Archiwum kategorii: Bez kategorii

Toksyczna wojna

10 marca. Były agent GRU (wywiad wojskowy) pułkownik Siergiej Skripal w ubiegłą niedzielę został znaleziony nieprzytomny na ławeczce w parku miasta Salisbury w Wielkiej Brytanii. Do tej pory nie odzyskał przytomności. Scotland Yard wysunął przypuszczenie, że Skripal został zaatakowany substancją paralityczno-drgawkową rozpyloną najprawdopodobniej w postaci aerozolu. Ofiarą ataku była także córka Skripala, Julia. Również nie odzyskała przytomności, walczy o życie. Jakie mogą być powody ataku? Czy Skripal stanowił zagrożenie? Dla kogo? I dlaczego brytyjska prasa od pierwszego dnia nie ma najmniejszych wątpliwości, że Skripal padł ofiarą rosyjskich władz? Czy narzucające się paralele z zamachem na b. funkcjonariusza FSB Aleksandra Litwinienkę, otrutego izotopem polonu przez nasłanych z Rosji funkcjonariuszy FSB wystarczą, by potwierdzić tę wersję?

Powiedzmy wpierw, kim jest Siergiej Skripal. Zawodowy wojskowy. Do 1999 r. – w służbie GRU, odszedł w stopniu pułkownika, jako oficer rezerwy prowadził zajęcia w wyższej szkole dyplomatyczno-wojskowej. W 2004 roku został aresztowany, a następnie dwa lata później skazany na karę trzynastu lat pozbawienia wolności za pracę na rzecz brytyjskiego wywiadu. Do zwerbowania Skripala przez MI-6 miało dojść podczas pobytu w Hiszpanii (Skripal był tam attaché wojskowym), w tle werbunku majaczył cień kobiety. Po powrocie z Hiszpanii Skripal pracował w wydziale kadr, świetnie się zatem orientował, kto jest kim w wywiadzie, informacjami dzielił się z Brytyjczykami. Podczas śledztwa przyznał się do winy. W 2010 roku został ułaskawiony przez prezydenta Miedwiediewa i wymieniony w grupie podobnych jak on skazańców na grupę „śpiochów” ujawnionych w 2010 r. w USA (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2012/10/04/podejrzana-jedenastka/). Zdemaskowanych w Stanach „śpiochów” odesłanych ciupasem do Rosji przyjął osobiście prezydent Putin, zaśpiewał z nimi kultową piosenkę „S czego naczinajetsia Rodina?” i przez zęby wycedził, że wpadka Rosjan i upokarzająca wymiana agentów to efekt działalności zdrajców. „A zdrajcy zawsze źle kończą”.

O Skripala upomniały się władze Wielkiej Brytanii, MI-6 miała go uważać za cennego agenta. Po wymianie Skripal otrzymał dom w Salisbury, gdzie mieszkał od momentu przyjazdu na Wyspy wraz z rodziną (żoną, córką i synem).

Według doniesień brytyjskiej prasy, żył spokojnie, nie wadził nikomu. W Salisbury mieszkał też agent MI-6, który w gorącej Hiszpanii zawerbował kiedyś romantycznego rosyjskiego attaché. Skripal udzielał się w nauczaniu adeptów brytyjskich służb specjalnych. Dzielił się wiedzą na temat metod pracy rosyjskiego wywiadu. Jak pisze „The Telegraph”, Skripal utrzymywał kontakty z osobą pracującą w prywatnej agencji śledczej Orbis Business Intelligence. Agencją kierował były agent wywiadu Jej Królewskiej Mości, Christopher Steele. Ten sam, który narobił tak wiele hałasu „rosyjskim dossier” Trumpa.

Zanim w następnym odcinku opowiem o okolicznościach otrucia Siergieja i jego córki Julii, kilka słów poświęcę losom członków rodziny byłego razwiedczika. Żona Skripala, Ludmiła, zmarła w 2012 roku na chorobę nowotworową w wieku 59 lat. W 2016 roku zmarł starszy brat Siergieja. A rok później podczas pobytu w Petersburgu w wieku 43 lat zmarł jego syn Aleksandr, przyczyną zgonu była ostra niewydolność wątroby. Siergiej sprowadził zwłoki syna z Rosji, Aleksandr spoczął na cmentarzu w Salisbury wraz z matką.

Ciąg dalszy nastąpi.

 

 

Doktor Strangelove i jego rakiety

1 marca. Wokół dorocznego wystąpienia prezydenta Putina przed połączonymi izbami parlamentu podkręcano zainteresowanie przez długi czas. Przekładano daty, puszczano w obieg informacje, że rytuał w ogóle się nie odbędzie, bo to przecież czas przedwyborczy, a Putin startuje jako kandydat niezależny, a takie wystąpienie to jednak akt kampanii wyborczej, więc może nie wypada na odlew nokautować i tak leżących na deskach pozostałych kandydatów. A że prezydent był niezdrów i mocno ograniczał swoje publiczne występy, przeto faktycznie mogło być i tak, że do wygłoszenia orędzia by teraz nie doszło. Ale prezydent gardło wyleczył i stanął przed obliczem wybrańców narodu.

Wybrańcy usadzeni w równych rzędach krzeseł wytężali wszystkie siły, aby dwugodzinną tyradę umiłowanego przywódcy wysłuchać z podniesioną głową. Głowę trzeba było trzymać ze wszystkich sił, bo ona zgromadzonym co rusz miękko opadała wśród wyłuszczania danych o „podniesieniu wydajności z jednego hektara i przeniesieniu jej na drugi hektar”, składania słodkich obietnic wydłużania życia obywateli, ograniczania obszarów ubóstwa, równie przyjemnych konstatacji niskiej inflacji i zapewnień o dobrych warunkach kredytów bankowych. Prezydent Putin rozwodził się o wielkim skoku cywilizacyjnym, jakiego Rosja już pod jego światłym przewodem dokonała i jaki ma w zamiarze wykonać jeszcze w latach najbliższych. Media społecznościowe reagowały na bieżąco: w kontekście słów Putina o postępie technologicznym w XXI wieku publiczność Twittera rozkoszowała się zdjęciem trzech starszych panów steranych życiem politycznym (Żyrinowski, Ziuganow, Mironow), którzy przegrali nierówną walkę z sennością. Ci, którzy posnęli w pierwszej części orędzia poświęconej sprawom społecznym i wewnątrzpolitycznym, zostali w drugiej części przywróceni do przytomności komputerowymi symulacjami putinowskiej Wunderwaffe.

Druga część poświęcona była nowym rosyjskim rakietom, które – jak zapewniał Putin – „nie mają odpowiedników na świecie”. Publiczność ożywiła się, klaskała, nawet wstawała z miejsc. Nic dziwnego: zapewnienie, że Rosja może nienawistnikom przykorbić rakietą w łeb, ma najwidoczniej dużo zwolenników w tym przysypiającym gronie.

