28 lutego. O tym, jak atak na Ukrainę jest odbierany w Rosji, rozmawiałam z Michałem Banasiakiem z Instytutu Nowej Europy
Czy mieszkańcy tego kraju zdają sobie sprawę ze skali wojny?
Jak rosyjską napaść relacjonują tamtejsze media?
W jaki sposób Rosjanie odczują gospodarcze sankcje Zachodu?
Czy rosyjscy oficjele utknęli w bańce dezinformacyjnej?
Całą rozmowę można znaleźć tutaj:
https://ine.org.pl/wojna-na-ukrainie-oczami-mieszkancow-rosji-co-o-niej-wiedza-i-co-dla-nich-oznacza-przystanek-europa-2/?fbclid=IwAR31ao3kPw0JJeQkwRqzPk7RkYpWztlfAg9faR2RfQ_7s0u-seT8-DaQ0OY
Brutalny atak Rosji na Ukrainę
27 lutego. Czy warto zastanawiać się nad stanem umysłu Władimira Putina, który dokonał zbrodniczej inwazji na Ukrainę?
Rozmawialiśmy z Tomaszem Stawiszyńskim o brutalnej napaści Rosji na Ukrainie. A także: czy decyzje Putina są wynikiem kalkulacji czy utraty kontaktu z rzeczywistością. O tym, dlaczego do tego doszło. I co byłoby w stanie zatrzymać Putina.
Posłuchajcie Państwo podcastu: https://stawiszynski.org/91-napasc-na-ukraine-szalenstwo-czy-zimna-kalkulacja-rozmowa-z-anna-labuszewska/
Putin napadł na Ukrainę
24 lutego o czwartej rano armia rosyjska uderzyła na Ukrainę. Putin, który nie lubi ryzyka, właśnie wyszedł do gry na otwartym polu. Patrzy na kalendarz i widzi, że ma mało czasu, by zrealizować plan zawrócenia Ukrainy z drogi na Zachód. Może to też być paliwo, którym chce zasilać swoje ambicje rządzenia wiecznie.
Posłuchajcie mojej rozmowy z Michaiłem Kuźmińskim
https://www.tygodnikpowszechny.pl/dlaczego-putin-zaatakowal-ukraine-171348
Operacja „wielki fake” rozpoczęta
19 lutego. Dezinformacja jest jednym z filarów polityki Kremla. Kampanie masowego wrzucania fake’ów towarzyszą najważniejszym rozgrywkom Putina. Weźmy choćby zaciemnianie obrazu prowokacji przed operacją „przymuszania Gruzji do pokoju” w 2008 r. czy zawładnięcia Krymem oraz zamazywanie ewidentnej rosyjskiej winy za zestrzelenie malezyjskiego samolotu pasażerskiego nad Donbasem w lipcu 2014 r. Wszystkie wrzucane w przestrzeń publiczną kłamstwa mają długi nos, za to krótkie nogi – albo natychmiast, albo po pewnym czasie oszustwo jest demaskowane. Ale złapany za rękę Kreml nieodmiennie stosuje bezczelną metodę wypierania się oczywistości: to nie moja ręka – mówi. Tak jest również w przypadku podgrzewania atmosfery wokół sytuacji w tzw. Donieckiej i Ługańskiej Republikach Ludowych.
„Robimy to, co uważamy za stosowne i dalej będziemy tak robić” – powiedział Putin po ostatnich rozmowach z Łukaszenką na Kremlu. Z uśmiechem chytrym ogłosił niniejszym, że nie zamierza zwracać uwagi na to, co mówią zachodni politycy, w tym na zapowiedzi sankcji za zaatakowanie Ukrainy. Wśród zamiarów Władimira Władimirowicza znalazła się natomiast prowokacja w separatystycznych republikach Donbasu, która miałaby Rosji dać pretekst do interwencji i zwalenia całej winy na Kijów (to sposób „przymuszania” ukraińskich władz do wdrażania postanowień porozumień mińskich według interpretacji i scenariusza Moskwy).
Od kilku dni w prokremlowskich mediach narasta lawina fałszywych doniesień o łamaniu przez stronę ukraińską warunków zawieszenia ognia na linii rozgraniczenia. Każda z tych rewelacji wałkowana jest w telewizji, państwowych agencjach informacyjnych i kontrolowanych przez Kreml poczytnych gazetach. I każda z tych rewelacji jest po kilku godzinach rozkminiana przez niezależne media.
