Bóg” i cieszył się, że dane mu było „znaleźć się obok wielkiego człowieka”. Po tym wywiadzie pojawiły się pogłoski, że Surkow wraca. Szybko je wtedy dementowano. A teraz się okazuje, że jednak wraca.
Kilka miesięcy temu jego dymisja była przez wiele dni tematem numer jeden rosyjskich mediów i portali społecznościowych. Spekulowano, że dymisja była karą za przeoczenie dojrzewającego protestu społecznego, który wylał się na ulice na przełomie 2011 i 2012 roku, a przede wszystkim za popieranie koncepcji pozostania Dmitrija Miedwiediewa na drugą kadencję prezydencką. Teraz takim gorącym tematem stał się jego powrót.
Dlaczego urzędnika, który wypadł z łaski, Putin teraz przywraca na wysokie stanowisko asystenta prezydenta? Tego nikt nie wyjaśnił. Surkow ma się teraz zajmować układaniem stosunków z Abchazją i Osetią Południową. Wcześniej zawiadywał najważniejszymi procesami w systemie władzy, mechanizmami pracy parlamentu (który nie jest miejscem do dyskusji), doskonalił technologie przeprowadzania wyborów wedle recept „suwerennej demokracji”, kreował prokremlowskie młodzieżówki, wycinał w pień opozycję. O opozycji we wspomnianym wywiadzie powiedział: „To moi wrogowie. Nie popieram ich. Żadnej taryfy ulgowej dla nich”. Ciekawe, jak będzie teraz. Zwłaszcza że oficjalny zakres obowiązków nie daje Surkowowi takich kompetencji, jakie miał wcześniej. Może więc ożywienie, jakie zapanowało w środowisku moskiewskich analityków i politologów po nominacji Surkowa, nie ma uzasadnienia. Może nic się nie zmieni – za odcinek polityczno-ideologiczny nadal będzie odpowiadał Wiaczesław Wołodin, a Surkow będzie gdzieś na peryferiach rozwiązywać supełki na kaukaskim węźle, czyli „nieść dwie walizki bez rączki”, jak zjadliwie komentują niektórzy. Ot, takie bizantyjskie gry wokół tronu.
Ale dymisja i przywrócenie Surkowa na Kreml nie spowodowało takich zawirowań, jak wrzucona nie wiadomo przez kogo (praźródełkiem był wpis na Twitterze użytkownika @akaloy), a rozprzestrzeniająca się jak dżuma „wiestoczka” o ślubie Putina z Aliną Kabajewą. Plotka miała siłę wodospadu. I może nie należałoby zwracać na nią uwagi, gdyby nie to, że usilnym jej dementowaniem zajął się sekretarz prasowy Putina, Dmitrij Pieskow. Ślub jakoby miał się odbyć w klasztorze Iwerskim na Wałdaju. „Bardzo byłem rad tym telefonom [z pytaniem, czy to prawda], odpowiadałem, że jedyny problem polega na tym, że Putin przebywa w Soczi” – zapewniał w weekend Pieskow w krótkiej wypowiedzi dla internetowej telewizji Dożd’. A w dzisiejszym wywiadzie dla dziennika „Izwiestia” rozwinął temat: „Oddaliśmy głos na prezydenta, kiedy były wybory, no więc zwracajmy uwagę na to, jakim on jest prezydentem. A to, jakim jest mężczyzną, czy ma żonę czy nie ma – to zostawmy jemu samemu, nie będziemy się do tego mieszać. Mogę tylko powiedzieć jedno, że ja, szczerze mówiąc, miałbym kłopot z odpowiedzią na pytanie o jego życie osobiste. On tyle pracuje, że nie mam pojęcia, skąd miałby brać na to czas”.
