Archiwum kategorii: Bez kategorii

Czy ktoś pisał do pułkownika?

14 marca. Zbliża się trzecia rocznica aneksji Krymu. Wiele z wydarzeń tamtych gorących, pełnych napięcia dni zatarło się już w ludzkiej pamięci. Nastąpiło też jakiś czas temu ustalenie kanonicznej wersji, przedstawionej przez prezydenta Putina. Wersja ta za jakiś czas zapewne będzie częścią hagiografii Umiłowanego Przywódcy i stanie się rozdziałem „krótkiego kursu historii Putinowskiej Rosji” przeznaczonym do studiowania w szkołach wyższych i niższych.

Jednak na razie ciągle coś układa się w tej narracji wspak, inaczej, niż chcą mielić młyny rosyjskiej propagandy. Ostatnio takim niepokornym epizodem jest list Janukowycza do Putina, w którym ukraiński zbieg prosi o wprowadzenie na Ukrainę rosyjskich wojsk.

Ukraińskie media przypomniały i opublikowały zdjęcia listu eksprezydenta Wiktora Janukowycza do rosyjskiego prezydenta Putina z marca 2014 roku, w którym prosi on o przysłanie na Ukrainę rosyjskiej armii. „Jako legalnie wybrany prezydent Ukrainy oświadczam – pisze Janukowycz – że wydarzenia na Majdanie, bezprawne przechwycenie władzy w Kijowie, doprowadziły do tego, że Ukraina znalazła się na progu wojny domowej. […] Pod wpływem Zachodu dochodzi do otwartego terroru i przemocy […] W związku z tym zwracam się do prezydenta Putina z prośbą o wykorzystanie Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej w celu przywrócenia praworządności, pokoju, stabilności i dla obrony ludności na Ukrainie”. Podpis. (http://korrespondent.net/ukraine/3802667-smy-pokazaly-pysmo-yanukovycha-k-putynu-o-voiskakh).

To pismo, które na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodów Zjednoczonych 4 marca 2014 roku zaprezentował ambasador Witalij Czurkin (zdjęcie z tego wydarzenia można obejrzeć choćby na stronach BBC: http://www.bbc.com/russian/international/2014/03/140303_ukraine_russia_standoff_threats). Jest też dostępna depesza RIA Nowosti (https://ria.ru/politics/20140304/997988750.html). List miał posłużyć jako uzasadnienie prawa Rosji do wtrącania się w sprawy Ukrainy. O liście wspominał też Władimir Putin w wywiadzie dla telewizji RT: „Mamy bezpośrednią prośbę od legalnie wybranego prezydenta Ukrainy o wprowadzenie wojsk w celu obrony życia ludności”. A więc wtedy – trzy lata temu – i Janukowycz, i Putin, i Czurkin twierdzili, że list jest.

Tymczasem Janukowycz pod koniec lutego tego roku wystąpił przed dziennikarzami i oświadczył, że nie prosił Putina i żadnego listu nie było. „To nie list (письмо), a oświadczenie (заявление). To po pierwsze. A po drugie, jest prawo. Ja nie zdradziłem mego narodu, próbowałem mój naród ochronić, powstrzymać bandy, które zabijają ludzi w Donbasie, taki był mój cel”.

Na Ukrainie toczy się postępowanie przeciwko Janukowyczowi, w którym badane są okoliczności i zbierane świadectwa zdrady stanu. Według prokuratora generalnego Ukrainy Jurija Łucenki, „mechanizm wprowadzenia wojsk [rosyjskich] na terytorium Ukrainy został uruchomiony przez Kreml w grudniu [2013 roku], kiedy Majdan stał jeszcze w centrum Kijowa. W czasie wizyty Surkowa [Władisław Surkow – wysoko postawiony urzędnik Kremla, odpowiedzialny za operację „Krym i Ukraina”, pomysłodawca „rosyjskiej wiosny”] w grudniu już mówiło się o ewentualnej interwencji zbrojnej”.

Tłumaczenie Janukowycza, że to nie był list, tylko oświadczenie, byłoby komiczne, gdyby nie było tragiczne.

Wypieranie się istnienia pisma z prośbą o interwencję militarną wiąże się z niechęcią do ponoszenia odpowiedzialności za zbrodnie – twierdzi ukraiński dziennikarz Witalij Portnikow. – Wtedy, w 2014 roku, pismo było elementem propagandy, skierowanej do Rosjan, którzy mieli nabrać przekonania, że Ukrainę trzeba ratować z łap banderowców, którzy zasiedli na wysokich stolcach w Kijowie. „A teraz następuje chwila prawdy i oto okazuje się, że Janukowycz nie miał żadnych podstaw, aby zwracać się do obcego państwa o pomoc militarną. Taki list nie może być prawnym uzasadnieniem interwencji. Więc teraz Rosja i Janukowycz wybrały drugą taktykę: żadnego listu nie było”.

Ta sprawa jest ciekawa z jeszcze jednego względu: podobne uzasadnienie militarnego wmieszania się w konflikt Putin zastosował względem Syrii. Opowiadał z zawodowo nieprzeniknionym obliczem, że – w przeciwieństwie do skleconej przez Amerykanów koalicji – Rosja ma pełne prawo do wojskowej obecności w Syrii, gdyż została o to poproszona przez legalnie wybranego prezydenta kraju, Baszara Asada.

I jest jeszcze jedna okoliczność, która doskonale pasuje do mnóstwa teorii spiskowych, jakie towarzyszą licznym poczynaniom ekipy rządzącej Rosją. Witalij Czurkin, który w 2014 roku pokazał światu list Janukowycza, 20 lutego tego roku zmarł nagle w Waszyngtonie. Przyczyn jego śmierci oficjalnie nie podano. Nieoficjalnie w przeciekach mówiono o ataku serca. Miał 65 lat.

Rosyjska kapela w Waszyngtonie

12 marca. Po euforii związanej z wygraną Donalda Trumpa i krótkim okresie, gdy w Moskwie przeżywano przyjemne podniecenie przed spodziewaną już wkrótce pierwszą randką, w rosyjskich mediach nastąpiła pauza. Temat USA i nowego prezydenta przycichł. Po pierwszej rozmowie telefonicznej Trumpa z Putinem, pokazywanej jako dowód niesłychanego zainteresowania gospodarza Białego Domu gospodarzem Kremla, propagandyści nabrali wody w usta. Ciekawym przekazem medialnym kremlowskich tub propagandowych ostatnich tygodni była jedynie sugestia, że ujawnione przez WikiLeaks materiały dotyczące hackerów i narzędzi stosowanych przez CIA wskazują, że komputery i serwery Partii Demokratycznej mogły być zhackowane przez samych Amerykanów, a nie rosyjskich rycerzy myszki i klawiatury. Rewelacje WikiLeaks zostały prześmiewczo odnotowane w mediach społecznościowych, które kolportowały rysunek przedstawiający defiladę na placu Czerwonym w Moskwie. Wśród dzielnych pancerniaków i pilotów maszerowała przed trybuną honorową również kolumna WikiLeaks.

Ciekawe spojrzenie na to, co działo się za kulisami przygotowań do elekcji nowego amerykańskiego prezydenta, przedstawił w rozmowie z portalem online.ua politolog Andriej Piontkowski. Piontkowski od dawna należy do obserwatorów krytycznych wobec polityki Putina, w odniesieniu do rządzącej ekipy używa stale nomenklatury mafinej. Putina nazywa „pachanem”, czyli mafijnym bossem, capo di tutti capi. Kilka miesięcy temu w obawie o własne życie Piontkowski wyjechał z Rosji. Zacytuję kilka fragmentów rozmowy odnoszących się do Ameryki i prezydentury Trumpa.

„Putin przegrał Ukrainę. Aby to przykryć, pognał na Bliski Wschód, gdzie zarobił następne punkty jako zbrodniarz wojenny. Kolejną jego porażką było postawienie na Trumpa. Teraz Waszyngton oczyszcza się od „rosyjskiej kapeli”, agentury Putina. Nadzieje na wielki geopolityczny deal, w ramach którego można by Ukrainę rzucić na kolana, rozwiewają się. Trump niepokoi się o swoją polityczną przyszłość. Ażeby utrzymać się u władzy, musi pędzić przed Putinowską lokomotywą. Rosyjska elita czuje to, przecież ci milionerzy potrzebują roboczych stosunków z Zachodem, gdzie znajdują się ich aktywa. Teraz stosunki są kiepskie, aktywa pod znakiem zapytania. […] Trump musi brać pod uwagę to, że cały amerykański establishment nastawiony jest przeciwko Putinowi. W tej atmosferze Trump nie może zawrzeć układu z Putinem”.