16 i 17 lutego wypowiadający się w rosyjskich telewizyjnych talk show komentatorzy cisnęli bekę z amerykańskiego prezydenta, wytykając, że oto nie spełniła się jego zapowiedź rozpoczęcia tego dnia przez Rosję inwazji na Ukrainę. Bo przecież Rosja nie ma i nigdy nie miała najmniejszego zamiaru uderzać na kogokolwiek. Śmiechom i dokazywaniom nie było końca: skąd Biden wziął tę datę? Boki zrywać.
W wyemitowanych dzień później uroczystych orędziach marionetkowi przywódcy tzw. Donieckiej i Ługańskiej Republik Ludowych wezwali ludność do natychmiastowej ewakuacji do obwodu rostowskiego (terytorium Federacji Rosyjskiej). Powodem jest rzekome zagrożenie ze strony ukraińskiej armii, która rwie się do ataku. Dowody? Jakie dowody! „Razwiedka” im doniosła, więc wiedzą, że będzie atak. Koniec dyskusji. 18 lutego powstało zagrożenie, więc szybko, szybko do podstawionych autokarów i pod skrzydła Rosji.
Wrzucone do sieci materiały separatystów zostały po godzinie prześwietlone przez fachowców, którzy dostrzegli, że przemówienia zostały nagrane 16 lutego, a więc w czasie, gdy jeszcze nie było mowy o żadnych ostrzałach ze strony ukraińskiej i wszyscy patrzyli, czy potwierdzą się obawy Bidena o początku operacji. Fałszywka jest ewidentna. Ale ewakuacja zaczęła się autentyczna.
W Doniecku zawyły syreny, wzbudzając paniczne nastroje wśród ludności. Pod czułym okiem kamer, które okazały się w gotowości na posterunku, ustawiono parami wychowanków domu dziecka, którzy zajmowali miejsce w autokarach i odjeżdżali w noc. Troskliwy prezydent Putin wydał polecenie wypłaty każdemu z „uchodźców” 10 tys. rubli. Separatystyczne władze mówią, że do Rosji zostanie ewakuowanych 700 tys. osób. Na razie wyjechało ok. 10 tys. i zaraz zaczęły się schody, bo okazało się, że nikt w Rostowie na ewakuowanych nie czeka. Kobiety z dziećmi spędziły noc na zimnie. Niektórzy ewakuowani już zadeklarowali, że chcą wracać (reportaże do wglądu tutaj: https://meduza.io/feature/2022/02/19/zdes-ne-dnr-zdes-pozhestche; https://novayagazeta.ru/articles/2022/02/19/sotni-bezhentsev-iz-dnr-vsiu-noch-proveli-v-kholodnykh-avtobusakh-news; https://novayagazeta.ru/articles/2022/02/19/operatsiia-krasnyi-desant).
Tymczasem do mediów trafiały kolejne fałszywki, mające świadczyć o niegodziwościach ze strony armii ukraińskiej. Na przykład telewizja rosyjska w głównym wydaniu dziennika pokazała szczątki płonącego samochodu. Powiedziano, iż to wybuchło auto Denisa Sinienkowa (naczelnika „milicji ludowej DRL”), ofiar nie było. Główny watażka DRL Puszylin nazwał to dywersją i przygotowaniem Ukraińców do ataku. Szybko okazało się, że auto – choć faktycznie należy do Sinienkowa – jest starym, nieużywanym przez notabla pojazdem. Sinienkow przesiadł się już dawno na wypasioną brykę, a starą najwidoczniej poświęcił dla sprawy.
Kolportowane wideo z rzekomych wczorajszych podchodów ukraińskich dywersantów pod zakłady chemiczne w Gorłówce okazało się kompilacją starych nagrań. Po stwierdzeniu Putina, że to, co się dzieje w tzw. Donieckiej i Ługańskiej Republikach Ludowych, to ludobójstwo, zaraz w mediach pokazano znalezione „masowe groby ofiar ukraińskiej agresji”. O tych grobach separatyści mówili już w sierpniu 2021 r., ale sprawa została nagłośniona dopiero teraz, po wypowiedzi Putina. Nie jest jasne, czyje to groby. (Ciekawe szczegóły tej sprawy – https://www.dw.com/ru/chto-izvestno-o-massovyh-zahoronenijah-v-donbasse-o-kotoryh-govorit-sk-rf/a-60816905).
I tak dalej.