Zaraz też w rosyjskich mediach rozgorzała dyskusja, czy prezydent (jakakolwiek inna osoba publiczna) ma prawo do życia prywatnego – trochę zasłoniętego czy całkowicie zasłoniętego przed światem. Politolog Stanisław Biełkowski zwrócił uwagę na „patologiczną samotność Putina”, zaznaczył przy tym, że nie wierzy w pogłoski o jego ślubie z Kabajewą. Jego zdaniem, takie plotki rozsiewają ludzie Kremla w celu odwrócenia albo zwrócenia uwagi (Kabajewa, według Biełkowskiego, jest spalona i nie należy wierzyć w plotki, że to ona jest ewentualną wybranką Putina). Tym razem miałoby chodzić o zwrócenie uwagi, jak prezydent z poświęceniem pracuje dla kraju. Maria Gajdar (córka Jegora, młode kadry polityczne) dowcipnie zauważyła na swoim blogu, że „jeśli chodzi o wytężoną pracę dla kraju, to od czasów Stalina inaczej w Rosji być nie może. […] Ale w takim razie należy zadać pytanie: skoro Putin tak dużo pracuje dla dobra kraju i nie ma czasu na życie osobiste, to po co się rozwodził? Ludmiła nie wyglądała na osobę, która stwarzałaby problemy […] Mogę to wyjaśnić tylko jednym: rozwód był po to, aby się ożenić z kimś innym”.
Władimir Putin od początku swojego pobytu na kremlowskim Olimpie starannie unikał publicznej dysputy na temat swojej rodziny. Tym dziwniejszy był teatralizowany komunikat o rozwodzie z Ludmiłą przed kamerami, otwarcie. Nie może też dziwić zainteresowanie tym, co dalej prezydent uczyni ze swoim bezżennym stanem. Pytanie o to nie jest tylko próbą zaspokojenia ciekawości. To może być – choć nie musi – sprawa wagi państwowej.
Wałdaj nasz powszedni
Władimir Władimirowicz prezentuje świetny humor. Na dziesiątej jubileuszowej sesji dyskusyjnego forum „Wałdaj” był niekwestionowaną gwiazdą numer jeden. Sypał dowcipami, pouczał zachodnie gnijące w niemoralności demokracje, podał łaskawie dwa palce wybranym opozycjonistom. Po batalii w sprawie Syrii, wygranej przez rosyjską dyplomację, prezydent ewidentnie nabrał wiatru w żagle.
Doroczne spotkania na Wałdaju na początku miały służyć przekonaniu wybranych zachodnich publicystów i politologów, że Władimir Putin jest oświeconym władcą. W wąskim kręgu wybrańców siadano przy stole i rozmawiano. Goście mogli zadać Putinowi pytanie. Czasem niewygodne. Część rozmów była jawna, część – zamknięta dla prasy.
Tym razem format spotkania został znacznie rozszerzony – przyjechali nie tylko zagraniczni eksperci, ale także politycy oraz rodzimi dziennikarze, urzędnicy, opozycjoniści. Ponadto to, co się działo na Wałdaju, nie tylko było w całości jawne, ale transmitowane przez telewizję. Bo też tym razem chodziło o coś więcej – nie tylko o przekonanie zachodniej publiki, że Putin jest fajny, ale o uwierzytelnienie triumfu Putina (stwierdzenie dobrze poinformowanego politologa Gleba Pawłowskiego, który swego czasu obmyślał dla Putina propagandowe grepsy).
Triumfu na polu dyplomatycznym (powstrzymanie interwencji w Syrii, utrzymanie u władzy Asada, protekcjonalny, wręcz lekceważący USA artykuł Putina opublikowany w amerykańskiej prasie) i na polu wewnętrznym (okiełznanie ulicznych manifestacji, dająca nadzieję na dialog rozmowa z najbardziej umiarkowanymi przedstawicielami ruchu niezadowolonych). Przekaz był jasny: już się was nie boję, to ja wygrałem i teraz to wy mnie słuchajcie. Wy, bezzębna Ameryko i wy, bezsilna opozycjo.