„Trump [podczas kampanii] był manipulowany przez agentów Putina: Kissingera i Simesa. Powtarzał głupoty o wspólnej walce z Państwem Islamskim i o tym, że Rosja może pomóc w rywalizacji z Chinami i Iranem. Tych bredni nie powtórzył już, kiedy występował w Kongresie, słowo Rosja ani razu tam nie padło”. Temat agentury Putina Piontkowski rozwinął na portalu Kasparov.ru: Lobbing agentury Putina prowadzony był po to, aby „sformułować przyszłą politykę Trumpa wobec Rosji. Przez cały 2016 rok zajmowała się tym intensywnie grupa szanowanych waszyngtońskich uczonych mężów, którzy od dawna obsługują kremlowskie interesy. Istota Putingate nie polega na dużej liczbie kontaktów ludzi z obozu Trumpa z Kremlem, a na narastającym przez cały 2016 rok podobieństwie poglądów Trumpa na politykę zagraniczną z księgą życzeń Putina [pod adresem Ameryki]. Centralną osobą, duszą i mózgiem kremlowskiej operacji Trumpnasz jest szef Center for the National Interest Dimitri Simes, w czasach sowieckich Dmitrij Simis”. Simes/Simis wyjechał do Stanów w 1973 r. jako dysydent. Zdaniem Piontkowskiego, jego zadanie polegało na rozmiękczaniu amerykańskich kolegów ekspertów i narzucaniu im opinii, korzystnych dla Kremla. Simes wykonywał niezbyt skomplikowane zadania do 2013 roku, do bostońskiego maratonu. Zamach braci Carnajewów (po powrocie starszego Tamerlana z ośmiomiesięcznego przeszkolenia w Federalnej Służby Bezpieczeństwa) stanowił początek nowej epoki w formowaniu wpływów kremlowskich operatorów na zachodnie społeczeństwo i elity. Putin i Bortnikow (szef FSB) wysłali Carnajewa do USA, aby przekonać Amerykanów, że muszą współpracować z Rosją. Administracja Obamy nie ośmieliła się spojrzeć prawdzie w oczy – ta wersja wydawała się zbyt potworna i wymagała wyciągnięcia zbyt daleko posuniętych wniosków. Współpracujcie z nami albo nadal będziemy was wysadzać w powietrze – taki sygnał płynie z Moskwy po każdym większym zamachu. Kremlowska mafia niemal otwartym tekstem proponuje Zachodowi „kryszę”, zabezpieczenie przed zamachami. Na swoich warunkach, rzecz jasna: nowa Jałta, podział stref wpływów, uznanie dominacji Rosji na terytorium b. ZSRR. Do zadań Simesa i innych podobnych mu przysłanych lub zwerbowanych w USA ekspertów należało przedstawienie tego programu Putina jako zgodnego z american national interests. Trump, człowiek niespecjalnie orientujący się w kwestiach polityki międzynarodowej, […] nadawał się do tego jak nikt inny”. W urabianiu Trumpa brali udział dawni płatni agenci Kremla Manafort i Page. Trump zgodził się wygłosić ważne przemówienie w trakcie kampanii 26 kwietnia w centrum Simesa. Podczas tej imprezy Simes zapoznał Trumpa z ambasadorem Rosji USA Kislakiem, „który potem stał się w Waszyngtonie toksyczną supergwiazdą. Ale prawdziwym szefem operacji Trumpnasz był nie Kislak, a właśnie Simes. Już po 26 kwietnia sztab Trumpa zaczął lansować tezę, że Rosja i USA mają strasznego wspólnego wroga: islamski terroryzm, wspólna walka wymaga zaś poprawy stosunków dwustronnych. Kolejne wypowiedzi Trumpa szły jeszcze dalej: połączenie wspólnych wysiłków w walce z Państwem Islamskim jest konieczne, należy machnąć ręką na pomniejsze rozbieżności i połączyć się z Putinem. „Pomniejsze rozbieżności w ich języku to znaczyło na przykład oddać Ukrainę Putinowi. A potem Trump mówi, że NATO jest przestarzałe, że przyłączenie Krymu do Rosji niekoniecznie było aneksją. Putin chwali Trumpa. Trump chwali Putina. […] W wyborze Trumpa Putin dostrzegł szansę na główną wygraną. Rezygnacja USA ze wsparcia jakiegokolwiek członka NATO oznaczałaby koniec Sojuszu i koniec USA jako światowego mocarstwa”.

Deputowani Dumy spełniali 9 listopada toasty szampanem, Simes napisał artykuł, wskazujący na zgodność linii poprawy stosunków z Rosją z amerykańskimi interesami bezpieczeństwa narodowego. „Ale Na Kremlu nie zrozumiano jednej ważnej sprawy: zanieczyszczenie mózgu niezbyt pojętnemu człowiekowi i osadzenie go na fotelu prezydenckim nie jest równoznaczne ze zmianą kursu polityki USA. W rozwiniętej demokracji działa system, który nie pozwala na takie manewry. Wpływowa grupa republikańskich członków Kongresu występuje przeciwko putinofilskim fantazjom Trumpa […] Operacja Trumpnasz nie powiodła się”.

Piłka nadal jest w grze. Choć o przygotowaniach do szczytu Trump-Putin na razie niewiele się mówi i niewiele widać konkretów, to przygotowania się toczą. I zapewne do spotkania w perspektywie kilku miesięcy dojdzie. O czym, a zwłaszcza jak panowie porozmawiają, obaj pewnie jeszcze nie wiedzą. Figury na szachownicy szybko się poruszają.

Działka w Toskanii, czyli Eine Kleine Dimongate

3 marca. Niezły gust ma premier Rosji Dmitrij Miedwiediew. Można się o tym przekonać, oglądając film wyprodukowany przez Fundację Walki z Korupcją (FBK) Aleksieja Nawalnego: https://www.youtube.com/watch?v=qrwlk7_GF9g&feature=youtu.be .

Dziennikarstwo śledcze w Rosji zostało dawno temu, na początku prezydentury Putina zepchnięte do narożnika, a potem na wszelki wypadek wyrwane z korzeniami i wypalone czekistowskim napalmem. Gdy wydaje się, że rządzące Rosją stowarzyszenie sytych sumów i kotów ma wszystko pod kontrolą, że nikt nie podskoczy, nikt nie ośmieli się zajrzeć za kulisy, wyciągnąć na światło dzienne niewygodnych grzechów i grzeszków, jednak znajduje się ktoś, kto dociera w ciemne zakamarki i opinia publiczna jednak się dowiaduje – jeśli nie o wszystkim, to przynajmniej o wielu sekretach grupy trzymającej władzę. A to Panama Papers oświetla ciemne biznesy utalentowanych wiolonczelistów (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/26/partita-na-brudna-wiolonczele/), a to grupa Bellingcat identyfikuje załogę Buka, z którego najprawdopodobniej zestrzelono samolot Maleysian Airlines nad Donbasem, a teraz FBK pokazuje wyniki kolejnego śledztwa dziennikarskiego. Wcześniej fundacja opowiadała m.in. o willi rzecznika Putina za grube pieniądze, o których uczciwy polityk czy urzędnik nie mógłby nawet marzyć. O pałacach Putina, a także o działalności córki prezydenta i jej zdolnego męża. O prokuratorze generalnym, jego synalkach i ciemnych biznesach. I o wicepremierze, który dziwuje się, że ludzie kupują sobie kawalerki ze ślepą kuchnią o powierzchni 19 metrów kwadratowych, a sam ma apartamenty w Londynie i Moskwie o rozmiarach średniego lotniska. A także o licznych zastępach deputowanych, którzy na co dzień nauczają społeczeństwo z ekranu telewizora o upadku moralnym Zachodu, a sami z upodobaniem nabywają w tej zgniliźnie nieruchomości i otwierają konta bankowe.