Każda z tych wrzutek tworzy atmosferę strachu i zagrożenia. Do rosyjskich mediów, oglądanych w separatystycznym Donbasie nie przebijają się komunikaty strony ukraińskiej jak choćby apel ukraińskiej minister ds. zintegrowania czasowo okupowanych regionów Iryny Wereszczuk, aby mieszkańcy Donbasu przyjeżdżali na Ukrainę, gdzie są mile widziani.
Atmosfera strachu została dziś jeszcze mocniej podkręcona przez separatystów – naczelni watażkowie ogłosili powszechną mobilizację w swoich republikach. Każdy, kto może nosić broń, ma się zgłosić do wyznaczonych punktów mobilizacyjnych.
To, że sprawa separatystycznych cząstek Donbasu stanie się kartą w grze Putina z Ukrainą i Zachodem, pisałam w rubryce „Rosyjska ruletka” na stronie „Tygodnika Powszechnego” (https://www.tygodnikpowszechny.pl/wiecej-rosyjskiej-broni-dla-separatystow-170458). Oprócz dezinformacyjnego rozgrywania sprawy tzw. republik ludowych jest jeszcze część polityczna. Duma Państwowa 15 lutego przegłosowała apel do Władimira Putina o uznanie tzw. Donieckiej i Ługańskiej Republik Ludowych. Putin powiedział, że przyjął dokument do wiadomości. Na 22 lutego zwołano plenarne posiedzenie izby wyższej parlamentu, Rady Federacji (nie było go w harmonogramie prac). Rada jest tym ciałem, które udziela prezydentowi zgody na użycie wojsk poza granicami kraju.
Olimpijski thriller dopingowy
11 lutego. Sportowcy z Rosji pojechali na zimowe igrzyska do Pekinu bez flagi i prawa do wysłuchania hymnu (zwycięzcom grają koncert fortepianowy Czajkowskiego), bo formalnie nie ma reprezentacji Rosji, jest ekipa Rosyjskiego Komitetu Olimpijskiego. Nadal pozostają w mocy kary nałożone przez MKOl i WADA za realizowany pod państwowymi auspicjami program wzmacniania możliwości mistrzów sportu niedozwolonymi środkami, czyli dopingiem. Po ośmiu latach od pohańbionych aferą dopingową igrzysk w Soczi wydawało się, że sytuacja w rosyjskim sporcie zaczyna się normalizować. Aż do chwili, gdy wypłynęła niezgodna z przepisami próbka łyżwiarki Kamili Walijewej.
Kamila Walijewa ma piętnaście lat, startuje w konkurencji solistek w jeździe figurowej na lodzie. Bez wysiłku kręci wystudiowane piruety i skacze najtrudniejsze kombinacje skoków. Podczas ostatnich mistrzostw Europy bezapelacyjnie wygrała zawody, zachwycając najwyższym poziomem wykonania ewolucji, gracją i prześwietnym przygotowaniem baletowym. Kamila jest wychowanką trenerki Eteri Tutberidze, która od co najmniej dekady dzierży palmę pierwszeństwa wśród doborowej stawki rosyjskich trenerów tej lubianej w świecie, a szczególnie w Rosji dyscypliny sportowej. Spod jej ręki wyszło wielu mistrzów i mistrzyń, jak choćby nastoletnia gwiazda igrzysk w Pjongczangu Alina Zagitowa (tak na marginesie, Zagitowa ma dopiero dwadzieścia lat – mogłaby kontynuować karierę sportową, tymczasem w zeszłym roku została skreślona z kadry narodowej w łyżwiarstwie, a do Pekinu pojechała, owszem, ale jako komentatorka jednej ze stacji telewizyjnych).
Pierwszym konkursem olimpijskim w łyżwiarstwie figurowym był turniej drużynowy. Walijewa wystąpiła bardzo dobrze (choć upadła przy wykonywaniu jednego z ważnych skoków), wygrała swój segment, przysporzyła drużynie punktów. Drużyna Rosyjskiego Komitetu Olimpijskiego wygrała rywalizację drużyn. I gdy już miała odbierać medale, do Pekinu dotarła wiadomość, że w próbkach jednego z członków drużyny łyżwiarzy figurowych znaleziono niedozwolony preparat. Uroczystość medalową odłożono. Szybko okazało się, że zabronioną przez WADA substancję potwierdzono w próbce Walijewej.