Zmilitaryzowana połowa orędzia miała dotrzeć nie tylko do uszu Rosjan (ku pokrzepieniu sponiewieranych serc), ale przede wszystkim zachodnich polityków. „Nie chcieli nas słuchać, to teraz niech nas posłuchają” – złowrogo wycedził miłujący pokój przywódca Rosji. Zaraz w następnym zdaniu dodał, że Rosja nie zamierza na nikogo napadać. Niemniej musi być przygotowana na odparcie jakichkolwiek ataków napastników, czy to będzie atak jądrowy, konwencjonalny czy cybernetyczny – wszystko jedno: Rosja ma na takie dictum rakiety z atomowym farszem i nie zawaha się ich użyć aż do zniszczenia przeciwnika.

Putin z błyskiem w oku opowiadał, jak potężna jest rosyjska armia, stale modernizowana, szkolona, zwarta i gotowa. A jeszcze niebawem będzie miała te hiperdźwiękowe cacuszka, które mogą wycinać pętelki nad Pacyfikiem czy Atlantykiem, śmigać przez biegun północny i południowy, razić cele gdziekolwiek się one znajdują i – co najważniejsze – ominąć amerykański system obrony przeciwrakietowej. Wędrówki wesołej rakiety można było prześledzić w zaprezentowanej przez Putina z dumą animacji, wyglądającej dość infantylnie. Te nowe lasery i bolidy dopiero będą w perspektywie wprowadzane na wyposażenie kiedyś tam. Na razie są w fazie testów. Choć jak powiedział ekspert ds. wojskowości Aleksandr Golc, jeden z zaprezentowanych hiperdźwiękowych wynalazków może świadczyć o tym, że rosyjscy konstruktorzy przełamali ważną barierę i dokonali ważnego odkrycia, które daje im przewagę.

Trudno się uwolnić od wrażenia, że Władimir Władimirowicz sięgnął po wypróbowaną metodę drogiego sąsiada z Korei Północnej. Jak rozmawiać z Zachodem? Ano właśnie tak: zaszantażować. Wyciągnąć zza pazuchy i położyć na stole rakietę i powiedzieć: a teraz siadajcie ze mną do tego stołu, porozmawiajmy. Putin cały czas nie może przeżyć, że „dorogije partniory” nie chcą z nim gadać.

W wieczornym wydaniu rosyjskiego informacyjnego programu telewizyjnego znać było oczekiwanie na bojaźliwą reakcję amerykańskich mediów i polityków, mocno podkreślano, że orędzie Putina stało się najważniejszą wiadomością dnia w zachodnich mediach. I z pewnym rozczarowaniem przyjęto oświadczenie Pentagonu, że strona amerykańska jest w stanie odeprzeć każdy atak na swoje terytorium. Chęci wchodzenia w nowe targi z Moskwą jakoś na razie nie widać.

Eksperci zastanawiają się nad jeszcze jednym aspektem: czy to dzisiejsze wystąpienie Putina to ogłoszenie nowego wyścigu zbrojeń. W obecnym stanie rosyjskiej gospodarki i w warunkach sankcji, których końca nie widać, rozpoczęcie takiego wyścigu nie wygląda rozsądnie. Ale polityka rządzi się innymi prawami i rozsądek nie zawsze gości na politycznych salonach.

Orędzie Putina wzbudziło nie tylko atomową grozę, ale też wielką wesołość wśród tych, którzy w mediach społecznościowych komentują bieżące wydarzenia. Pojawiło się momentalnie mnóstwo karykatur i memów, aforyzmów i docinków. Powstała też wersja dźwiękowa, można by rzec – wręcz hiperdźwiękowa: https://www.youtube.com/watch?v=liIeWzS2SYk

Niedyplomatyczna poczta dyplomatyczna?

25 lutego. W wysokim budynku przy placu Smoleńskim w Moskwie długo w noc palą się światła. Służby prasowe rosyjskiego MSZ w pocie czoła pracują nad komunikatami w kłopotliwych sprawach, jakie ostatnio wypływają. W punktach gorących, utrzymujących się od dawna na pierwszych stronach gazet – jak Syria. I w punktach zwykle cichutkich, gdzie obecność Rosji jest znikoma – jak Argentyna. O syryjskim kłopocie napiszę oddzielnie w następnym odcinku. Dziś – o niespodziance z Buenos Aires.

Trzy dni temu w argentyńskiej prasie pojawiły się informacje, że w budynkach należących do ambasady Rosji w Argentynie policja zarekwirowała imponującą partię kokainy – 389 kilogramów (warte ok. 50 mln dolarów), rozłożonych starannie w pakieciki i zapakowanych w walizki, które miały – jako uprzywilejowany bagaż dyplomatyczny – opuścić Buenos Aires i wylądować w Moskwie. Zatrzymano pięciu podejrzanych o ustanowienie tego kanału przerzutu narkotyków.

Kolejne publikacje przyniosły więcej szczegółów. Sensacyjnego odkrycia na terenie rosyjskiej ambasady dokonano w grudniu 2016 roku (czyli z górą rok temu). Śledztwo wszczęto na wniosek ambasadora Rosji Wiktora Coronelli. Argentyńska policja zarekwirowała biały proszek, zastąpiła go mąką, walizki zaopatrzyła w GPS. Przez cały rok walizki leżały pono w budynku szkoły należącej do rosyjskiej ambasady, czekając na stosowną okazję do przerzutu samolotem lecącym do Moskwy. Na przesyłkę na lotnisku w stolicy Rosji czekać miało na walizki trzech panów, m.in. były pracownik ambasady FR w Argentynie. Wszyscy trzej zostali zatrzymani. W Buenos Aires w tym samym czasie zatrzymano byłego argentyńskiego policjanta, Iwana Blizniuka. Swojsko brzmiące nazwisko? Tak, bo to syn rosyjskich emigrantów. Ma 35 lat. Trochę studiował lingwistykę w Petersburgu i Moskwie. Udzielał się na polu dobroczynności w fundacji MORAL (Mecenas Ortodoxos Rusos En America Latin), dzięki czemu miał dobre kontakty i w Argentynie, i w Rosji.

Rzeczniczka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa wystąpiła z uspokajającym komunikatem: tak, owszem, kokainę w rosyjskiej ambasadzie znaleziono, tak, prawie czterysta kilogramów, ale czujne służby dyplomatyczne, specjalne i policja Argentyny i Rosji dzielnie przeprowadziły wspólną akcję, winowajcy zostali zatrzymani, tak, jeden z winowajców pracował w rosyjskiej placówce, ale nie był dyplomatą, tylko pracownikiem technicznym, ale już nie pracuje („jegotamniet”) i w ogóle cześć i chwała bojownikom frontu z narkotrafikiem, wszystko jest już OK. Z tej opowieści o szlachetnych rosyjskich dyplomatach i argentyńskich policjantach zaczęły się jednak sypać pakuły. Zacharowa nie wyznała, na czym miała polegać owa „wspólna operacja rosyjskich argentyńskich służb”. Nie wyjaśniła, dlaczego – jeśli Rosja i Argentyna działały wspólnie – to komunikat rosyjskiego MSZ, ogólnikowy i nieprzekonujący, pojawił się z dużym opóźnieniem w stosunku do enuncjacji argentyńskiej prasy. I dlaczego nie wszystko się w obu wersjach zgadza.