Najnowsza publikacja Nawalnego dotyczy Dmitrija Miedwiediewa. Według FBK, wykorzystując fundacje i zaufane osoby (słupem Miedwiediewa jest niejaki Ilja Jelisiejew, znajomy ze studiów), Miedwiediew obraca milionami rubli pochodzącymi z renty korupcyjnej. Rezydencje pod Moskwą, w okolicach Soczi, luksusowe jachty, posiadłość w rodowym gnieździe, winnice w Kraju Krasnodarskim, a także w Toskanii. W detaliczny wywód Nawalnego, który opowiada o skomplikowanych węzłach powiązań, umożliwiających dokonanie odpowiednich operacji, wpleciono fragmenty wypowiedzi Miedwiediewa zapewniającego o woli zwalczania korupcji.

Cała kasta putinistów faktycznie walczy z korupcją od świtu do nocy co sił w rękach i kieszeniach. Nikt nie zaprzeczy. Wszyscy wiedzą, że oni walczą. Choć Miedwiediew do tej pory nie wyrywał się jakoś przed szereg innych walczących. Nawet w okresie, gdy był prezydentem, niektórzy mieli nadzieję, że jest z innej gliny, że wprowadzi zapowiadaną modernizację i liberalizację. Zawiódł te nadzieje na całej linii, ale nawet potem też nie był postrzegany jako zachłanny skorumpowany ssak bogacący się na rencie korupcyjnej. Mówiono o nim z lekceważeniem „Dimon”, podśmiewano z tego, że lubi gadżeciki, instagramy i fajne buty, że nieustannie przysypia na bombastycznych politycznych rytuałach. A tu, proszę bardzo, okazuje się, że chłop ma łeb na karku i potrafi kręcić lody.

Sensacyjnych wyników śledztwa Nawalnego nie dostrzegły rosyjskie media – ani telewizja, ani czołowe dzienniki. Zainteresowały się tym gazety opozycyjne, ale też dość powściągliwie. Rzeczniczka premiera Natalia Timakowa zachowała olimpijski spokój: „Materiał Nawalnego nosi charakter przedwyborczy, o czym on sam mówi […] Komentowanie wypadów opozycyjnego i skazanego człowieka, który oświadcza, że prowadzi jakąś kampanię wyborczą i walczy z władzą, nie ma sensu”. W podobnym duchu wypowiedział się sekretarz prasowy prezydenta: „To już nie pierwszy przykład twórczości tego znanego, skazanego obywatela”. Jednym słowem – totalne desinteressement.

Wrze natomiast w mediach społecznościowych. Film udostępniony w kanale youtube obejrzało do tej pory 3 miliony 530 tysięcy ludzi.

Wielu komentatorów powątpiewa, czy tak zwane szerokie masy społeczeństwa w ogóle zainteresuje materiał o kokosach premiera. A nawet jeśli zainteresuje, to czy oburzy. Może i wręcz przeciwnie – Miedwiediew zacznie być bardziej poważany, bo też potrafi tak się dobrze urządzić jak inni na piedestale władzy. Władza tak może i nawet powinna – takie jest tradycyjne nastawienie. Dzisiaj ośrodek badania opinii publicznej WCIOM opublikował badanie dotyczące oligarchów – okazuje się, że większość społeczeństwa chce wywłaszczenia oligarchów, którzy się wzbogacili w latach dziewięćdziesiątych. Ale oligarchowie to oligarchowie, a umiłowani przywódcy to umiłowani przywódcy. To inna sprawa.

Kiriłł Szulika napisał: „Miedwiediew nie jest śmieszny, a smutny. To, że przez cztery lata grzał fotel, a potem go oddał z powrotem, związane było nie z jego miłością do Putina, a z tym, że wszystko ma swoją cenę. Nawalny i jego FBK pokazali, ile ta usługa była warta. […] To się nazywa korupcja. To powinna być główna wiadomość teraz w Rosji. Od tego powinny się zaczynać wszystkie programy informacyjne i publicystyczne, prezydent powinien wygłosić orędzie do narodu, zawiesić premiera przynajmniej na czas sprawdzania wszystkiego. Ale w Rosji jest inaczej”. A Grigorij Paśko szuka drugiego dna: „Wiem co nieco o dziennikarstwie śledczym. Dlatego zdaję sobie sprawę, że zebranie tylu dokumentów, potwierdzeń, poświadczeń, fotografii – to zadanie nie dla jednej osoby. Nawet jeśli Nawalny ma FBK, to nie wystarczy. […] Choć imponująca objętość infy o cudaku nazwiskiem Miedwiediew zrobiła na mnie wrażenie, to nie mogę uwolnić się od myśli, że tego cudaka ktoś chce się pozbyć”. Inni komentatorzy wskazują nawet konkretnych ludzi zainteresowanych „spaleniem” Miedwiediewa: jakoby w konflikt premier popadł z Sieczinem i jego zięciem. Kontekst wyborczy też jest brany w komentarzach pod uwagę – że niby to projekt Kremla: wywindować Nawalnego i uczynić z niego sparring partnera dla Władimira Władimirowicza. Strasznie to wszystko zakręcone.

Tymczasem Putin szukał samotności w tajdze podobno. Miał ze sobą jedynie walizeczkę atomową i środki specjalnej łączności.

Czkawka po Jukosie

1 marca. Od kilkunastu lat młyny Putinowskiej Rosji mielą temat koncernu Jukos i jego kierownictwa. Preparowane są coraz to nowe zarzuty. Śledczy biorą pod światło coraz to nowe okoliczności i działalność osób związanych z Michaiłem Chodorkowskim i jego niegdysiejszym koncernem.

Wczoraj miała miejsce rewizja w domu znanej dziennikarki, obrończyni praw człowieka, współpracującej z fundacją Chodorkowskiego Otwarta Rosja, Zoi Swietowej. „Oni mnie po prostu oszukali. Ktoś zadzwonił do drzwi. Zapytałam: kto? Powiedzieli, że przynieśli wezwanie na przesłuchanie. To ja poprosiłam, żeby zostawili w skrzynce na listy. Ja dopiero się obudziłam, czułam się kiepsko, byłam w piżamie. Ale tamten ktoś za drzwiami powiedział, że muszę mu się podpisać. Nałożyłam szlafrok i otworzyłam drzwi. Jak tylko otworzyłam, zaraz wbiegło do mieszkania kilka osób. Nie chciałam nikogo wpuszczać do mieszkania, domagałam się obecności adwokata. Próbowałam ich wypchnąć za drzwi, nawet jednego śledczego podrapałam. […] A oni mi na to: Musimy wejść, zrobić rewizję. Wreszcie przyszedł adwokat, nawet kilku”. Rewizja trwała prawie jedenaście godzin. Przeprowadzało ją dwunastu śledczych.

Czego szukali? Według adwokat Anny Stawickiej, śledczy skopiowali zawartość komputerów, przeglądali dokumenty, książki, czytali korespondencję. „Śledztwo twierdzi, że ze środków, które kierownictwo Jukosu ukradło, finansowane są teraz różne organizacje, osoby, w tym Zoja Swietowa”. Organy zapewniły, że rewizja nie jest związana z pracą dziennikarską ani z działalnością Swietowej na rzecz obrony praw człowieka: „Chodzi wyłącznie o sprawdzenie okoliczności legalizacji środków ukradzionych przez Chodorkowskiego i innych”.

W czasie, gdy trwała rewizja, pod drzwiami Swietowej zebrało się kilka osób – kolegów opozycjonistów. Nie zostali wpuszczeni do środka. „Smutne to wszystko, przypomina mi się, jak w latach siedemdziesiątych przychodziliśmy do przyjaciół, w których mieszkaniach przeprowadzano rewizje” – napisał jeden z nich, dziennikarz Aleksandr Podrabinek. Rzeczywiście, klimaty znane wszystkich sowieckim dysydentom.

Stowarzyszenie Memoriał przypomniało, że trzydzieści lat temu w mieszkaniu rodziców Swietowej, pisarzy i obrońców praw człowieka, też odbyła się rewizja. Na podstawie zarekwirowanych materiałów rodziców aresztowano, a następnie skazano za pisanie o tym, że „do więzień trafiają niewinni ludzie”. W latach osiemdziesiątych to wystarczyło. Wsadzali za rzekomą obrazę majestatu partii komunistycznej. To się nazywało „oczernianie władzy”. Memoriał przypomniał jeszcze jedną ciekawą okoliczność: przewodniczącym składu sędziowskiego, skazującym rodziców Swietowej, był Wiaczesław Lebiediew, obecnie prezes Sądu Najwyższego. Sztafeta pokoleń.