Sprawa jest skomplikowana, spróbuję wyjaśnić ją w skrócie (pełen opis można znaleźć na stronie Radia Swoboda https://www.svoboda.org/a/tragedia-kamily-valievoj-sistema-podmeny-stakanchikov-dala-sboj/31699375.html). Budząca wątpliwości próbka Walijewej pochodzi z końca grudnia, gdy odbywały się mistrzostwa Rosji. Ponieważ RUSADA (rosyjska agencja antydopingowa) utraciła z powodu współudziału w państwowej aferze dopingowej zaufanie międzynarodowych organizacji sportowych, próbki rosyjskich sportowców badane są w wyznaczonych zagranicznych laboratoriach. Próbka rosyjskiej łyżwiarki pojechała do Sztokholmu. Tamtejsze laboratorium zawalone bieżącą robotą z covidem nie zdążyło z przesłaniem wyników przed igrzyskami. Rezultaty dotarły więc już trochę „after birds”, to znaczy już po starcie Walijewej w turnieju drużyn (choć jeszcze przed początkiem turnieju indywidualnego). RUSADA z automatu wycofała Kamilę ze startu, potem pod wpływem jakichś argumentów rosyjskich działaczy sportowych wycofała się ze swojej decyzji. Rosyjski Komitet Olimpijski podważa ważność pracy laboratorium w Sztokholmie, powołując się na to, że próbka pochodzi sprzed kilku tygodni i nie dotyczy Pekinu, w Pekinie wszystko z próbkami rosyjskich sportowców jest correct. Decyzję w sprawie ewentualnego startu Walijewej ma podjąć sąd arbitrażowy CAS. Ma obradować w trybie nadzwyczajnym, aby zdążyć z orzeczeniem przed początkiem konkursu solistek.
Owym zabronionym specyfikiem, wykrytym we krwi młodocianej łyżwiarki, jest trimetazydyna. Substancja stosowana w leczeniu chorób serca, ma bowiem właściwości wzmacniające mięsień sercowy. Została wpisana na listę zabronionych środków w 2014 r., więc już dość dawno. Czemu w organizmie piętnastoletniej dziewczyny znaleziono ślady tej substancji? Temu się właśnie przyjrzy sąd. Sąd z uwagi na młody wiek zawodniczki będzie rozmawiał z jej lekarzem i trenerami. Ten lekarz miał już w swej karierze numery z podaniem zabronionych preparatów sportowcom, z którymi współpracował. A trimetazydyna stała się w niedawnej przeszłości powodem dyskwalifikacji m.in. rosyjskiej bobsleistki czy chińskiego pływaka.
Nie czekając na werdykt CAS, do boju ruszyła rosyjska telewizja. Sprawę przedstawiono dziś w głównym wydaniu dziennika jako nieuzasadnione („bo młoda dziewczyna na pewno nie brała leku przeznaczonego dla starców”) gnębienie rosyjskiej zawodniczki i zamach na złoty medal drużyny oraz próbę odebrania szans na takowy samej Walijewej. W przysłaniu spóźnionych wyników próby antydopingowej ze Szwecji dopatrzono się międzynarodowego spisku. Poza tym arbitralnie stwierdzono, że w takiej dyscyplinie jak łyżwiarstwo figurowe przyjmowanie środków dopingujących jest niepotrzebne, „bo tu decydują inne umiejętności”. Głos zabrała sama przewodnicząca Rady Federacji Walentina Matwijenko (nie znałam jej od strony znajomości sportu), która uznała sytuację z Walijewą za „manipulacje służb specjalnych”, wiadomo jakich – amerykańskich. A wszystko to przez zdrajcę Rodczenkowa (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/05/13/daleka-jest-droga-do-rio/).
„Lek przeznaczony dla starców”, jak definiuje specyfik rosyjska telewizja państwowa, został zabroniony do stosowania przez sportowców w różnym wieku ze względu na to, że wspomaga pracę mięśnia sercowego. Sport to w dużym stopniu właśnie praca mięśni, nawet w takiej dyscyplinie jak łyżwiarstwo. Więc jeśli ten główny mięsień się sportowcowi wzmacnia, to wzmacnia się jego szanse na dobry wynik. Właśnie dlatego trimetazydyna znalazła się na liście zakazanych środków.
A co z dalszymi olimpijskimi startami Walijewej i jej złotym medalem? CAS pokaże.