Tymczasem prasa zaczęła dłubać w szczegółach – pojawiły się np. sugestie, że ładunek z kokainą poleciał do Moskwy z Nikołajem Patruszewem, szefem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, który w grudniu 2017 (a więc rok po odkryciu kokainy w ambasadzie) odwiedził Buenos Aires specjalnym samolotem. Służba prasowa Rady zdementowała te rewelacje. Zacharowa ze swej strony podkreślała, że narkotyki nie były przewożone pocztą dyplomatyczną. Tymczasem według argentyńskiej gazety, wspomniany przez Zacharową zwolniony „techniczny” pracownik ambasady miał poprosić, aby jego dobytek – w tym pozostawione w ambasadzie walizki – dostarczyć mu pocztą dyplomatyczną do Moskwy. Wypełnione już mąką odgrywającą rolę kokainy bagaże zapakowano na pokład samolotu Patruszewa. Nie wiadomo, dlaczego rosyjski MSZ i Rada Bezpieczeństwa wypierają się udziału w przesyłce kontrolowanej.

Do argentyńskiej gazety, pilotującej fascynujący temat wykrycia kanału przerzutu narkotyków z wykorzystaniem rosyjskiej ambasady, wyciekły dane pozyskane z podsłuchiwanych rozmów Blizniuka ze współpracownikiem. Wynikało z nich, że szefem szajki szmuglującej koks z Argentyny do Europy jest niejaki „pan K”, najprawdopodobniej Andriej Kowalczuk, obywatel Niemiec, pochodzenia rosyjskiego. „K” miał początkowo dobre układy z ambasadorem Coronellim, a potem wszedł z nim w konflikt. „K” za przyzwoleniem ambasadora korzystał z przywileju przekraczania granicy na dyplomatycznych papierach, bez kontroli. A pewnego razu ambasador odmówił. Rozmówcy wyrażali przekonanie, że „K” przewoził już wcześniej narkotyki w bagażu dyplomatycznym. Z innej rozmowy wynika, że Coronelli miał być odwołany, a jego miejsce miał zająć człowiek, z którym „K” ma dobre kontakty. Do tego, jak widać z dalszego ciągu wypadków, nie doszło. Według argentyńskiej prasy „obywatel K” mieszka w Berlinie. To znaczy mieszkał, bo zapewne wyfrunął w świat, jak tylko prasa zaczęła naświetlać sytuację z walizami pełnymi koksu. Rozesłano za nim list gończy.

Argentyńska gazeta „Infobae”, powołując się na źródła w policji, napisała, że próba przerzucenia partii narkotyków do Europy nie była jedyną operacją tego rodzaju: „Istnieją podejrzenia, że rosyjskie samoloty dyplomatyczne, latające z Urugwaju, były wykorzystywane do tego rodzaju przewozów od 2013 roku”. Według niepotwierdzonych danych, z Urugwaju do Rosji zrealizowano co najmniej dwie dostawy koksu, korzystając z kanału dyplomatycznego.

Media społecznościowe rzuciły się na temat z wielką żarliwością. Pojawiło się mnóstwo śmiesznych memów, dowcipów i przygaduszek. Na przykład taki: – Władimirze Władimirowiczu, w ambasadzie Rosji w Argentynie znaleziono czterysta kilogramów kokainy. Czy to były pańskie narkotyki? – Żadnych rosyjskich dyplomatów w Argentynie nie ma, a kokainę można kupić w każdej aptece. Przegląd reakcji tutaj: https://www.svoboda.org/a/29059032.html

Parszywa trzynastka

17 lutego. Prokurator specjalny Robert Mueller kopał, kopał i się dokopał. W opublikowanym właśnie dokumencie na stronie Departamentu Sprawiedliwości można przeczytać o oskarżeniach trzynastu Rosjan o ingerencję w proces wyborczy podczas ostatniej elekcji prezydenta USA. Dokument liczący 37 stron można zobaczyć tu: https://www.justice.gov/file/1035477/download

Najważniejszą – i jedyną szerzej znaną – postacią z tej listy jest biznesmen Jewgienij Prigożyn, którego uważa się za osobę „bliską ciału”, czyli należącą do hermetycznego kręgu wokół Putina. Prigożyn nazywany jest „kucharzem Putina” i szefem petersburskiej fabryki trolli. [Opisałam jego zasługi na blogu 17 mgnień Rosji: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/06/02/na-talerzu-putina-czyli-przypadki-pewnego-kucharza/].

W dokumencie grupy Muellera opisano, że agencja finansowana przez Prigożyna w latach 2014-2016 tworzyła fake-konta w mediach społecznościowych, wykorzystywała w tym celu nazwiska zarówno osób zmyślonych, jak i realnych, mieszkających w Stanach Zjednoczonych. Na stronach zakładanych przez oskarżonych prowadzono działania propagandowe, chodziło o sianie zamętu wśród amerykańskich wyborców. Jak twierdzą autorzy oskarżenia, grupa publikowała materiały wspierające Trumpa, a kompromitujące jego rywalkę. Ale też odwrotnie i przewrotnie. A że trolle Prigożyna miały spory zasięg, to i zamęt siały na sporą skalę. Ludzie ci, podając się za aktywistów, biorących udział w kampanii, nawiązywali też kontakty z osobami ze sztabu wyborczego Trumpa. Jak malowniczo streściła to w dzisiejszej audycji w rozgłośni Echo Moskwy Julia Łatynina: trolle Prigożyna „jednocześnie pozowały na obrońców muzułmanów, na broniących swych praw chrześcijan, na obrońców czarnoskórych obywateli USA i na białych nacjonalistów. To wspierali Trumpa, to Bernie Sandersa, […], to agitowali za Clinton w imieniu amerykańskich muzułmanów. […] Grupa wynajęła jakiegoś człowieka, żeby [na demonstracjach] odegrał rolę Clinton ubraną w więzienny strój. Czy to na coś wpłynęło? Na nic nie wpłynęło. Na przykład 12 listopada grupa zorganizowała dwa wiece, jeden popierający Trumpa, drugi – przeciwko Trumpowi”.

Wobec wymienionych w dokumencie osób wysunięto oskarżenie o spisek, oszustwo, kradzież tożsamości. Celem ich działań miało być podważenie zaufania do amerykańskiego systemu politycznego. Zastępca prokuratora generalnego USA Rod Rosenstein wyraził przekonanie, że działania rosyjskich trolli nie miały jednak decydującego wpływu na wynik wyborów. Wygrał je Trump. Kropka. A sam Trump skwitował opublikowany dokument w Twitterze: „Rosja zaczęła swoją antyamerykańską kampanię w 2014 roku, na długo przed moją deklaracją o zamiarze kandydowania na urząd prezydenta. Wynik wyborów nie został zmanipulowany. Kampania Trumpa nie złamała prawa – żadnego spisku!”.