Swietowa jest przekonana, że rewizja ma zastraszyć ją i jej współpracowników. Zamierza się odwoływać.

„Znienawidzonemu Chodorkowskiemu Kreml po raz kolejny przypomniał, że w jego drużynie nie ma nietykalnych i technologie szantażu w dialogu z nim Kreml będzie wykorzystywać bez żadnych ograniczeń” – napisał w komentarzu Ilja Minsztejn.

Wydaje się, że sprawy Jukosu będą się ciągnąć w nieskończoność. Chodorkowski, który ma za sobą długą odsiadkę w koloniach karnych, a teraz cieszy się wolnością w Szwajcarii po ułaskawieniu przyjętym z rąk Putina, z sarkazmem patrzy na te odgrzewane kotlety śledczych. „Putinowski serial Santa Barbara – tak wiele już sezonów. Ale przecież kiedyś zejdzie z ekranów. A Rosja musi trwać”.

Firtasz i komnata tajemnic

25 lutego. Kolejny akt trzymającej w napięciu sztuki z gatunku political non-fiction o perypetiach ukraińskiego oligarchy Dmytra Firtasza właśnie rozgrywa się w Wiedniu. Sąd po raz kolejny rozpatrzył wniosek o ekstradycję potentata do USA. Zgodził się. Szok, sensacja, gdzieniegdzie nawet popłoch. Werdykt wiedeńskiego sądu o przekazaniu Firtasza w ręce amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości wywołał tsunami niepokoju nie tylko w wielu środowiskach polityczno-biznesowych Ukrainy, ale także w Moskwie. Dlaczego tam?

Akt pierwszy, scena pierwsza. Rok 2014, Wiedeń. Sąd rozpatruje wniosek FBI o wydanie USA Dmytra Firtasza, podejrzanego o korupcję, machlojki finansowe związane z biznesem tytanowym; część nieczystych powiązań Firtasza poprzez jego indyjskie biznesy łączy się z amerykańskim Boeingiem – stąd zainteresowanie Amerykanów i ich wniosek o postawienie go przed amerykańską Temidą. Firtasz miał też do kręcenia swoich brudnych lodów wykorzystywać amerykańskie banki.

Akt pierwszy, scena druga. Ci sami, wchodzi tajemniczy ktoś, kto wpłaca za Firtasza rekordową kaucję w wysokości 125 milionów euro. O tym, kto ją zapłacił – więcej za chwilę. Firtasz przez prawie trzy lata siedzi grzecznie w Austrii. Przez ten czas nie pojawia się nawet w swoich biurach na Ukrainie – obawiając się, że natychmiast zostanie przekazany Amerykanom lub zatrzymany przez ukraińskie organy ścigania (toczy się przeciwko niemu kilka spraw karnych, zagrożonych wysokimi karami).

Akt drugi, scena pierwsza. W 2015 roku austriacki sąd niższej instancji dostrzegł „możliwą polityczną motywację” we wniosku ekstradycyjnym. Do aresztowania Firtasza w Wiedniu doszło bowiem kilka tygodni po pamiętnych wydarzeniach na kijowskim Majdanie i sąd doszedł do wniosku, że wniosek FBI mógł być sposobem na „pozbycie się Firtasza z ukraińskiej sceny politycznej, gdzie mógłby przeszkadzać politycznym interesom USA”.

Akt drugi, scena druga. Znowu wracamy do sądu w Wiedniu, sędzia rozpatrujący apelację od poprzedniego wyroku orzekł, że Austria nie może się uchylać od umowy o ekstradycji i powinna współpracować z organami zwalczającymi korupcję. A zatem – niech Firtasz stanie przed amerykańskim sądem i oczyści się z zarzutów. Lub niech zostanie skazany po sprawiedliwym procesie. Wyrok jest ostateczny i prawomocny. Teraz los Firtasza spoczywa w rękach ministra sprawiedliwości Austria, taka jest procedura.

Akt drugi, scena trzecia. Sąd w Wiedniu. Gdy Firtasz zbierał się, by opuścić budynek sądu po wysłuchaniu sentencji w sprawie ekstradycji do USA, został zatrzymany na 96 godzin na wniosek… Hiszpanii. Hiszpanie ścigają go za pranie brudnych pieniędzy i kontakty ze zorganizowaną przestępczością. I tym razem Firtasz został zwolniony za kaucją, przy czym była to ta sama kaucja, którą wpłacono za jego „wolną stopę” jeszcze w 2014 roku, gdy ukraiński magnat po raz pierwszy stanął przed obliczem wiedeńskiego sądu.

Antrakt. A w antrakcie kilka ciekawych i nie do końca jasnych historii. Trzy lata temu, gdy aresztowano Firtasza, amerykańskie media wysuwały przypuszczenie, że władze USA chciałyby pozyskać od milionera „sekrety Kremla”. Co to mogły być za sekrety? Firtasz przez długie lata był kluczową osobą w handlu rosyjskim gazem na Ukrainie, dorobił się na tym sporego majątku. Gazprom sprzedawał jego firmom gaz poniżej cen rynkowych, Gazprombank udzielał wspaniałomyślnie wysokich atrakcyjnych kredytów. Firtasz, jak pisały gazety, był osobą zbliżoną do Wiktora Janukowycza, pośrednikiem w załatwianiu zakulisowych interesów i interesików. Czy faktycznie Firtasz miał bliskie kontakty z Kremlem i mógłby coś poopowiadać za oceanem? Oficjalnie rzecznik Putina zapewniał, że owszem, owszem, Firtasz spotykał się z Putinem, ale trudno nazwać tę znajomość „bliską”. Natomiast sam oligarcha utrzymuje, że nigdy przenigdy z Putinem o gazie nie rozmawiał. A o czym rozmawiał w takim razie?

Dlaczego po werdykcie wiedeńskiego sądu w sprawie ekstradycji Firtasza do Stanów zapanowała nerwowość w pewnych kręgach w Kijowie i w Moskwie? Być może wiele osób obawia się, że Firtasz, by uniknąć skazania na wieloletnią odsiadkę, pójdzie na ugodę z amerykańskim wymiarem sprawiedliwości i w zamian za złagodzenie kary opowie to, co wie o kulisach stosunków gospodarczych Rosji i Ukrainy, metodach, które Rosja stosowała wobec uzależnionej od siebie ekipy Janukowycza itd. Być może jeszcze ciekawsze dla USA okażą się dla jednych domniemane, dla innych bezsporne powiązania Firtasza z Semenem Mohylewiczem (Siemionem Mogilewiczem), gangsterem, capo di tutti capi na Ukrainę, Rosję i wiele innych krajów, nieuchwytnym cwaniakiem, który ma w kieszeni cały świat. Według ukraińskiego eksperta Tarasa Czornowiła, „Mogilewicz jest jednym z najpilniej poszukiwanych przez Amerykanów przestępców, od niego nici powiązań ciągną się do samej kooperatywy Oziero i osobiście prezydenta Putina”.

O bliskich związkach Firtasza z Moskwą świadczą nie tylko wyżej wymienione transakcje i linia kredytowa Gazprombanku (niewykluczone, że również WTB, według wyrażenie jednego z ukraińskich komentatorów „osobistej kieszeni Putina”), ale także to, że rekordową kaucję za ukraińskiego kolegę wpłacił rosyjski oligarcha. Nieoficjalnie mówi się, że mógł to być jeden z braci Rotenbergów, Arkadij, należący do najbliższego kręgu prezydenta Putina. Wedle enuncjacji amerykańskiej prasy, kaucję wpłacił miliarder Wasilij Anisimow, prezes Federacji Dżudo Rosji. Też blisko.

Technika wyjścia z progu

17 lutego. Nakręcane złotym kluczykiem z Kremla media mainstreamowe i rosyjscy politycy od kilku miesięcy mieli obiekt ekstatycznego uwielbienia: prezydenta. Tak, prezydenta Putina – to rzecz oczywista. Ale jeszcze i drugiego prezydenta – Donalda Trumpa.