Samotność w Petersburgu
29 stycznia. Prezydent Putin lubi podkreślać, że pochodzi z Petersburga, że kocha rodzinne miasto i jego mieszkańców, że zawsze tam chętnie wraca, że czuje się tam jak u siebie. Dwa dni temu była 78. rocznica zakończenia blokady Leningradu, dzień w mieście czczony z pietyzmem i wzruszeniem. Trwająca od 8 września 1941 do 27 stycznia 1944 roku blokada pochłonęła około 650 tys. ofiar wśród ludności cywilnej, większość ofiar zmarła z głodu, wycieńczenia i chorób. Ofiary grzebane były na Cmentarzu Piskariowskim, znajduje się tam obecnie monumentalny memoriał, poświęcony cywilom oraz żołnierzom Frontu Leningradzkiego, którzy polegli, broniąc miasta.
Zmarłych chowano w zbiorowych mogiłach. Do tej pory udało się ustalić personalia nie więcej niż 150 tys. osób. Na cmentarzu tym spoczywa, jak podają oficjalne źródła, starszy brat prezydenta, Wiktor, który zmarł na dyfteryt zimą 1942 r., miał półtora roku. Prezydent, jak wszyscy mieszkańcy miasta, na pewno ma osobisty stosunek do tego tragicznego okresu historii, która odbiła się również na losach jego rodziny. Ostatnio był na cmentarzu z okazji rocznicy zakończenia blokady w 2020 r., wtedy towarzyszył mu gubernator Petersburga i niewielka grupa wybranych. Rok wcześniej jeszcze zezwolono na kontakt z ludnością. W relacji agencji RIA Nowosti czytamy: „W niedzielę na Cmentarzu Piskariowskim zebrały się setki mieszkańców Petersburga, aby uczcić pamięć ofiar blokady. Po złożeniu wieńców mieszkańcy podziękowali prezydentowi za to, że przyjechał na 75. rocznicę. Niektórzy uścisnęli mu dłoń”. Także pięć lat wcześniej, gdy Putin przybył na siedemdziesiątą rocznicę „Dnia Zwycięstwa Leningradu”, jak nieoficjalnie nazywa się zakończenie blokady, wokół niego byli ludzie: „Wraz z obecnymi na Cmentarzu Piskariowskim ludźmi prezydent przeszedł główną aleją od Wiecznego Ognia pod pomnik Matki Ojczyzny, objął staruszkę, która przeżyła blokadę i chętnie fotografował się ze wszystkimi chętnymi” – pisał wtedy dziennik „Moskowskij Komsomolec”.
Z tymi opisami kontrastuje to, co można było zobaczyć w tegorocznych relacjach: samotny Putin idzie za żołnierzami niosącymi wieniec, za ogrodzeniem tłoczą się niewpuszczeni na cmentarz mieszkańcy, którzy przyszli na groby bliskich, na dachu budynku stojącego przy bramie cmentarza nad bezpieczeństwem prezydenta czuwają snajperzy, trzymając broń gotową do strzału. Przeraźliwie smutny ten obrazek (https://www.svoboda.org/a/ot-starikov-zaschityat-snaypery-putin-na-piskarevskom-kladbische/31676031.html).
W mediach społecznościowych było wiele komentarzy o tej wizycie Putina w ukochanym mieście, ostentacyjnym odgrodzeniu się od jego mieszkańców i wzmożonej ochronie. Petersburski polityk opozycyjny Borys Wiszniewski w Twitterze napisał: „Pomyślcie, na Cmentarz Piskariowski, gdzie leżą zmarli z głodu mieszkańcy miasta, przyszedł człowiek, na którego rozkaz buldożery miażdżą tony żywności z eksportu [żywność z krajów objętych sankcjami jest niszczona na polecenie władz od 2014 r.]. I oczywiście przyszedł sam. Gdyby go tam powitali „blokadnicy”, to by się nie pozbierał”. Ciekawy komentarz, ale to chyba nie z powodu rozgniecionego ementalera te środki ostrożności. Może chodziło o strach prezydenta przed koronawirusem, w Rosji wzbiera piąta fala, dziś przekroczono sto tysięcy nowych potwierdzonych przypadków zakażenia. Prezydent podobno jest zaszczepiony (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2021/11/24/proszek-w-prezydenckim-nosie/; http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2021/03/29/wielka-tajemnica-szczepienia/), ale nadal dystansuje się i izoluje. O tym, że te środki ostrożności były związane z obawą przed covidem, może świadczyć to, że żołnierze, którzy nieśli wieniec przed Putinem, zostali przywiezieni z Moskwy. Przed uroczystością przebywali na dwutygodniowej kwarantannie.