To jeszcze nie koniec zabawy, można powiedzieć, że nawet początek. Służby specjalne USA zapowiedziały zwołanie zamkniętej konferencji prasowej dla przedstawicieli komisji wyborczych z pięćdziesięciu stanów. Tematem będzie przestroga przed możliwą ingerencją „innych krajów” w proces wyborczy jesienią tego roku (wybory uzupełniające do Kongresu). Podczas przesłuchań w Kongresie kilka dni temu przedstawiciele służb wprost wskazywali, że szykują się do odparcia ataku ze strony Rosji.

Agencja Bloomberg, powołując się na własne dobrze poinformowane źródła, podała, że ujawniony dokument to zaledwie mała część wygrzebanych materiałów, śledztwo potrwa jeszcze co najmniej kilka miesięcy.

Ciekawa była reakcja po stronie rosyjskiej. Minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow oznajmił, że „nie ma żadnej reakcji na tę publikację. Publikować można wszystko. Widzimy, że mnożą się oskarżenia, twierdzenia, oświadczenia. Powtarza się irracjonalne mity o jakimś rosyjskim zagrożeniu, którego ślady starają się znaleźć wszędzie – od brexitu po katalońskie referendum”. Szyderczo zareagowała rzeczniczka MSZ, Maria Zacharowa, napisała w mediach społecznościowych: „Okazuje się, że było ich trzynaścioro. Trzynaście osób ingerowało w amerykańskie wybory? Trzynastu ludzi przeciwko wielomiliardowym budżetom służb specjalnych? Przeciw wywiadowi i kontrwywiadowi, przeciwko najnowszym technologiom? Absurd? Tak. Ale to współczesna amerykańska rzeczywistość polityczna”.

Szyderstwo szyderstwem, ale te wspominane najnowsze technologie przydały się, choć z opóźnieniem, aby prześwietlić komputery, pocztę elektroniczną oskarżonych, zbadać ich koneksje, zlecenia, korespondencję itd. Dzięki temu powstał dokument opisujący metodę działania trolli. Można się nad amerykańskim śledztwem wyzłośliwiać, jak czynią to wysocy rosyjscy urzędnicy, można wzruszyć ramionami, po co było całe to śmieszne trollowanie, udawanie muzułmanów na przemian z białymi nacjonalistami. Ale kiedy spojrzy się na cały kontekst stosunków rosyjsko-amerykańskich, to już pewnie złośliwcom do śmiechu nie będzie. Bo na linii Moskwa-Waszyngton wieje coraz większym chłodem i śledztwo Muellera jeszcze zbija termometr w dół. „Kremlowski raport” już też leży na stole. I lista niemiłych amerykańskiemu sercu bogatych i wpływowych Rosjan, przeciwko którym lada moment mogą być wprowadzone sankcje. I sytuacja w Syrii jest napięta. A tu wybory Putina idą. A taki miał być przyjemny nastrój przy podwieczorku…

Rybka zwana Nastią

10 lutego. Polityka i seks. Seks i polityka. Linie tych współrzędnych przecinają się w różnych punktach jak świat światem. W Rosji seks-afery w świecie polityki powtarzają się z zadziwiającą regularnością. W ostatnich dniach burzę o ciężkim zabarwieniu erotycznym wywołała pewna szczupła dziewczyna, która wkręciła w skandal jednego z najbogatszych oligarchów i zasłużonego eksdoradcę prezydenta Rosji obecnie zarządzającego aparatem rządu. Media społecznościowe rozgrzały się do czerwoności po tym, jak kolejny materiał kompromitujący członków elity polityczno-biznesowej opublikował Aleksiej Nawalny (https://www.youtube.com/watch?v=RQZr2NgKPiU). Ale po kolei.

Nawalny od dawna prowadzi działalność polityczną pod hasłem tropienia korupcji na wysokich szczeblach politycznych. Co pewien czas publikuje w mediach społecznościowych kolejne śledztwa dotyczące zadziwiająco jak na kieszenie urzędnicze okazałych nieruchomości i innych dóbr członków putinowskiej elity. W najnowszym materiale przedstawił bajeczną rezydencję i wypasione moskiewskie mieszkanie należące do Siergieja Prichod’ki, w przeszłości doradcy prezydenta ds. międzynarodowych, obecnie człowieka zajmującego kluczową funkcję w rządzie Miedwiediewa. Skąd Prichod’ko miał na to pieniądze? – zadaje pytanie Nawalny. I sugeruje, że pieniądze na zbytki otrzymał on od oligarchy Olega Deripaski. Gdzie w takim razie seks-afera, spytacie. Ot, Nawalny wziął pod lupę kolejnego skorumpowanego urzędnika. Wszyscy znowu wzruszą ramionami, bo czym się tu podniecać. Korupcja była, jest i będzie. Wielkie rzeczy. Czemu więc publiczność tak ochoczo rzuciła się na przypadek Deripaski-Prichod’ki? Ano, dlatego że wszystko zaczęło się od niedyskrecji pewnej pikantnej dziewczyny z Bobrujska, Anastazji Waszukiewicz, używającej pseudonimu Nastia Rybka.

Nawalny przedstawił to mniej więcej tak: moje sztaby w całej Rosji nachodzą różni ludzie, niezadowoleni z naszej działalności – wiadomo, policja, jakieś nasłane draby, wkurzone babcie wielbiące Putina. Ale pewnego dnia wmaszerowały do siedziby sztabu w Moskwie wysztafirowane lafiryndy w lateksie i zaczęły się ostro przystawiać do obecnych współpracowników Nawalnego. Zostały szybko i stanowczo wyproszone. Eksperci fundacji Nawalnego zaczęli szperać w internetach, by zobaczyć kto zacz. Okazało się, że grupa panien w lateksie niedawno wzięła udział w demonstracji pod ambasadą USA w Moskwie. Z tym że wtedy dziewczęta były bez lateksu i w ogóle bez żadnego przyodziewku. W ten sposób okazywały poparcie oskarżanemu o molestowanie współpracownic hollywoodzkiemu producentowi Harveyowi Weinsteinowi. Jedna z uczestniczek nagiego show przedstawiająca się jako Nastia Rybka o wszystkich swych poczynaniach informowała na bieżąco na swoim profilu na Instagramie. I na tym właśnie profilu współpracownicy Nawalnego znaleźli relację z rejsu, jaki Nastia latem 2016 roku odbyła u wybrzeży Norwegii na pięknym jachcie w towarzystwie Olega Deripaski i człowieka łudząco podobnego do Siergieja Prichod’ki.

Swoje wrażenia z rejsu płoche dziewczę z Białorusi opisało w książce „Dziennik. Jak uwieść miliardera”. Nastia wywodzi się ze szkoły uwodzicielek, prowadzonej przez niejakiego Aleksa Lesleya (prawdziwe nazwisko Kiriłłow), aferzysty i mistyfikatora, który mieni się pisarzem. „Dziennik” Rybki wydało znane wydawnictwo Eksmo w 2017 roku. Ciekawe pozycje wynajdują redaktorzy moskiewskich wydawnictw i rzucają od niechcenia na rynek księgarski.