Każda jego wypowiedź, każdy gest pod adresem Moskwy kwitowane były przez większość komentatorów w rosyjskiej telewizji i wysokonakładowej prasie uniżenie, z miłością. Dygot przed pierwszą rozmową telefoniczną Putin-Trump, a teraz dygot przed pierwszym przygotowywanym w mozole spotkaniem przypominają zawroty głowy pensjonarki, która umówiła się na randkę z profesorem. Trump nasz, Trump nas przytuli, Trump nas zrozumie. Dogadamy się, świat podzielimy tak, żebyśmy krzywdy nie mieli. A że sankcje to nasza krzywda, to zaczniemy może od sankcji – to znaczy, żeby ich wreszcie nie było. Krym nasz, Ukraina nasz, Syria nasz. I będziemy żyć długo i szczęśliwie.

Moskwa z uwagą przyglądała się kandydatom do pracy w administracji Trumpa. Nominacja kawalera Orderu Przyjaźni Rexa Tillersona na sekretarza stanu została powitana z zadowoleniem. Tymczasem wczoraj na pierwszym spotkaniu szefów dyplomacji Rosji i USA Tillerson zachowywał się i wypowiadał sztywno, starannie kontrolując każde słowo i podkreślając, że USA realizują amerykańską politykę w amerykańskich interesach. A nazajutrz cały w uśmiechach spotkał się z prezydentem Poroszenką.

Cieniem na rosyjskim optymizmie położyła się też dymisja doradcy ds. bezpieczeństwa Michaela Flynna, człowieka zaprzyjaźnionego z Rosją. Media społecznościowe kolportowały w ostatnich dniach zdjęcie Flynna, na którym siedzi on przy jednym stole z Putinem podczas uroczystej gali ku czci propagandowej tuby Kremla na zagranicę TV RT. Flynn złożył dymisję po tym, jak wyszły na jaw jego rozmowy z ambasadorem Rosji w USA, panem Kislakiem, na temat zdjęcia sankcji. Ale nie sam fakt kontaktów z rosyjskim dyplomatą i tematy podnoszone przez obu panów stały się przyczyną odwołania w atmosferze skandalu. Flynn początkowo kluczył, nie przyznawał się, świadomie wprowadził w błąd prezydenta i wiceprezydenta, w efekcie stracił ich zaufanie, a następnie posadę.

Sekretarza obrony Jamesa Mattisa w Moskwie raczej się obawiano. Więc gdy zapowiedział, że porozmawia z Moskwą z pozycji siły, nikt się specjalnie nie zdziwił. Rosyjski kolega Szojgu natychmiast odparował, że Rosja nie pozwoli rozmawiać ze sobą z pozycji siły. Bo wielkie światowe mocarstwo, jakim Rosja ma ambicję ponownie się stać, inaczej odpowiedzieć nie może.

To jeszcze nie wszystkie nieprzyjemności. Rzecznik Białego Domu powiedział, że Rosja powinna oddać Krym Ukrainie, wycofać się z poparcia separatystów w Donbasie; jednocześnie zapewnił, że Trump chce poprawy stosunków z Moskwą. Dziś sam Trump na konferencji prasowej rozwinął temat: „Lubię się układać (negocjować), nieźle mi to idzie i podoba mi się. Być może nie uda mi się dogadać z Putinem. Ale chcę wam powiedzieć, że fałszywe informacje mediów […] tylko utrudniają wysiłki na rzecz poprawy relacji z Rosją. Byłoby mi łatwiej potraktować Rosję twardo, ale wtedy nie zdołam się porozumieć”. Po zdecydowanym komunikacie służb prasowych ta wypowiedź Trumpa brzmi wręcz pojednawczo. Choć wcześniej w tweecie napisał: „Krym został ZABRANY Ukrainie w czasie prezydentury Obamy. Może Obama postępował zbyt łagodnie”. Jednym słowem: klasyczny przekładaniec. Raz gorzko, raz słodko.

Ciekawa była reakcja w Moskwie na przypomnienie, że Krym jest ukraiński. Szeroko potraktowano to stwierdzenie jako symboliczny koniec miodowego miesiąca w relacjach. Przewodniczący Dumy Wiaczesław Wołodin z wyrzutem wypomniał Trumpowi, że nie wypełnia obietnic wyborczych. To swoiste kuriozum: pan Wołodin nie jest wyborcą Trumpa, Trump jako kandydat nic mu nie obiecywał. Przez media społecznościowe przetoczyła się jak burza informacja, że telewizja i prasa dostały instrukcję z góry, aby zaprzestać wychwalania Trumpa. Trump już nie nasz. Прошла любовь, завяли помидоры. Koniec miłości, panie i panowie.

Miłości może i koniec, ale przecież nic się jeszcze nie wydarzyło. To na razie gra wstępna, przedstawianie listy rzeczy do uzgodnienia, wyznaczanie jakichś linii – czerwonych i zielonych. Na razie została oznaczona na tej skomplikowanej mapie dochodzenia do uzgodnień pozycja USA w sprawie przynależności terytorialnej Krymu. To ukraińskie terytorium i kwita. I teraz są dwie drogi: albo na tym się rozchodzimy do swoich pokoi i nie gadamy w ogóle, albo na razie zostawiamy Krym na boku i gadamy o tym, co możemy zrobić razem. Według Trumpa, tym czymś do „zrobienia razem” jest walka ze światowym terroryzmem. Zobaczymy.

Zdaniem krytyka Kremla, politologa Andrieja Piontkowskiego, punktem zwrotnym, który przyczynił się do zmiany stosunku Trumpa do Putina, była wypowiedź tego ostatniego o Trumpie i moskiewskich prostytutkach (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/01/18/w-obronie-czci-donalda-fredowicza/). „To na zawsze pogrzebało rodzącą się męską przyjaźń dwóch brutalnych alfa-samców. Po 17 stycznia Trump zamilkł jak nożem uciął, przestał radośnie wykrzykiwać „Putin znowu mnie pochwalił”. […] Trumpowska karta Putina okazała się bita, tak jak wcześniej bite były karty „rosyjskiego świata”, Noworosji czy obrony ojczyzny przed terrorystami na dalekich rubieżach [w Syrii]”.

Na koniec jako swoiste podsumowanie tych rozważań niech posłużą słowa, które wczoraj prezydent Putin wypowiedział na spotkaniu z aktywem Federalnej Służby Bezpieczeństwa (http://echo.msk.ru/blog/echomsk/1929596-echo/): „Na szczycie NATO w Warszawie Rosja została uznana za główne zagrożenie dla Sojuszu, powstrzymywanie Rosji zostało ogłoszone nową misją NATO. Rosja jest nieustannie prowokowana. Powtarzają się próby wciągania nas w konfrontację i próby mieszania się w nasze sprawy wewnętrzne”. Nie będzie łatwo się dogadać…

Teraz już można?

12 lutego. Czemu ma służyć złagodzenie przepisów dotyczących penalizacji za przemoc domową w Rosji? Czy w kraju, w którym rocznie ginie z ręki partnera 12-14 tysięcy kobiet, zostanie to odczytane jako ciche przyzwolenie na fizyczne znęcanie się nad domownikami? Autorzy pomysłu, by pobicia członków rodziny nie karać pozbawieniem wolności, twierdzą, że to dla dobra rodziny i jej trwałości.

„Ojciec bił mnie od zawsze, odkąd pamiętam, pasem ze sprzączką, czym popadnie, w domu, ale także na klatce schodowej, na ulicy, wystarczyło, że wrócił z pracy nie w humorze. Myślałam przez długi czas, że to normalne, że wszyscy tak żyją” – relacje bitych kobiet spisała „Nowaja Gazieta” (https://www.novayagazeta.ru/articles/2017/02/03/71397-otets-bil-menya-dnem-nochyu-doma-na-lestnichnoy-kletke). Oto opowieść dziewczyny, która nie chciała ujawniać swoich personaliów: Siostrę i matkę też maltretował. Kiedyś siostra uciekła z domu. Policja ją znalazła, policjant widział siniaki na jej ciele, powiedział: „gdybyś była moją córką, to bym cię zabił”. Sąsiedzi widzieli – nie reagowali. Szkoła przeprowadzała ankiety jedynie wśród rodziców, pytając, czy biją dzieci. Ojciec zawsze odpowiadał, że kocha dzieci i nie bije. Uczniów nikt o to nie pytał. Wstydziłam się o tym mówić. Raz ojciec pobił mamę do nieprzytomności, pojechaliśmy na pogotowie. Lekarz spytał tylko, czy mama złoży skargę na sprawcę pobicia. Nie chciała.