Na froncie (dez)informacji
24 stycznia. Wywołane i podsycane przez Rosję napięcie w stosunkach z Zachodem trwa kolejny tydzień. Moskwa twardo domaga się od USA odpowiedzi na swoje ultimatum z połowy grudnia (ograniczenie obecności wojskowej NATO w pobliżu granic Rosji, cofnięcie się do stanu przed 1997 r., deklaracja nieprzyjmowania do Sojuszu Ukrainy itd.). Podczas rozmów sekretarza stanu USA z ministrem spraw zagranicznych Rosji w zeszłym tygodniu w Genewie, które nie przyniosły przełomu, strony zgodziły się na kontynuowanie konsultacji. Moskwa, która przyciskała zachodnich partnerów do ściany i żądała natychmiastowych pisemnych gwarancji, łaskawie zgodziła się jeszcze kilka dni poczekać na pisemną odpowiedź władz amerykańskich.
W oczekiwaniu na tę odpowiedź rosyjska propaganda daje popisy inwencji twórczej. Rosyjscy telewidzowie od dawien dawna są karmieni przekazem o nieograniczonej mocy swojej armii. Od momentu ogłoszenia ultimatum zaczęto opinię publiczną szykować do tego, że Rosja będzie musiała użyć tej wielkiej armii w obronie swoich obywateli mieszkających w separatystycznym Donbasie, bo Ukraina przygotowuje tam prowokacje z bronią chemiczną. Ta narracja została już zapomniana, to było tak dawno, że nikt nie pamięta. Zresztą nikt nie pamięta nawet tego, co stugębna hydra propagandy mówiła dwa dni temu. Dzisiejszy przekaz rosyjskiej telewizji sprowadza się do tego, że Rosja nie zamierza ani nawet nigdy nie zamierzała napadać na kogokolwiek. To Ukraina uzbrojona po zęby przez Zachód napadnie na Donbas.
Wśród licznych wrzutek, które potem żyją własnym życiem w przestrzeni medialnej i mediach społecznościowych i też są zapominane, jak tylko pojawiają się kolejne, zwracają uwagę dwie weekendowe historie.
Pierwsza dotyczy nagłośnionej przez Bloomberg wieści, że Chiny obawiają, iż wojna na Ukrainie przyćmi igrzyska olimpijskie w Pekinie i że jakoby Xi prosił Putina, żeby ten się wstrzymał z działaniami zbrojnymi. Ciekawsza niż sama wrzutka okazała się reakcja strony rosyjskiej. Złotousta rzeczniczka rosyjskiego MSZ wytoczyła wielką kolubrynę przeciwko Bloombergowi, zarzucając kłamstwa. Jej zdaniem podobne twierdzenia rozpowszechniają amerykańskie służby specjalne, aby jakoś usprawiedliwić to, że nie spełniają się ich prognozy o napaści Rosji na Ukrainę zimą. Cytat z Bloomberga pojawił się w sobotę. Rosyjska telewizja bije wokół tego pianę już trzeci dzień, to się nie zdarza codziennie, zwykle rewelacje żyją nie dłużej niż jętka. Chinom zależy na przyciągnięciu uwagi świata do igrzysk. To świetna okazja, aby pochwalić się osiągnięciami, szczególnie w sferze wysokich technologii. Wielu zachodnich polityków ogłosiło, że zbojkotuje ceremonię otwarcia, Putin natomiast z dumą wybiera się do „druga Xi”. Poruszony przez Bloomberg temat kazał się obserwatorom przyjrzeć stosunkowi Chin do ewentualnego konfliktu na Ukrainie. Chiny nie zajmują oficjalnego stanowiska, natomiast – zdaniem wielu obserwatorów – nie chcą ponosić żadnych ofiar na rzecz Rosji z tytułu prowadzenia przez nią wojny. Z drugiej jednak strony, nieoficjalnie rozmowy na linii Moskwa-Pekin na pewno się odbywały, o czym świadczy trwające od pewnego czasu przerzucanie rosyjskich wojsk z Dalekiego Wschodu w pobliże ukraińskiej granicy. Najwidoczniej Rosja otrzymała od Chin gwarancje, że w tamtym regionie podczas nieobecności tych jednostek wojskowych nie stanie się nic, co zagrażałoby jej bezpieczeństwu. Bardzo ciekawe.