Nawalny zacytował kilka fragmentów dzieła Rybki. Eksperci jego fundacji porównali opisy zawarte w książce z innymi materiałami w otwartym dostępie i doszli do wniosku, że opisywany przez Rybkę niejaki Rusłan to Deripaska, a ważny starszy pan towarzyszący mu na jachcie to Siergiej Prichod’ko. I że jacht Deripaski rzeczywiście pływał u wybrzeży Norwegii latem 2016 roku.

Wedle relacji Rybki, panowie podczas podróży rozmawiali o ważnych sprawach, również w towarzystwie wieszających się im na szyi dziewcząt (na jachcie bawiła się nie tylko Nastia, ale i jej koleżanki po fachu). Jak relacjonuje Nawalny, treść rozmów wskazywała na to, że Deripaska był ogniwem pomiędzy szefem kampanii kandydata Trumpa, lobbystą Paulem Manafortem a Prichod’ką, który przekazywał cenną wiedzę o tym, jak wyglądają kulisy walki o Biały Dom, na Kreml.

Brzmi jak fantastyka. I to zdecydowanie nienaukowa. Życie pisze zadziwiające scenariusze. To zapewne nie koniec tej frapującej historii. Deripaska dziś oznajmił, że poda pannę Waszukiewicz do sądu za rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji z życia osobistego. Agencja Roskomnadzor wprowadziła zakaz rozpowszechniania materiałów Nawalnego (jego film na Youtube miał po dwóch dniach ponad trzy miliony odsłon). Panna Waszukiewicz tymczasem – która już dorobiła się własnego hasła w rosyjskiej Wikipedii (!) – występuje z coraz to nowymi rewelacjami. Wpierw oskarżyła Deripaskę i Prichod’kę o dokonanie na niej zbiorowego gwałtu, a potem oznajmiła, że to żart. Ostatnio zażądała od Deripaski, aby się z nią ożenił. A to na pewno nie jest ostatni akord w tej zawiłej historii. I na pewno nie najciekawszy.

Skandal Rybki wywołał dawno niewidzianą falę dowcipów. I to nie tylko podkreślających wulgarną stronę wydarzeń. Zdarzają się i subtelne. „Pewnego dnia spytano Paulo Coelho: – Jak to jest być najwybitniejszym pisarzem współczesności? Coelho odparł: – Nie wiem, nie jestem Nastią Rybką”.

Stress test putinowskiej piramidy

2 lutego. Na Kremlu i w okolicach napięcie rosło od tygodni. Bo nieubłaganie zbliżał się termin ogłoszenia przez amerykańską administrację „kremlowskiego raportu”. Tak nazywa się potocznie dokumenty, jakie administracja Trumpa przekazała do Kongresu. Obowiązek opracowania raportu nakładała ustawa z 2 sierpnia ubiegłego roku dotycząca działań USA wobec państw wrogich. Ustawa przewiduje stosowanie wobec Iranu, Korei Północnej i Rosji instrumentarium sankcji. Wobec Rosji szereg sankcji już zastosowano. Mają one charakter długotrwały i coraz bardziej dla Rosji dolegliwy.

Przed ogłoszeniem ostatnich dokumentów przewidywanych ustawą niepokój wśród najwyższych władz państwowych Rosji był zauważalnie większy niż na wcześniejszych etapach. Świadczyły o tym usilne zabiegi całego dostępnego grona rosyjskich lobbystów w USA, którzy dosłownie przypuścili szturm na wszystkie instytucje, które miały cokolwiek wspólnego z opracowaniem raportu. Rosyjscy oligarchowie mający rozległe interesy, lokaty, aktywa na Zachodzie odbywali pokutne pielgrzymki do wysokich gabinetów w nadziei na uzyskanie zapewnień o nietykalności. Do grona proszalników niespodziewanie dołączyli też szefowie rosyjskich służb wywiadowczych. Tego jeszcze nie było: do Waszyngtonu jednocześnie przybyli dyrektor wywiadu Siergiej Naryszkin, szef Federalnej Służby Bezpieczeństwa Aleksandr Bortnikow i szef GRU (wywiad wojskowy) Igor Korobow. Tercet Stirlitzów porozmawiał z szefem CIA. O czym? Nie bardzo wiadomo. Wedle enuncjacji „Washington Post” mieli jakieś ważne propozycje w sprawie walki z terroryzmem. Emigracyjny dziennikarz Andriej Malgin na swoim blogu napisał: „Najprawdopodobniej Naryszkin przywiózł od Putina ważne informacje albo ważną propozycję, dotyczącą walki z terroryzmem. Moskwa nawet mogła wydać swoich agentów-terrorystów w zamian za lojalność wobec skorumpowanego bliskiego kręgu Putina”. Można sobie pospekulować na ten temat do woli – żadnych oficjalnych komunikatów rycerze płaszcza i szpady po spotkaniach nie ogłosili. Rosyjskie media milczą jak zaklęte [dopiero po kilku dniach o amerykańskiej wizycie objętego sankcjami Naryszkina wspomniała telewizja Rossija]. Wzmiankę w amerykańskich gazetach dostrzegły rosyjskojęzyczne niszowe strony internetowe. Na portalu Grani.ru znalazły się m.in. supozycje, że może Naryszkin-Bortnikow-Korobow pojechali się targować o głowę Putina. „Temat aż prosi się o teorie spiskowe” – zauważył z przymrużeniem oka komentator Ilja Milsztejn.

Ale powróćmy do samego raportu. Dokument ma dwie części – jawną i tajną. W tej jawnej znalazły się nazwiska polityków zajmujących stanowiska w Administracji Prezydenta, rządzie, agencjach rządowych, parlamencie (łącznie 114), a także lista oligarchów (96), którzy osiągnęli miliardowe majątki. „Książka telefoniczna Kremla” – podsumowali politycy i niektórzy publicyści.

Ogłoszenie raportu nie oznacza automatycznego wprowadzenia indywidualnych sankcji wobec osób, które znalazły się na liście. Po tym zapewnieniu na Kremlu zapanowała radość. Napięcie trochę puściło. Prezydent Putin podczas jednego z przedwyborczych spędów nawet lekko pożartował: a dlaczego nie ma na liście mojego nazwiska? Czuję się pominięty, przykro mi z tego powodu. He-he. A potem poważnie zapewnił, że Rosja nie będzie ze swej strony wprowadzać kontrsankcji. Jeszcze poczekajmy, jeszcze się nie spieszmy.

Czy ta ulga, jaką obecnie prezentują rosyjscy politycy, będzie miała rację bytu w dłuższym okresie? Ano, nie wiadomo. Jak zapowiedział szef Departamentu Finansów USA, utajniona część „kremlowskiego raportu” będzie stanowiła podstawę nowych sankcji, które Waszyngton zamierza wprowadzić wobec rosyjskich urzędników i biznesmenów.

Czyli to tylko odroczona egzekucja i wcale nie jest powiedziane, że wszystko rozejdzie się po kościach? Ciekawe. Sytuacja nie jest jasna i nie są jasne zamiary. I to zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie.