To jedna z wielu podobnych historii. Ile kobiet w Rosji może opowiedzieć o takim traktowaniu? W badaniu z lipca 2016 roku przeprowadzonym przez Centrum Lewady na pytanie skierowane do kobiet: „czy pani partner kiedykolwiek bił panią?”, 77% odpowiedziało: ani razu, 2% przyznało, że często, 4% że kilka razy, 6% – raz, a 10% odmówiło odpowiedzi. W badaniu ośrodka WCIOM, 80% respondentów potępiło przemoc domową, ale aż 19% stwierdziło, że dopuszcza stosowanie przemocy fizycznej wobec żon/mężów i dzieci.

Rosyjskie ustawodawstwo kwalifikuje pobicie jako „umyślne działania powodujące ból fizyczny, ale nie doprowadzające do utraty zdolności do pracy”. Dotychczas art. 116 kk przewidywał za pobicie członków rodziny karę do 2 lat pozbawienia wolności. W obecnej zmienionej wersji zrównano epizody przemocy domowej, nie powodujące utraty zdolności do pracy, z takimi wydarzeniami jak np. bójka w parku, nie skutkująca trwałym uszkodzeniem ciała. Taki epizod może być teraz ukarany grzywną lub inną kara administracyjną.

Z inicjatywą zmian w ustawodawstwie wystąpiła senator Jelena Mizulina, znana w Rosji bojowniczka o „tradycyjne” wartości rodzinne. Projekt zmian poparł rzecznik praw dziecka. Członek komisji ds. wsparcia rodziny Izby Społecznej Anatolij Kuczeriena (notabene adwokat Edwarda Snowdena) stwierdził: „Im mniej ingerencji państwa w stosunki rodzinne, tym lepiej”. Przedstawiciel Cerkwi poparł z tego względu, że złagodzenie przepisu pozwala na karanie dzieci klapsem w celach wychowawczych. Też „tradycyjne” podejście pedagogiczne. „Domostroj” (zbiór przepisów prawnych z XVI w., zabytek piśmiennictwa) nie tylko dozwalał, ale nawet zalecał bicie dzieci za nieposłuszeństwo.

Projekt zmian trafił na ekspresową ścieżkę legislacyjną, został przegłosowany prawie jednogłośnie w obu izbach parlamentu, podpisany przez prezydenta. Ciach – i już działa (http://publication.pravo.gov.ru/Document/View/0001201702070044).

Zwolennicy złagodzenia kar z artykułu 116 zwracają uwagę, że pozostają w mocy artykuły 115 i 117 kk, przewidujące kary pozbawienia wolności za spowodowanie ciężkich uszkodzeń ciała i permanentne znęcanie się nad członkami rodziny. Obrońcy praw człowieka, pomagający kobietom-ofiarom przemocy domowej, podkreślają jednak, że w sytuacji lżejszych pobić ofiara faktycznie nie podlega ochronie prawnej. Mówią: ofiara nadal mieszka pod jednym dachem z uroczym mężem-katem, jest zastraszana, bita, poniżana, po złożeniu skargi często ją wycofuje, bo partner ją zapewnia o woli poprawy lub bije jeszcze dotkliwiej za to, że skargę złożyła itd., wyjście z tego zaklętego kręgu jest bardzo trudne. Czy stanie się jeszcze trudniejsze? Autorzy nowego przepisu wierzą, że będzie wręcz przeciwnie: „wysokie kary za dopuszczenie się przemocy wobec członków rodziny są barierą dla tych, którzy chcą zgłaszać takie przypadki”. Bo za pierwszy odnotowany epizod przewidywane są jedynie kary administracyjne, a nie kryminał. To ma umożliwić sprawcy opamiętanie się i nie zabagni mu życiorysu. Zdaniem mera Jekaterynburga Jewgienija Rojzmana, wpływ nowych przepisów już widać: nawet w ciągu tych kilku dni, jakie minęły od wprowadzenia noweli, liczba wezwań policji do interwencji w sprawie epizodów przemocy domowej wzrosła 2,5-krotnie. „Rozmawiam z tymi, którzy pracują z ludźmi. Widzą, że policja wzywana jest częściej. Wcześniej ofiary bały się, że wezwanie będzie oznaczało wsadzenie [mężów] do więzienia, a to była dla nich istotna przeszkoda”.

Obrońca praw człowieka Borys Altszuler w rozmowie z Radiem Swoboda ocenia: „Nie sądzę, by liczba pobić w rodzinach wzrosła. […] Tyle że deputowani Dumy i senator Mizulina zajęli się nie tym, co trzeba. Potrzebne są akty prawne wspierające rodziny, dzieci, trwałość rodzin, zapobiegające aktom przemocy w rodzinie. Kary nie są profilaktyką, nie zapobiegają biciu. Takie rzeczy dzieją się zwykle po pijanemu, w emocjach. Czy sprawca myśli wtedy, czy mu za to grozi kara administracyjna czy jakaś inna? W ogóle nie myśli. Większość rodziców nie potrafi rozmawiać z dziećmi, odnosi się do nich jak żandarm, wymaga wyłącznie podporządkowania, stąd przemoc. Tam, gdzie dochodzi do przemocy domowej, ignorowane są wszelkie artykuły kodeksu karnego, wszelkie przepisy”.

Od wprowadzenia nowych przepisów minęło zaledwie kilka dni, trudno więc orzec, jakie przyniesie to owoce. Czy okaże się jedynie sztuką dla sztuki czy spowoduje istotne zmiany? I wcale nie jest przesądzone, czy pozytywne czy negatywne.

Taka sytuacja

5 lutego. Z wysokich koturnów na wielkiej scenie politycznej na ogół nie widać małych scenek, które dzieją się blisko ziemi. A to te drobiazgi są solą życia.

Pisze na FB Igor Markow: „Moskiewska kolejka podmiejska. Sobota. Pasażerowie drzemią. Wtem jeden z mężczyzn podrywa się z miejsca z błyskiem w oku: Trump zadzwonił – krzyczy na cały wagon. Ludzie wstają, w uniesieniu obejmują się, całują, wzajem sobie winszują tego szczęścia niesłychanego. Po senności nie zostało ani śladu. Po wagonie rozszedł się przyjemny zapach #trumpnash, wszyscy zadowoleni tacy. Stacja. Mężczyzna, który przekazał szczęsną wieść o telefonie Trumpa, wysiadł. Pociąg ruszył. Pasażerowie zorientowali się, że ich portfele gdzieś zniknęły”.

Mieszkaniec Soczi postanowił uczcić tę wiekopomną rozmowę telefoniczną Putina i Trumpa wygrawerowaniem sobie na zębach podobizn obu polityków. Własnych zębów już nie miał, więc zamówił sztuczną szczękę, a na niej kazał sobie wygrawerować na wieczną rzeczy pamiątkę profile przywódców. Każdy ząb kosztował go, bagatela, tysiąc euro. Czego się nie robi dla miłości. (https://life.ru/t/%D0%BF%D1%83%D1%82%D0%B8%D0%BD/965366/pierieghovory_putina_i_trampa_uviekoviechili_na_zubakh).

Miasto Sierow na Uralu nie wyróżnia się niczym specjalnym na tle innych podobnych, 100 tys. mieszkańców, huta, przemysł drzewny, splugawiona odpadami z fabryk rzeka. Od kilku dni w ogólnokrajowych rosyjskich mediach o Sierowie jest głośno, a to za sprawą gigantycznego stalagmitu z ekskrementów, jaki wyrósł na klatce schodowej jednego z domów przy ulicy Biełorieczeńskiej 5, w którym znajdują się mieszkania socjalne. Wizyta ekipy telewizyjnej sprawiła, że odpowiednie służby zajęły się wreszcie woniejącym problemem. Mieszkanka domu Olesia: „Przyszło dwóch facetów z siekierami i młotem, wyrąbali [stalagmit] i wyrzucili na ulicę”. Proste? Proste. (Dla wielbicieli mocnych wrażeń krótki, a dosadny dreszczowiec z życia rosyjskiej prowincji: https://www.youtube.com/watch?v=K4enbr8yIqw).