Druga ciekawa wrzutka napłynęła ze strony brytyjskiego resortu spraw zagranicznych i dotyczyła planów Rosji zamontowania w Kijowie marionetkowego rządu Ukrainy, na którego czele miałby stanąć szerzej nieznany Jewgienij (Jewhen) Murajew, wcześniej deputowany Rady Najwyższej Ukrainy. W komunikacie Foreign Office znalazły się jeszcze inne nazwiska (bardziej znane) prorosyjskich ukraińskich polityków (Siwkowicz, Azarow, Klujew, Arbuzow), którzy „aktywnie kontaktują się z rosyjskimi służbami specjalnymi, uczestnicząc w planowaniu napaści na Ukrainę”. I to zapewne ciekawsza strona przekazu niż lans Murajewa. Główny prorosyjski polityk, Wiktor Medwedczuk, oligarcha i kum Putina, finansujący prorosyjskie partie na Ukrainie, siedzi w areszcie domowym, ciążą na nim liczne zarzuty. Być może w tej sytuacji trzeba było sięgnąć do rezerw.
Rosyjski MSZ enuncjacje Brytyjczyków nazwał „brednią” i wezwał do zaprzestania kampanii dezinformacyjnych wobec Rosji. Tymczasem takie „brednie” chodzą w codziennych talk show prokremlowskich telewizji. Jeden z często wypowiadających się w programie „60 minut” ekspert Siergiej Bagdasarow wzywał, aby zająć Kijów i zainstalować tam prorosyjskiego prezydenta. Takie i inne pomysły pojawiają się w tych telewizyjnych seansach nienawiści nader często. Władimir Żyrinowski niedawno wrzeszczał w tymże programie „60 minut”, że trzeba zbombardować Kijów i Warszawę. Nikt mu nie odebrał głosu.
Ale wracając jeszcze do lansu Murajewa. Ma on swoją kanapową partię „Nasi”, startował w wyborach prezydenckich w 2019 r., ale wycofał swoją kandydaturę (w sondażu Centrum Razumkowa z listopada ub.r., 4% uprawnionych do głosowania zadeklarowało chęć głosowania na Murajewa w wyborach prezydenckich, co uplasowałoby go na siódmym miejscu listy kandydatów); jego partia nie pokonała w wyborach parlamentarnych progu wyborczego. Jest związany z Charkowem. Komunikat Foreign Office pojawił się po tym, jak prezydent Zełenski w wystąpieniu telewizyjnym wskazał Charków jako możliwy cel rosyjskiej inwazji. Murajew deklaruje się jako zwolennik pozablokowego statusu Ukrainy i jako przeciwnik współpracy z USA.
Ucieczka w czerwonym bikini
15 stycznia. Oficjalna sowiecka propaganda głosiła wyższość socjalistycznego raju nad kapitalistycznym piekłem. Na wszelki wypadek władze ZSRR ściśle reglamentowały wyjazdy na zgniły Zachód, aby obywatele nie mogli sami dokonać porównania tych dwóch światów, oddzielonych żelazną kurtyną. Niemniej niektórzy obywatele marzyli jedynie o tym, aby zwiać z sowieckiej krainy szczęśliwości. Decydując się na ucieczkę, podejmowali ogromne ryzyko.
Znana jest ucieczka Stanisława Kuriłowa, który w 1974 r. uciekł wpław podczas rejsu sowieckiego statku po Oceanie Spokojnym (opisałam ten wyczyn w blogu: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2018/12/15/ucieczka-jogina/). W 1962 roku wielką ucieczkę przez morze wymyślił i zrealizował Piotr Patruszew. Pokonał w samych kąpielówkach i płetwach odległość pomiędzy Batumi a tureckim portem – ok. 35 km. Największą trudność stanowiła nie tyle odległość (Patruszew był wyczynowcem – uprawiał pływanie), ile dobrze strzeżona granica morska. Udało się, dopłynął. Został za tę bezczelność skazany w ZSRR zaocznie na karę śmierci. Po ucieczce Patruszew pracował w BBC i Radiu Swoboda.
Wczoraj minęła rocznica mniej znanej, choć równie brawurowej ucieczki z sowieckiego eldorado. 14 stycznia 1979 r. osiemnastolatka z Odessy, Liliana Gasinska w samym kostiumie bikini opuściła przez iluminator statek „Leonid Sobinow” i popłynęła ku australijskim brzegom. Liliana nie była dysydentką, nikt jej nie prześladował z powodu przekonań, ale miała marzenie: wyrwać się z sowieckiej szarości i zobaczyć świat, żyć w wolnym świecie.