Ważny jest też moment. Putin 18 marca zamierza przejść przez ucho igielne wyborów, aby zapewnić sobie kolejną, tym razem sześcioletnią kadencję. Wprowadzenie amerykańskich sankcji – i to adresowanych do establishmentu polityczno-biznesowego – może wywołać popłoch w elitach, zdestabilizować sytuację w otoczeniu Putina.

Nadal są więc powody do niepokoju. Czy wzniesiona przez Putina piramida władzy zda ten stress test?

Mały bojkot. Na razie

29 stycznia. W języku rosyjskim pojawiło się nowe słówko – nawalniata. Szybkie media społecznościowe używają tego nowotworu na określenie zbiorowości zwolenników Aleksieja Nawalnego. Większość uczestników wczorajszych protestów, jakie zostały zwołane przez Nawalnego pod hasłem bojkotu zbliżających się wyborów prezydenckich, to ludzie młodzi i bardzo młodzi. Stąd to na poły żartobliwe określenie, nawiązujące do rzeczowników, stosowanych w języku rosyjskim w odniesieniu do młodych latorośli różnych gatunków (np. jagniata – jagnięta czy kotiata – kocięta).

Nawalny dostał od Centralnej Komisji Wyborczej bana na start w wyborach. Za pretekst posłużyła okoliczność, że ciąży na nim prawomocny wyrok, co jest równoznaczne z pozbawieniem go biernego prawa wyborczego (po szczegóły zapraszam do wcześniejszego wpisu: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/12/27/wybory-putina-bez-nawalnego/). Zapowiedział, że dołoży wszelkich starań, aby wybory zbojkotowało jak najwięcej osób.

Protesty odbyły się w ponad stu miastach. Największe w Moskwie i Petersburgu (nie znalazłam wiarygodnych danych o liczebności protestu). Ale nie były ani tak liczne, ani tak zamaszyste jak poprzednie akcje organizowane przez Nawalnego. Choć było wesoło i dynamicznie. Uczestnicy nieśli zrobione przez siebie odręczne transparenty z hasłami w rodzaju „Putin złodziej”, „Putin – spadaj!” itd. albo wydrukowane na błękitnych kartach hasło „Pójdę na wybory, jak będzie kogo wybierać”. Zatrzymano łącznie około trzystu osób (większość zgromadzeń nie miała zgody lokalnych władz), które po spisaniu w większości wypuszczono do domu. Jak sugerują organizatorzy, najwidoczniej policja dostała instrukcję, aby zachowywać się łagodnie, aby nie doszło do skandalu. Kremlowi zależy na dobrej atmosferze przed wyborami. Zatrzymano też Nawalnego, który zjawił się na ulicy Twerskiej w Moskwie. Filmik z jego zatrzymania natychmiast dostał się do sieci i został rozkolportowany przez Twittera i inne szybkie media.

Potencjał protestu utrzymuje się na mniej więcej takim samym (niezbyt wysokim) poziomie, na akcje Nawalnego przychodzi raz trochę mniej, raz trochę więcej ludzi. Wczoraj było mniej. Jeśli akcja miała na celu policzenie głów gotowych do bojkotu, to próba nie wypadła zbyt okazale. Władze oczywiście uprzykrzały organizatorom życie – trwają szykany wobec ludzi współpracujących z Nawalnym. W siedzibie Fundacji Walki z Korupcją, gdzie uruchomiono studio, za pośrednictwem którego miała być prowadzona transmisja z protestów, zjawiła się nagle policja i bez pardonu przerwała prowadzącym relację.

I chociaż rzucone przez Nawalnego hasło bojkotu nie zyskuje masowego poparcia, to aktywność polityka, który nie składa broni, zapewne denerwuje kremlowskich inżynierów dusz. Bo jednym z najważniejszych zadań, jakie stawiają sobie w związku z wyborami, jest zapewnienie wysokiej frekwencji. Nawoływanie przez Nawalnego do bojkotu to pomieszanie szyków. Nawet jeśli bojkot będzie miał niewielki zasięg, to jednak frekwencję nieco obniży. Nawalniata nie pójdą głosować i będą do tego namawiać innych.

Akcję zwolenników Nawalnego w Moskwie próbował wykorzystać w swoich celach lider LDPR Władimir Żyrinowski, kandydujący w wyborach, dopuszczony z honorami. Przyszedł, wmieszał się w tłum, zagaił rozmowę, szczerze i otwarcie wyznał, że trzydzieści lat temu to i on chodził na demonstracje i protestował, więc dobrze młodzież rozumie. Rozmowa się nie kleiła. I to nie tylko dlatego, że Żyrik minął się z prawdą, wspominając swe młode lata (nikt go nie szarpał za klapy na ulicznych protestach, był sterowanym projektem politycznym). Bo o czym tu rozmawiać? Ilja Milsztejn w komentarzu na portalu Grani napisał: „Żyrinowski jest jawnym ucieleśnieniem władzy i służb specjalnych. To, że nie bacząc na nic […], zdecydował się pogadać z młodzieżą, mogłoby świadczyć, że nastały nowe czasy. Ale świadczy to raczej o tym, że powoli – zbyt powoli – schodzące ze sceny politycznej pokolenie faszyzujących starzyków nie bez trwogi patrzy w przyszłość, gdzie nie ma dla nich miejsca”.

Zdjęcia z akcji można obejrzeć m.in. tu: https://graniru.org/Politics/Russia/activism/m.267180.html

Lub tu: https://meduza.io/feature/2018/01/28/izbirateli-protiv-vyborov?utm_source=facebook&utm_medium=main

Osiemdziesiąte urodziny WSW

25 stycznia. Jego schrypnięty głos był głosem pokolenia, a nawet kilku pokoleń. Odszedł czterdzieści lat temu, a pamięć jego poruszających do głębi pieśni ciągle jest żywa, ciągle trwa. W przeprowadzonym ostatnio badaniu WCIOM na temat idoli XX wieku Władimir Siemionowicz Wysocki zajął drugie miejsce. „Wysocki był geniuszem, a geniuszy się nie zapomina” – piszą gazety. Dziś mija osiemdziesiąta rocznica jego urodzin.

Pierwsze skojarzenie? Hamlet w swetrze i z gitarą, a więc Taganka, teatr. Obława na młode wilki, a więc pieśni szczypiące najwrażliwsze zakamarki duszy (napisał ich kilkaset). Żegłow i jego słynne: „Złodziej powinien siedzieć w więzieniu”, a więc niepospolite kino.

Była w nim jakaś desperacka niezgoda. I niesamowita żądza życia we wszystkich jego przejawach. W każdej pieśni, w każdym wierszu pulsował rwący, pełen niepokoju i spienionych fal nurt. Wysocki ani na chwilę się nie uspokoił. Dziennik „Moskowskij Komsomolec” zamieścił na stronie internetowej okolicznościowy wybór utworów Wysockiego (http://www.mk.ru/social/2018/01/25/vladimir-vysockiy-80-let-nazad-ego-nenadolgo-soslali-v-rossiyu.html). Wszystkie są niesamowite. Nic w nich przez te lata nie wystygło.