W obwodzie władymirskim, w mieście Aleksandrow na świat przyszedł chłopiec, 3200 g, 50 cm. Słuszną linię ma władza. I tę linię w całej rozciągłości popiera dziadunio nowonarodzonego, który polecił nadać chłopcu imię Szojgu. Na cześć ministra obrony Rosji. Jak poinformowały miejscowe gazety, mały Szojgu jest ciotecznym bratem chłopca imieniem Putin, któremu imię też wybrał ów dziadek, głowa rodziny pochodzącej z Tadżykistanu, a osiadłej w centralnej Rosji. W komentarzach pod informacją o narodzinach Szojgu pojawiła się sugestia: „Czas najwyższy, aby rosyjscy patrioci zaczęli nadawać dzieciom imię Trump”.

A skoro o migrantach z Tadżykistanu mowa, to jeszcze taka historia. Żył był Maksim B., pracował w Gazpromie jako ochroniarz. Za ciężko zarobione pieniądze postanowił zamieszkać pod Moskwą w eleganckim apartamentowcu. Do robót przy wykańczaniu mieszkania wynajął gastarbeiterów z Tadżykistanu. Pewnego dnia Maksim przyjechał i stwierdził, że wynajętych pracowników nie ma. I nie ma również sedesu ze złota za jedyne dwieście tysięcy rubli. Ochroniarz Gazpromu nie może mieć w toalecie białego sedesu, nieprawdaż? Zresztą nie tylko ochroniarz, swego czasu wiele szumu narobiła historia sprzątaczki pracującej w Gazpromie, Marii K., która zaparkowała beztrosko swoim mitsubishi outlanderem pod centrum biznesowym Rumiancewo na peryferiach Moskwy, a na siedzeniu trzymała skromną torebkę Diora. Torebką zajęli się nieznani sprawcy. Gdy Maria K. zgłaszała kradzież na policji, wyceniła torebkę na dwa miliony rubli. Ot, zwyczajne życie pracowników korporacji.

A na koniec dla wielbicieli sztuki filmowej – krótka etiuda, trzyma w napięciu do końca https://twitter.com/ChetkiyTASS/status/827972645371142150

Comandante Łukaszenka

4 lutego. Głównym tematem konferencji prasowej Alaksandra Łukaszenki był nieprzyjemny zapaszek, jaki od pewnego czasu unosi się nad stosunkami rosyjsko-białoruskimi. Przez siedem godzin i 21 minut (tak, to nie pomyłka – siedem godzin, Fidel Castro żyje i zwycięża!) białoruski prezydent wykładał, co mianowicie się psuje i emituje toksyczne gazy. To już cały kryzys na linii Mińsk-Moskwa. I nie zanosi się na szybkie uspokojenie.

Kryzys narastał co najmniej od grudnia, gdy Łukaszenka niezadowolony ze stanu relacji z partnerem z Państwa Związkowego nie pojechał na szczyt Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej do Petersburga, czym przyczynił się do opóźnienia w pracach nad kodeksem celnym tej struktury. Przez 2016 rok Białoruś obliczyła stawki za rosyjski gaz na poziomie 107 dolarów za tysiąc metrów sześciennych, choć w kontrakcie z Gazpromem przewidziana była stawka 132 USD. Mińsk ogłosił, że w ogóle to należy się jedynie 80 dolarów z uwagi na przywileje wynikające z przynależności do wyżej wzmiankowanej unii. Rosja w tej unii dzieli i rządzi, przepisy są skrojone tak, że przywileje, owszem, są, ale uznaniowo, zależnie od interesów Moskwy. A Moskwa wyliczanek Mińska nie uznała za poważne i Gazprom zaczął naliczać zaległości. W ruch poszedł też bacik – Rosja zredukowała dostawy ropy do białoruskich rafinerii. A dochody z przetwórstwa rosyjskiej ropy to ważna pozycja w budżecie Białorusi. Zrobiło się nieprzyjemnie. Mińsk dołożył do tego zapowiedzi podniesienia opłat za tranzyt rosyjskiej ropy. Zrobiło się jeszcze nieprzyjemniej. Do tego doszły stosowane przez stronę rosyjską zapory w handlu z Białorusią, wstrzymywanie przez stronę białoruską utworzenia bazy rosyjskiego lotnictwa pod Bobrujskiem, wreszcie narastająca w rosyjskiej przestrzeni medialnej fala krytyki pod adresem Białorusi, dotykająca kwestii fundamentalnych dla istnienia państwa białoruskiego i podająca w wątpliwość sens istnienia Białorusi jako odrębnego państwa. (O eskalacji napięcia w stosunkach Mińska i Moskwy można przeczytać w analizie Kamila Kłysińskiego https://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/analizy/2017-01-04/ryzyko-eskalacji-w-stosunkach-minsk-moskwa).

Tak więc tło dla emocjonalnej przemowy Łukaszenki do dziennikarzy było zasnute gęstymi chmurami nieporozumień. Bezpośrednio przed dniem konferencji z Moskwy nadeszła kolejna niepokojąca wiadomość – szef Federalnej Służby Bezpieczeństwa wydał polecenie wprowadzenia reżimu granicznego i utworzenia strefy przygranicznej na granicy rosyjsko-białoruskiej. Bat’ka zagryzł wędzidło i ruszył do boju. Wygarnął Moskwie, że ta narusza szereg ustaleń, podkopując tym samym współpracę, braterstwo i wzajemne zrozumienie w ramach Państwa Związkowego, unii gospodarczej i wszelkich innych tworów fasadowych, mających świadczyć o pogłębiającej się integracji. I zapowiedział, że dopóty, dopóki nieporozumienia nie zostaną uregulowane, jego prezydencka noga w Moskwie nie postanie (wcześniej Kreml sygnalizował, że spotkanie Putin-Łukaszenka planowane jest na 9 lutego). Na szybkie uregulowanie się nie zanosi. Dziury w białoruskim budżecie są nie do załatania bez pomocy Moskwy, natomiast rosyjska gospodarka robi bokami i Kreml niechętnie patrzy na konieczność subsydiowania Mińska na piękne oczy Łukaszenki.

Kilka słów o zmianach dotyczących funkcjonowania granic. W idyllicznym bycie Państwa Związkowego granice miały być przezroczyste, ruch nieograniczony, wymiana towarów – zwłaszcza w warunkach unii gospodarczej – płynna i obopólnie korzystna. „Eksperci uważają, że bezpośrednią przyczyną rozporządzenia [FSB o wprowadzeniu reżimu granicznego] była styczniowa decyzja Łukaszenki o wprowadzeniu na lotnisku w Mińsku reżimu bezwizowego dla obywateli 80 krajów” – przypuszcza Igor Jakowienko. Ale niektórzy eksperci uważają, że to tylko formalny powód, a nie zasadniczy, uchylenie tej furteczki na jednym lotnisku nie jest istotne dla skali ruchu osobowego. „Bezwiz” był potrzebny Łukaszence, by pokazać Zachodowi, że Mińsk ma dobre zamiary i jest generalnie otwarty.

Jeszcze jedna sprawa bez precedensu, zasygnalizowana w trakcie konferencji prasowej – Łukaszenka zapowiedział, że rosyjski minister odpowiadający za bezprawne (zdaniem Łukaszenki) haltowanie białoruskich produktów eksportowanych do Rosji stanie przed sądem za „powodowanie strat w odniesieniu do państwa białoruskiego”. Na taką śmiałość – pociąganie do odpowiedzialności karnej urzędującego rosyjskiego ministra – Bat’ka nigdy sobie nie pozwalał. Zresztą, chyba nikt sobie dotąd nie pozwalał.