No i słuchali. O upadku Zachodu, który się wyparł swoich chrześcijańskich korzeni. „Odrzucane są zasady moralne i jakakolwiek tradycyjna tożsamość – narodowa, kulturowa, religijna, a nawet płciowa… Prowadzona jest polityka, stawiająca na jednym poziomie wielodzietną rodzinę i partnerskie związki osób tej samej płci, wiarę w Boga i wiarę w szatana… Poważnie mówi się o rejestracji partii, stawiających sobie za cel propagandę pedofilii. Ludzie w wielu europejskich krajach wstydzą się i boją mówią o swojej przynależności religijnej… Znoszone są święta [religijne]… Taką ideologię agresywnie narzuca się całemu światu… A my uważamy, że naturalnym jest bronić tych wartości”. O tym, jak „drug Silvio” [Berlusconi] cierpi z powodu męskości. „Berlusconiego sądzą teraz za to, że żyje z kobietami. Oczywiście, jeśli byłby homoseksualistą, to nikt by go palcem nie tknął”. O tym, że Ukraina powinna się jeszcze zastanowić nad podpisywaniem umowy stowarzyszeniowej z UE. Zdaniem Putina, lepiej byłoby, gdyby Ukraina dołączyła do Unii Celnej Rosji, Białorusi i Kazachstanu, wtenczas byłaby większa szansa na wspólne wynegocjowanie dobrych warunków handlu z Europą. Uprzedził też Kijów, że Rosja będzie bronić swego rynku przed napływem tanich towarów z Ukrainy po utworzeniu strefy wolnego handlu Ukrainy z UE. Przypomniał, że w Rosji i na Ukrainie w istocie rzeczy mieszka jeden naród. Przy czym oczywiście nie ma mowy o żadnych naciskach ze strony Moskwy, Ukraina jest niepodległym państwem i może sama decydować. „My tylko otwarcie mówimy, jak będzie”.
A jak będzie z opozycją? Ci, których podczas spotkania z Putinem dopuszczono do głosu (Aleksieja Nawalnego nie było), zwrócili uwagę na ciągnące się miesiącami i kończące się wysokimi wyrokami procesy uczestników demonstracji 6 maja 2012 roku. Putin „nie wykluczył” amnestii dla poszczególnych osób. Coś więcej? Według ostatniego pomysłu zastępcy szefa prezydenckiej administracji Wiaczesława Wołodina, pozasystemowa opozycja może próbować swych sił w wyborach regionalnych, najlepiej municypalnych. Taki eksperyment. Zacytuję jeszcze raz Gleba Pawłowskiego: opozycji wyznaczono „wąski korytarz. Z jednej strony jedna ściana – państwowe media, z drugiej strony druga ściana – Komitet Śledczy. Szanse na pojawienie się w mediach będą miały pojedyncze osoby od czasu do czasu. Generalnie media będą totalnie indoktrynowane w niewiarygodnym stopniu niewiarygodną fantasmagorią islamo-prawosławnego patriotyzmu”.
I jeszcze jedna rzecz: na pytanie byłego francuskiego premiera, czy będzie startować w wyborach prezydenckich w 2018 roku, Putin odparł: „Nie wykluczam”. Agencje poniosły tę szczęsną wieść w świat. Sensacja! Putin będzie startował w wyborach. Następnego dnia rzecznik prasowy Putina wyjaśniał, że pytanie było nie na czasie, przedwczesne itd. Rzecznik ma rację. Też mi sensacja. Albo będzie startował, albo nie będzie. Albo w 2018 roku będzie już dożywotnim carem i chanem w jednej osobie. I na dwudziestym „Wałdaju” będzie przyjmował procesję z darami od zachwyconych jak zwykle gości forum.
Ulica 17 Września
O tej rocznicy było dziś w rosyjskich mediach cicho. O tym, że 17 września 1939 roku armia ZSRR na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow wkroczyła na terytorium Rzeczpospolitej Polskiej, napisały niszowe internetowe portale i kilku blogerów.
Bloger Maksim Sitkin odnotował, że 17 września „to jeden z najbardziej haniebnych dni w historii ZSRR, dzień, w których dwa faszyzmy, stalinowski i hitlerowski, zjednoczyły się, napadły na wolną, niewielką Polskę. Dzień, kiedy ZSRR stał się uczestnikiem II wojny światowej, sojusznikiem Trzeciej Rzeszy”. Pod wpisem zaraz pojawił się komentarz: „Czyś ty to pisał przy zdrowych zmysłach?”.