To, co napisał, co wyśpiewał, trafiało w sam środek tarczy. Ludzie odczytywali w jego pieśniach coś ważnego o sobie, o życiu, o historii, o Rosji, o miłości, o fatalizmie. Płakali nad porwanym żaglem, ale śmiali się do rozpuku przy piosence o małżonkach oglądających wspólnie program w telewizji. Wysocki był z nich, oni byli z Wysockiego. Jemu można było wierzyć, on nie oszukiwał, naprawdę przeżywał, widział, wiedział. Dzielił się.

W licznych dziś wspomnieniach o Wysockim publikowanych na łamach rosyjskiej prasy znalazłam taki fragment (wspomnienia dziennikarza Stanisława Kuczera, naczelnego redaktora czasopisma „Snob”): „kiedyś puściłem pieśń o żaglu staremu Irokezowi. Indianin wysłuchał w skupieniu, po czym rzekł – to głos buntownika, tacy żyją krótko, ale płoną jasnym płomieniem”. A więc Wysocki trafiał ze swoim niepokojem nie tylko w rosyjską duszę, jego przekaz był czytelny dla ludzi spoza kręgu rosyjskiej kultury. Wysocki był jednocześnie artystą na wskroś rosyjskim, i uniwersalnym. Na swoje czasy i na wsze czasy.

Tak, był buntownikiem. To było jego firmowe emplois, jego kreacja. Wielu twierdzi dziś, że jego twórczość obudziła ludzi i pobudziła do działania. „Dał nam miłość i magię” – powiedział Jurij Szewczuk, muzyk. Jednych uspokajał, koił, innych wyprowadzał z równowagi, poruszał do głębi. Wielka była skala emocji, jakie wzbudzał. On sam się nigdzie nie mieścił.

Często padało dziś we wspomnieniach i okolicznościowych artykułach, audycjach, programach telewizyjnych, wywiadach z niegdysiejszymi przyjaciółmi itd. pewne znamienne pytanie: a jak Wysocki zachowywałby się w dzisiejszych czasach? W styczniu 2012 r. przed wyborami prezydenckimi szef sztabu wyborczego reżyser Stanisław Goworuchin wygłosił – nieuprawnione przecież, jak wszelkie inne spekulacje na ten temat – stwierdzenie: „Wysocki poparłby Putina”. Putin wygrał wtedy bez Wysockiego. Minęło kilka lat, znowu mamy kontekst wyborczy. I oto znowu kandydujący Putin wpisuje legendę Wysockiego w swoje bieżące potrzeby polityczne: odwiedza muzeum poety mieszczące się w jego dawnym mieszkaniu na Małej Gruzińskiej w Moskwie. Telewizje pokazują reportaże z odwiedzin, kamery towarzyszą prezydentowi również podczas próby spektaklu poświęconego twórczości barda. Jeszcze raz zacytuję w tym kontekście Szewczuka: „Każdy próbuje posadzić Wysockiego na swojej kanapie, wpisać go w swoje wyobrażenie o świecie. Tymczasem Władimir Siemionowicz był nieodgadniony przez całe swoje życie, chodził własnymi drogami. Można zatem przypuścić, że i w naszych czasach zachowywałby się tak samo: po swojemu”.

Na koniec zaproponuję Państwu test poświęcony Wysockiemu, przygotowany przez Teatr na Tagance (w języku rosyjskim): https://snob.ru/selected/entry/133636

Rosja nie chce „Śmierci Stalina”

24 stycznia. A niedoczekanie wasze, nie będziecie sobie stroić z żartów z naszego wielkiego wodza, najważniejszej postaci w rosyjskiej historii współczesnej; to bluźnierstwo, świętokradztwo, rzecz niedopuszczalna.  Co za brednie, film to film, dlaczego minister kultury wprowadza cenzurę. To w największym skrócie argumenty, jakie można było usłyszeć dziś w rosyjskiej przestrzeni medialnej w związku z wycofaniem przez Ministerstwo Kultury zezwolenia na dystrybucję filmu „Śmierć Stalina”. Ważne polityczne czynniki uznały, że brawurowa komedia francusko-brytyjska w reżyserii Armanda Iannucciego ukazująca sytuację, jaka powstała po śmierci Józefa Stalina, nie zasługuje na zaszczyt pokazów w Rosji.

Premiera „Śmierci Stalina” miała się w Rosji odbyć 25 stycznia, 17 stycznia ministerstwo wydało zezwolenie na dystrybucję i choć od kilku tygodni przedstawiciele partii komunistycznej toczyli pianę, że to ich obraża, film miał trafić do kin. Tymczasem komisja społeczna przy Ministerstwie Kultury, zapoznawszy się 19 stycznia z filmem na specjalnym pokazie, orzekła jednak, że obraz wybitnym dziełem nie jest ani w sensie historycznym, ani artystycznym, a na dodatek obraża jak leci: hymn i flagę ZSRR, marszałka Żukowa, pamięć wielkich czasów i wielkich czynów. Poza tym na ekranie rozgrywają się sceny przemocy, obrażany jest człowiek radziecki, poniża się jego wartość, wzbudza nienawiść na tle przynależności klasowej, a to jawne oznaki ekstremizmu. Jednym słowem: nie godzien jest ten film, by go rosyjski widz oglądał. Głosom członków komisji przysłuchał się minister kultury Władimir Medinski i przychylił się do negatywnej opinii. Choć wcześniej nie miał przeciw filmowi nic, teraz rzekł za innymi: basta. Film dostał bana i premierę odwołano.

W mediach zawrzało. Natychmiast uformowały się dwa obozy: za i przeciw. „Toż to walka ideologiczna przeciwko naszemu krajowi. Film obraża pamięć naszych weteranów. Premiera takiego filmu nie może się odbyć w przeddzień 75-lecia bitwy stalingradzkiej ” – dowodził przewodniczący wzmiankowanej wyżej komisji społecznej. Wtórował mu dyrektor towarzystwa wojskowo-historycznego: „obrzydliwość, ten film obraża rosyjską historię. Bohaterowie naszej historii przedstawieni są jak idioci. Oni mogli być tyranami, ale nie byli idiotami”. Obecny na pokazie reżyser Nikita Michałkow oznajmił, że to paszkwil na rosyjską historię, a nie film (skoro wspomniałam Nikitę Michałkowa, to przypomnę znakomitą scenę, otwierającą – nieudaną, nawiasem mówiąc – drugą część „Spalonych słońcem”: Kotow, grany przez Michałkowa chwyta za czuprynę Stalina i wciska mu twarz w gigantyczny tort; ciekawam, czy teraz owładnięty putinowskim zapałem reżyser byłby w stanie nakręcić tak sugestywną scenę). W drugim obozie panuje przekonanie, że zakazy na nic się nie zdadzą, to po pierwsze. Że Rosja daje powód, żeby cały świat śmiał się z jej przewrażliwienia i braku poczucia humoru, to po drugie. Krytyk Andriej Archangielski uważa, że film powinien być w dystrybucji: „Opinia rosyjskiego widza o tamtych czasach została uformowana przez seriale, a te na ogół są słabe i wypaczają pogląd o epoce stalinowskiej, w myśl tego przekazu – a twórcy dbają tylko o to, aby nikogo nie obrazić – epoka była wielka, tyran był wielki i wszystkie czyny jego takoż. W przypadku „Śmierci Stalina” nie ma podstaw, by się obrażać. To czarna komedia, a to całkowicie zmienia punkt widzenia, nie można tego traktować poważnie. Ale urzędnicy nie chcą dopuścić do dystrybucji. Być może dlatego, że władze odbierają wszelką krytykę sowieckich wodzów jako krytykę pod swoim adresem i dlatego jej nie chcą i nie chcą kpiarskich filmów”.