Długaśna przemowa złotoustego Bat’ki obfitowała w smakowite stwierdzenia. „Damy sobie radę bez rosyjskiej ropy. Będzie nam bardzo trudno, ale wolność, niepodległość nie da się przeliczyć na pieniądze. […] Niepodległość, przyzwoitość, nasza historia są droższe niż ropa”. „Rosja obawia się, że Białoruś odwróci się ku Zachodowi”. Prowadził też konsekwentnie narrację: źli bojarzy (rosyjscy ministrowie, którzy krzywdzą Białoruś) i dobry car („mój przyjaciel, prezydent Putin”).

Po tych ostrych stwierdzeniach Łukaszenki w przestworzach rosyjskiego segmentu Twittera przetoczyła się fala domysłów, jak teraz rosyjska machina propagandowa powinna potraktować Białoruś i Białorusinów: „Instrukcja dla rosyjskich propagandonów [prześmiewcze określenie dziennikarzy i prezenterów telewizyjnych, uprawiających propagandę]: od dziś Białoruś to Kartoflany Batkoreich, Białorusini – partyzanofaszyści lub partyzanobanderowcy”.

W interpretacji monodramu Łukaszenki daleko (może za daleko) poszedł politolog Andriej Piontkowski (opozycjonista, krytyk polityki Putina, od pewnego czasu na emigracji): „Łukaszenka świadomie zaostrzył konflikt z Moskwą, rozegrał wszystko publicznie. Przez siedem godzin pokazywał, że nie chodzi o ceny gazu, krewetki, awokado czy wołowinę, chodzi o niepodległość kraju. Gdyby tego nie zrobił, to zaistniałoby ryzyko, że Putin by go ograł w zakulisowych gierkach – zorganizowałby przewrót [by osadzić w Mińsku osobę bardziej uległą wobec Moskwy], najpóźniej w czasie ćwiczeń rosyjsko-białoruskich, które są planowane w tym roku. Teraz Łukaszenka powiedział światu, że suwerenności Białorusi zagraża Rosja Putina i że on, prezydent Białorusi, będzie o tę suwerenność walczyć”.

Independiencia o muerte? Nieźle.

 

 

Porozmawiaj z nim

29 stycznia. Po inauguracji 45. prezydenta USA Donalda Trumpa w Moskwie nastąpiło pełne nadziei oczekiwanie inauguracji nowego etapu w stosunkach dwustronnych. Z Obamą już do zgody nijak nie dało się dojść, a Trump to nowe otwarcie, nowe możliwości.

Dzień w dzień z ekranów rosyjskich telewizorów na oczy i uszy obywateli lały się strumienie wazeliny, w której dziennikarska „kremladź”, jak oponenci Putina nazywają obsługę jego tronu, usłużnie kąpała Trumpa. Z dzisiejszego wydania programu publicystycznego „Wiesti Niedieli”, do tej pory zajętego głównie wzniecaniem antypatii do Ameryki, widzowie mieli okazję się dowiedzieć, że Trump chce dobrze, tymczasem zewsząd wbijają mu szpilki. Wśród nich takie żałosne postaci jak na przykład Robert De Niro, który podczas krótkiego antyprezydenckiego wystąpienia posiłkuje się kartką, bo najwidoczniej nie potrafi zgrodzić samodzielnie dwóch zdań. Kapłan rosyjskiej propagandy telewizyjnej Dmitrij Kisielow, plujący dotąd sprawnie antyamerykańskim jadem na odległość, tym razem bronił wszelkich zamiarów i poczynań Trumpa jak czci własnego chlebodawcy, a od czci i wiary odsądzał jego adwersarzy. Nie on jeden – radosna atmosfera „Trump nasz” nadal powszechnie króluje w przestrzeni informacyjnej głównych rosyjskich mediów.

Trump nie kazał na siebie długo czekać – zadzwonił na Kreml 28 stycznia. Rozmowa z Putinem trwała około 45-50 minut. Podjęto, jak głosi komunikat służby prasowej rosyjskiego prezydenta (http://www.kremlin.ru/events/president/news/53787), szeroki krąg problemów międzynarodowych, w tym walkę z terroryzmem, sytuację na Bliskim Wschodzie, konflikt arabsko-izraelski, irański program atomowy i sytuację na Półwyspie Koreańskim, kryzys na Ukrainie. Ustalono, że obaj liderzy będą się często kontaktować. Wyrażono nadzieję na odbudowę dobrych stosunków. Temat zdjęcia nałożonych na Rosję sankcji nie został poruszony. Choć akurat to słowo w codziennych modłach rosyjskich ekspertów i publicystów wypowiadających się w mediach powtarza się nader często. Amerykańscy komentatorzy zwracali w tym kontekście uwagę, że wspomniany przez Trumpa niedawno w jednym z tweetów możliwy deal, w skrócie: zdjęcie sankcji w zamian za nowe porozumienia rozbrojeniowe, nie stał się tematem rozmowy, gdyż wcześniej sygnały z Rosji były negatywne. W telefonicznym dialogu Putin-Trump najwyraźniej unikano nieprzyjemnych tematów, m.in. ominięto temat cyberataków na amerykańskie cele, których autorami najprawdopodobniej byli rosyjscy hakerzy. Władimir Władimirowicz chciał być dla interlokutora miły i na stwierdzenie Trumpa, że naród amerykański z sympatią odnosi się do Rosji, odparł, że naród rosyjski odwzajemnia tę sympatię. W Twitterze zaraz pojawił się komentarz: „Rosjanie dowiedzieli się dziś od prezydenta, że kochają Pindosów” (w języku rosyjskim prześmiewcze określenie Amerykanów).

Putin nie był jedynym rozmówcą Trumpa, który tego dnia zadzwonił jeszcze m.in. do Japonii, Francji, Niemiec.

Profesor MGIMO Walerij Sołowiej rozpisał oczekiwania Rosji względem nowego lokatora Białego Domu: „Moskwa liczy, że osobiste spotkanie Putina i Trumpa przebiegnie w atmosferze wzajemnego zrozumienia, co stanie się podstawą do zawarcia strategicznego porozumienia. W nowej amerykańskiej administracji są wpływowe osoby, które uważają, że porozumienie z Rosją odpowiada narodowym interesom USA. Eksperci już przystąpili do pracy nad tym porozumieniem. Ze strony Stanów główne tematy to likwidacja Państwa Islamskiego, powstrzymywanie Iranu i Chin. Dla Rosji – uznanie jej nowego geopolitycznego status quo, uznanie przestrzeni postsowieckiej (poza państwami bałtyckimi) za strefę rosyjskich wpływów, normalizacja stosunków z NATO, złagodzenie sankcji. Wspólna operacja Rosji i USA przeciwko Państwu Islamskiemu (teatrem działań wojennych poza Syrią staną się jeszcze dwa-trzy państwa). Dzięki tej operacji Kongres dojdzie do wniosku, że można zdjąć sankcje z Rosji. […] Dla Moskwy ważne jest uniknięcie zadrażnień z Chinami. […] Co do Ukrainy pozycja jest następująca: gwarancje, że Rosja nie zajmie Ukrainy, a dalej niech się sąsiedzi między sobą dogadują, USA mają inne priorytety”. Ciekawa wyliczanka, szczególnie ciekawe będzie teraz ustawianie się Rosji względem Chin. Dla Trumpa to bezwzględny priorytet. Rosja od lat prowadzi politykę ustępstw wobec Pekinu, zabiegając o przychylność niegdyś młodszego, dziś na pewno starszego chińskiego brata. Komentarz do tego dała w rozgłośni Echo Moskwy Julia Łatynina: „Rosja dla Trumpa [w grze z Chinami] to atut. Putin bardzo chce, aby zdjęto sankcje. Obietnice, że sankcje zostaną zdjęte, to marchewka, którą można wymachiwać przed nosem Rosji. I Trump ma nadzieję, że Rosja za tę marchewkę coś będzie robić”.

Karty w tas. Ruszyły przygotowania do spotkania Trump-Putin. Wedle enuncjacji, może do niego dojść już za kilka miesięcy.

Zakończę świeżym żartem z rosyjskich zasobów FB: „Oto, jak wyglądał początek wczorajszej rozmowy Trump-Putin: – Wowa, jak tam wasze najlepsze na świecie dziewczynki? Pamiętają mnie jeszcze? – Pamiętają, pamiętają, Donald, takiego cudaka się nie zapomina. Zresztą wideo zawsze można sobie obejrzeć. Tak a propos, to dostały ode mnie niedawno awans”.