Białoruski portal Wirtualny Brześć przypomina, że „to, co pozostawił po sobie 17 września, można jeszcze znaleźć w mieście. Do tej pory znajduje się tu ulica 17 Września, która przeżyła wszystkie etapy rozwoju Brześcia i zachowała się do dziś. Temu wydarzeniu – zjednoczeniu Zachodniej Białorusi i BSRR albo agresji ZSRR przeciwko Polsce – ulica zawdzięcza swoje istnienie. Różne miejskie legendy „za polskich czasów” każdy zna tu na pamięć. Pamiątki po tamtej epoce, eksponaty muzealne, cmentarze z polskimi nagrobkami, polskie napisy na ścianach starych domów – wszystko to krzyczy i nie pozwala zapomnieć”.
Portal Diletant.ru zamieścił zdjęcia (m.in. wspólnej defilady niemiecko-radzieckiej w Brześciu, dokumenty, plakaty etc.): http://www.diletant.ru/articles/19625006/
Odwilż kontrolowana
Nowa kremlowska inżynieria dusz eksperymentuje z techniką wyborczą – do udziału w regionalnych wyborach zostali dopuszczeni ludzie spoza układu władzy. Do lamusa (przynajmniej gdzieniegdzie) odesłano stosowaną przez wiele lat układankę z ludzi partii władzy i dekoracyjnej opozycji systemowej (uczestnictwo usłużnych kontrkandydatów miało imitować konkurencję wyborczą). Protesty uliczne po ostatnich wyborach parlamentarnych i prezydenckich, będące reakcją na fałszerstwa i konserwowanie bezalternatywnego systemu władzy, sprawiły, że decydenci uznali: coś trzeba jednak w tych wytartych politycznych puzzle’ach zmienić. Kreml zastosował zabieg ryzykowny, ale od początku do końca kontrolowany. Gdyby wyniki wyborów okazały się zbyt dla władzy nieprzyjemne, sięgnięto by po wypróbowane narzędzia do wycinki opozycji. Np. swoistym bezpiecznikiem w przypadku opozycyjnego kandydata na mera Moskwy Aleksieja Nawalnego był orzeczony tuż przed kampanią wyborczą niebagatelny 5-letni wyrok za rzekome manipulacje finansowe przy sprzedaży drewna.
Wybory w Moskwie przyciągnęły najwięcej uwagi. Po pierwsze – bo to „miasto białej wstążki”, buntowszczycy, którzy wyszli na ulice, by powiedzieć, że nie lubią już Putina, po drugie – bo to stolica, w której w zeszłorocznych wyborach prezydenckich Putin zdobył mniej niż 50 procent głosów, miejsce, w którym jak w soczewce skupiają się wszystkie triumfy i biedy wielkiego kraju. Wygrana obozu władzy w mateczniku oporu miała więc w zamyśle kremlowskich inżynierów dusz pokazać nieskuteczność opozycji. I jednocześnie zademonstrować, że legitymacja władzy zdobyta w alternatywnych wyborach jest ważna i niepodważalna. (Na marginesie: na dzisiejszej naradzie z nowo wybranymi szefami regionów prezydent powiedział: PO RAZ PIERWSZY wybory były uczciwe i transparentne. Czy to oznacza, że w pojęciu Putina poprzednie takie nie były? Ciekawostka przyrodnicza…)
Obóz władzy w Moskwie wygrał, choć szału nie było. Kandydat niezależny (hłe, hłe, niezależny, jak mawiali Rycerze Trzej) Siergiej Sobianin, od 2010 roku mer Moskwy, człowiek Putina, otrzymał 51,3% głosów. Nawalny zebrał 27%. To bardzo dużo, dużo więcej niż dawały mu sondaże (w najbardziej optymistycznych mowa była o maksymalnie 15%). Ważne są jeszcze dwie dane liczbowe: niska frekwencja (33%) oraz słabe wyniki kandydatów opozycji systemowej (trzecie miejsce zajął kandydat komunistów z wynikiem 10,8%, reszta – po dwa-trzy procent).
Dlaczego niska frekwencja? Pierwsza niedziela września to czas, kiedy wielu moskwian robi jeszcze weki na podmiejskich działkach, zbiera grzyby albo bawi nad południowymi morzami. Kampania wyborcza toczyła się w wakacyjnym czasie, kiedy większość mieszkańców jest poza miastem i nie ma głowy do polityki. Głowy do polityki nie ma zresztą i po wakacjach. Po co chodzić na wybory, skoro i tak są zmanipulowane – to jedna z częstych odpowiedzi na pytanie, dlaczego się nie poszło głosować. Nie wszyscy mają zamiar wybudzić się z politycznej śpiączki.