Rosyjskie Ministerstwo Kultury pod wodzą Władisława Medinskiego produkuje właściwą wersję historii w odpowiednich utworach o odpowiednich wydarzeniach. Że tam rozjeżdża się prawda historyczna z prawdą ekranu? Nie szkodzi. Za to przekaz jest właściwy, krzepiący skołatane rosyjskie dusze. I właśnie o to chodzi.

Zacytuję fragment z tekstu pisarza Aleksieja Cwietkowa, który patrzy na reakcję na film Iannucciego w swoisty sposób: „ Dlaczego przeciwko dystrybucji tego filmu protestują putiniści wszelkiej maści i patriotyczni miłośnicy silnego państwa? Dlatego że putinizm proponuje nie polityczne, a administracyjne podejście do historii, tzn.: gdy rządzą silni liderzy, jest dobrze, a jak rządzą słabi, to jest kiepsko. Państwo w ideologii putinizmu to samodzielna siła i wartość […], dlatego putinista wielbi i cara, i Stalina, i obecnego prezydenta i nie widzi między nimi różnicy. „Śmierć Stalina” obraża Kreml”. Stąd te protesty.

Tata Gutmacher poszła dalej: „We współczesnej Rosji rządzi nie tyle tyran, ile tchórzostwo tego tyrana. I jego wiara w zabobon. Przecież on nie może pozwolić narodowi, by ten zobaczył śmierć innego tyrana, swojego poprzednika. Na dodatek w przeddzień wyborów”.

Losy filmu nasrożona komisja złożyła w ręce prokuratora generalnego, który ma teraz prześwietlać obraz na okoliczność imputowanego ekstremizmu. A po szerokich przestworzach Internetu rozlewa się dyskusja o swobodzie wypowiedzi (a właściwie jej braku), miejscu Stalina w historii, wykorzystywaniu wizerunku Stalina dla bieżących celów politycznych obecnej ekipy.

Ośrodek badań socjologicznych WCIOM ogłosił rezultaty sondażu, kogo Rosjanie uważają za głównych idoli XX wieku. Pierwsze miejsce zajął Jurij Gagarin, drugie – Władimir Wysocki. Za nimi uplasował się marszałek Żukow, pisarze Tołstoj i Sołżenicyn, a zaraz za nimi – tak, tak, Józef Stalin – wódz, którego śmierci Rosjanie nadal nie chcą. Kult kultu jednostki ma się dobrze.

A o Władimirze Wysockim będzie okazja napisać oddzielnie – jutro mija osiemdziesiąta rocznica jego urodzin.

Pierwsi w sporcie, pierwsi w dopingu

18 stycznia. Po decyzji Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego o dyskwalifikacji Rosyjskiego Komitetu Olimpijskiego za wspieranie programu dopingowego, na wysokich szczeblach władz rozlegały się głosy świętego oburzenia przeplatane zapewnieniami, że wszystkie odpowiedzialne za sport czynniki dołożą starań, by oczyścić rosyjski sport.

Po początkowych bojowych okrzykach wzywających rosyjskich sportsmenów do ostentacyjnego bojkotu igrzysk w Pjongczang, z Kremla wypuszczono obłok gazów uspokajających. Najważniejszy z rosyjskich kibiców łaskawie zezwolił rosyjskim zawodnikom na start pod flagą olimpijską. Teraz ważą się losy poszczególnych sportowców, którzy zapragnęli wystartować. Zostaną dopuszczeni, o ile będą mieli czystą kartę.

No i tu zaczynają się schody. Bo z jednej strony najwyżsi decydenci rozpylają patetyczne obietnice o oczyszczeniu rosyjskiego sportu z dopingu. A z drugiej strony toczy się przyziemne codzienne życie sportowe. Taki przykład. W dniach 13-14 stycznia w Irkucku odbywały się regionalne zawody – halowe mistrzostwa Syberyjskiego Okręgu Federalnego w lekkiej atletyce. Przyjechało wielu czołowych rosyjskich sportsmenów, zawody już na wiele dni naprzód zapowiadano jako wielkie wydarzenie. To miało być wielkie święto sportu. I nagle 36 zawodników wycofało się z udziału w mistrzostwach z uwagi na chorobę.

Epidemia duru brzusznego, czerwonki, kokluszu? – spytacie. Tajemniczy wirus, który skosił w ciągu jednego dnia tylu zdrowych jak rydze młodych ludzi, być może przywieźli ze sobą przybyli bez zapowiedzi inspektorzy agencji antydopingowej. Bo gdy tylko pojawili się w hali w Irkucku, zaraz przerzedziły się szeregi lekkoatletów, którzy byli skłonni złożyć w ręce inspektorów próbki moczu. Wycofanie się ze startu zdjęło obowiązek zdawania próbek.

Pomór lekkoatletów w Irkucku nie był jedynym odnotowanym przypadkiem dziwnej epidemii. Podobne porażenie zdarzyło się sportowcom uczestniczącym w ubiegłym roku w moskiewskim maratonie czy w zawodach lekkoatletycznych w Orenburgu. Wtedy też na zawody zawitali nieoczekiwanie inspektorzy agencji antydopingowej.

Rosyjska Federacja Lekkoatletyczna ma się zająć wyjaśnieniem owych niestandardowych przypadków. Przed igrzyskami w Rio rosyjskie media ubiły hektolitry piany w sprawie wykluczenia rosyjskiej reprezentacji w lekkiej atletyce z udziału w olimpiadzie za stosowanie dopingu. – My jesteśmy czyści, czyści jak łza, chcą nas wykluczyć ze współzawodnictwa, bo jesteśmy najlepsi – codziennie ktoś tak krzyczał w telewizji czy radiu. Międzynarodowych czynników zwalczających brudną praktykę dopingu takie argumenty nie przekonały. Sytuacja w rosyjskiej lekkiej atletyce nadal pozostaje niejasna. W listopadzie 2017 roku zostały przedłużone międzynarodowe sankcje wobec rosyjskiej federacji lekkoatletycznej. W zawodach mogą brać udział tylko poszczególni rosyjscy zawodnicy, którzy są czyści. Mogą startować wyłącznie pod neutralną flagą.