Dlaczego reszta kandydatów znalazła się daleko za pierwszymi dwoma? Sobianin walczył o to, by nie było drugiej tury. Korzystał z wypróbowanych metod przekonania wyborców: od rana do wieczora „w jaszczikie” (TV), prezentacja dokonań, otwieranie wesołych festynów, wywiady w poczytnych tygodnikach. No i poza tym dla wielu wyborców nimb człowieka Putina wystarcza za wszystkie przymioty. Nawalny zastosował nowe techniki przyciągania uwagi: osobiste spotkania z wyborcami (kilka dziennie!), agitacja na ulicach (skrzynki z napisem „Nawalny” w najbardziej uczęszczanych miejscach, koszulki, ulotki, plakaty), Internet, sztab entuzjastów, wolontariusze. Potrafił zmobilizować swój elektorat. Reszty kandydatów nie było widać. Pojawienie się kandydata o wyrazistym opozycyjnym obliczu sprawiło, że opozycja malowana okazała się wyborcom nastawionym niechętnie do obozu rządzącego niepotrzebna.
„Na Nawalnego zagłosowało pokolenie BMP” – twierdzi politolog Stanisław Biełkowski, od dawna sekundujący Nawalnemu. BMP – czyli „Biez mienia podielili” (podzielili beze mnie). To ludzie urodzeni w latach osiemdziesiątych, rówieśnicy Nawalnego, którzy ukończyli szkoły w okresie pierwszej prezydentury Putina, mieli nadzieję, że zgodnie z zapowiedziami przywódcy będą mieli dobre warunki rozwoju i awansu społecznego, ale boleśnie się rozczarowali: miejsca przy stole dla nich brakuje, u żłobu niepodzielnie panuje klan Putina i dorastający synalkowie najważniejszych beneficjentów. BMP będzie popierać tych, którzy chcą zmienić układ.
Co dalej? Rozwój wypadków w znacznej mierze zależy od odpowiedzi na pytanie „wsadzą, nie wsadzą”. Jeśli „nie wsadzą” (Nawalnego na pięć lat), to za rok opozycyjny blok Nawalnego zostanie dopuszczony do wyborów do moskiewskiej dumy. Jeśli „wsadzą”, to – jak twierdzi Biełkowski – miejsce męża zajmie Julia Nawalna. Atrakcyjna blondynka o inteligentnych oczach, w pełni zaangażowana w sprawę, popierająca Aleksieja w jego walce. Więc albo początek dialogu władza-BMP, albo zaostrzenie kursu i przygotowanie do nowej fali tłumienia przejawów niezadowolenia społecznego.
Hannibal ante potas
Produkcja nawozów potasowych jest dla białoruskiej gospodarki tym, czym dla rosyjskiej – ropa naftowa i gaz ziemny. Nie można się zatem dziwić, że burza wokół zakładów produkcji nawozów potasowych razi gromem różne osoby i instancje: stawka jest wysoka.
Sprawy aksamitnej przez wiele lat współpracy rosyjsko-białoruskiej w dziedzinie produkcji i zbytu nawozów potasowych zaczęły się gmatwać trzy lata temu, a do stopnia niesłychanego zaostrzyły się w tym roku. Przedtem białoruskie i rosyjskie przedsiębiorstwa – Urałkalij i Biełaruśkalij – zgodnie dostarczały produkcję za pośrednictwem BKK (Białoruskiej Kompanii Potasowej). Właściciele rosyjskiego przedsiębiorstwa, m.in. Sulejman Kerimow, oznajmili, że chcą wykupić kontrolny pakiet akcji białoruskich zakładów. Prezydent Łukaszenka wystawił zaporową cenę: 30 mld dolarów, podczas gdy potencjalni nabywcy gotowi byli zapłacić 6 mld. Rozmowy trwały. I nic nie przynosiły. I tak przez dwa lata.
Latem tego roku rosyjscy biznesmeni oznajmili, że wychodzą z BKK i swoje nawozy będą sprzedawać sami, a Białorusini niech się martwią o swoje, skoro nie chcą się sprzedać za 6 mld i w ogóle zachowują się nie po partnersku. Ale rozwód Urałkalija i Biełaruśkalija nas razie nie wyszedł nikomu na dobre. Ceny potasu zaczęły lecieć na łeb na szyję. Dyrektor białoruskiego przedsiębiorstwa głośno pomstował, że to, co zrobili Rosjanie, to czystej wody rejderstwo. Wojna potasowa wciągnęła w wir nawet premierów obu krajów.
Na zaproszenie premiera Białorusi po telefonicznych uzgodnieniach z premierem Rosji na rozmowy do Mińska przybył dyrektor Urałkalija Władisław Baumgertner. Rozmowa – polegająca głównie na monologu premiera Miasnikowicza, który oskarżał Urałkalij o podrywanie Państwa Związkowego – zakończyła się… aresztowaniem Baumgertnera. Rosjanin został na lotnisku przed wylotem do Moskwy poddany wnikliwej kontroli i aresztowany na dwa miesiące. Na pytanie zatrzymywanego „Za co jestem aresztowany?” funkcjonariusz odpowiedział pytaniem: „A czy pan przypadkiem nie przewozi narkotyków?”. Potem okazało się jednak, że jeden z najlepiej opłacanych top menedżerów Rosji nie jest kurierem przerzucającym marychę, tylko został aresztowany w związku „z przekroczeniem kompetencji służbowych”, co jest ścigane przez białoruski kodeks karny. Zdaniem śledczych podejrzani – Baumgertner oraz Kerimow, za którym Białoruś rozesłała międzynarodowy list gończy – w 2011 roku opracowali plan zrujnowania światowego rynku nawozów potasowych, a w lipcu tego roku przystąpili do jego realizacji. Według komitetu śledczego Białorusi BKK poniosła z tego tytułu straty w wysokości 100 mln dolarów.
Baumgertner został zakładnikiem Łukaszenki. Jak pisze Paweł Szeriemiet w ostatnim numerze tygodnika „Ogoniok”, cena jego wolności to owe 100 mln dolarów. „Jeśli sformułowanie, że Baumgertner jest zakładnikiem, wydaje się wam przesadą, to znaczy, że nie znacie białoruskich zwyczajów. Wielu białoruskich biznesmenów przeszło przez areszty i więzienia, skąd wyszli po wypłaceniu określonych sum. W 2005 r. Łukaszenka podpisał dekret, zgodnie z którym biznesmenów można wypuszczać na wolność i zwalniać z odpowiedzialności karnej, jeśli zrekompensują straty poniesione przez państwo. To brzmi pięknie, humanitarnie, ale w praktyce oznacza wymuszenie haraczu pod egidą państwa. Nawet oligarchowie z pierwszej dziesiątki najbogatszych ludzi Białorusi przeszli przez ten system. Na przykład właściciel największego bazaru pod Mińskiem Jewgienij Szyganow zapłacił za wyjście z więzienia 30 mln dolarów.[…] Białoruski prezydent demonstruje, że żaden biznesmen, żadna mafia nie może przeciwstawić się machinie państwowej. Wszelkie spory są w gospodarce rozwiązywane przy użyciu siłowego mechanizmu”.
Eksperci przewidują, że Baumgertner wcześniej czy później – za 100 mln dolarów czy za jakąś inną kwotę – wyjdzie na wolność. Na razie jednak trwa wojna nerwów, wojna na słowa. Oburzony postępowaniem białoruskiego sojusznika wicepremier rosyjskiego rządu Arkadij Dworkowicz oznajmił, że wobec takiego dictum Rosja zmniejsza dostawy ropy na Białoruś. Wiceprezes Transniefti (przedsiębiorstwo przesyłające ropę) przypomniał sobie, że trzeba koniecznie dokładnie wyremontować rurociąg Drużba i w związku z tym zdecydowanie zmniejszyć dostawy na Białoruś. A czujny jak ważka naczelny lekarz Rosji Giennadij Oniszczenko wziął pod lupę białoruski nabiał, który ostatnimi czasy jakoś się skiepścił.
Wojna handlowa z Białorusią nie jest Moskwie na rękę, zwłaszcza w chwili gdy mają zapaść kluczowe decyzje na Ukrainie co do kształtu przyszłej współpracy gospodarczej.
Nocne wilki w Stalingradzie
Fontanna „Dziecięcy korowód” ocalała podczas nalotów niemieckiego lotnictwa na Stalingrad 23 sierpnia 1942 roku. Wielkie wrażenie nadal robią zdjęcia wykonane przez korespondenta wojennego Emmanuiła Jewzierichina: płonący budynek dworca, totalne zniszczenie wokół, a białe figurki dzieci tańczą beztrosko w wojennej zawierusze. Fontanna była jednym z symboli bitwy stalingradzkiej. Po wojnie wpierw została odrestaurowana, a potem w latach pięćdziesiątych zdemontowana. W 71. rocznicę nalotów replikę słynnej fontanny podarował Wołgogradowie, który na jeden dzień znów stał się Stalingradem, w obecności prezydenta Putina przywódca moto braci „Nocne wilki”, Aleksandr Załdostanow, zwany Chirurgiem.
„Nocne wilki” to ulubiony klub Putina, z bajkerami Chirurga prezydent kilkakrotnie jeździł na ich fantastycznych maszynach, Załdostanow został w tym roku odznaczony Medalem Honoru za zasługi w dziele patriotycznego wychowania młodzieży i poszukiwań miejsc pochówku żołnierzy Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Był też mężem zaufania Putina podczas marcowych wyborów prezydenckich.
Teraz zorganizował w Wołgogradzie wielkie patriotyczne show „Stalingrad”. Kulminacyjnym momentem obchodów rocznicy nalotów i wielkiego zlotu bajkerów z tej okazji był wieczorny koncert. Na estradzie wystąpiła m.in. ulubiona grupa Putina „Lube”, grająca tak zwanego patriotycznego rocka, opartego na ludowych rosyjskich motywach. Występy obejrzało 250 tysięcy widzów. I w obecności tych 250 tysięcy widzów ze sceny padły patriotyczne słowa Chirurga, który porównał Stalingrad z Jerozolimą, a zwycięstwo w bitwie stalingradzkiej – z drugim nadejściem Chrystusa w postaci radzieckiego żołnierza. Z głośników popłynął czytany przez lektora tekst przypisywany Stalinowi: „Wiele dokonań naszej partii i narodu zostanie wypaczonych i oplutych przede wszystkim za granicą, ale także i w naszym kraju. Będą się na nas okrutnie mścić za nasze sukcesy. I moje imię też stanie się łupem oszczerców. Zostanie mi przypisanych mnóstwo zbrodni” (z tego cytatu pochodzącego ze wspomnień Aleksandry Kołłontaj, usunięto wzmiankę o „syjonizmie, rwącym się do rządzenia światem”). A dalej już sam Załdostanow „poleciał Stalinem”. W wywiadzie dla telewizji Dożd’ rozwinął temat: „Moja mama nie lubiła komunistów, ale Stalina kochała. Na pytanie, że o nim mówią to i owo, zawsze odpowiadała: bzdury. To mi pozostało w głowie. Widzę, że Stalin to prorok. Dzisiaj rozbrzmiały słowa, które znalazłem w jego spuściźnie. Bo długo się zastanawiałem, jaki tekst pasowałby do Stalingradu, co powiedzieć w Stalingradzie”.
Jak podaje Radio Swoboda, inicjatywa zorganizowania wielkiego show bajkerów, pokazów fajerwerków, koncertu w rocznicę nalotu, który kosztował życie 40 tysięcy cywilów, wywołała spory. Wskazywano, że zabawa w dniu tak tragicznej rocznicy to cynizm. „Gdyby urządzono podobną uroczystość w rocznicę zwycięstwa w bitwie – to co innego” – podkreśliła kulturolog Galina Szypiłowa. Ale Załdostanow od dawna zapowiadał, że show przeznaczone jest dla młodzieży: „młodzi ludzie powinni zrozumieć skalę i ogrom bitwy nad Wołgą. I właśnie taka forma patriotycznego wychowania jest niezbędna”. Ze Stalinem na czele, jak się okazało. Załdostanowa blogosfera okrzyknęła „prawosławnym stalinistą”.