Ukończyła technikum w Odessie, które przygotowywało kadry dla turystyki. Została zatrudniona jako kelnerka na statku sowieckiej żeglugi, który zarabiał cenne dewizy, wożąc po ciepłych morzach zamożnych zagranicznych turystów. Cała załoga takich wycieczkowców przed wyjazdem była do szóstego pokolenia dokładnie sprawdzana przez KGB. Liliana niczym się nie wyróżniała, pochodziła z małego miasteczka w obwodzie ługańskim, potem osiadła w Odessie, nie miała krewnych za granicą, nie znała języków obcych. Przeszła weryfikację bez przeszkód. Cała załoga statku, na którego pokładzie podróżowali cudzoziemcy, była pod obserwacją smutnych panów w jednakowych garniturach. I kagebiści z trwogą raportowali, że Gasinska zachowuje się nieodpowiednio: nawiązuje znajomości z zagraniczniakami, a nawet z nimi beztrosko flirtuje. Takie zachowanie daleko odbiegało od socjalistycznej moralności, która nakazywała dystans i wyższość wobec przedstawicieli zniewolonego przez soldateskę świata kapitalistycznego. Seksu w Związku Sowieckim nie było, więc jakiekolwiek aluzje do nawiązania intymnych relacji z obcokrajowcami stawały się dla „organów” powodem do interwencji.
W Sydney załoga mogła na kilka godzin zejść na ląd. Gasinska podjęła próbę odłączenia się od grupy, ale oko kagiebowskiego Saurona wypatrzyło ten ruch, koledzy wzięli Lilianę pod mankiet i zaprowadzili na statek. Dowództwo podjęło decyzję o odesłaniu do ZSRR „niepewnego elementu”, za jaki uznano młodą kelnerkę, pierwszym napotkanym na trasie sowieckim statkiem. Dziewczyna nie czekała, aż postanowienie zostanie wprowadzone w życie. W nocy wyskoczyła z iluminatora swojej kajuty w samym kostiumie, bez dokumentów. Przepłynęła sporą odległość dzielącą ją od brzegu.
Kilka dni później na konferencji prasowej w Sydney powiedziała, że gdy płynęła do brzegu, bardziej niż rekinów bała się powrotu do ZSRR. „Zabiję się, jeżeli mnie odeślecie do domu” – zapowiedziała. Piękna dziewczyna w czerwonym bikini podbiła serca Australijczyków. Dostała azyl i zaczęła nowe życie.
Jej roznegliżowane zdjęcie zostało umieszczone na okładce pierwszego numeru australijskiej edycji „Penthousa”. Zyskała pseudonim „dziewczyna w czerwonym bikini” i sławę. To był straszliwy cios dla wspominanej wyżej osławionej sowieckiej „moralności” – komsomołka prezentuje swoje wdzięki w rozbieranej sesji w zachodnim piśmie dla mężczyzn! Skandal! Koledzy z organizacji wprawdzie nazajutrz po ucieczce wyrzucili ją z organizacji, ale osad przecież pozostał! Dla zachodniej prasy ucieczka młodej dziewczyny, która w wywiadach opowiadała, że nienawidzi Związku Sowieckiego za kłamliwą propagandę i życie w biedzie, była natomiast smakowitym daniem, często z przyjemnością serwowanym.
W materiale Radia Swoboda, na który się tu powołuję (https://www.sibreal.org/a/ubyu-sebya-esli-otpravite-domoy-kak-liliana-gasinskaya-uplyla-iz-sssr/31653143.html), spisane są teorie konspiracyjne podważające wersję wydarzeń przedstawioną przez Gasinską. Według jednego ze świadectw, Gasinska nie płynęła do brzegu wśród rekinów, a przecisnęła się przez iluminator wprost na nabrzeże portowe, gdzie czekali na nią umówieni dziennikarze. Była w samym kostiumie, bo w całym rynsztunku nie zmieściłaby się w iluminatorze. KGB też nie uwierzyło w wersję samodzielnej ucieczki i przemaglowało całą załogę „Leonida Sobinowa”, ale niczego więcej nie wytrzęśli. Załoga została w ramach reprymendy za dopuszczenie do dezercji rozformowana, oficerowie mogli odtąd pływać co najwyżej do Bułgarii czy Rumunii, na Zachód dostali szlaban „za utratę czujności”. Kapitan już nigdy nie wypłynął w żaden rejs.
Jak można przeczytać w Wikipedii, Gasinska w Australii zrobiła karierę jako fotomodelka, tancerka, aktorka serialowa i didżejka. W 1984 r. wyszła za mąż za zamożnego biznesmena, małżeństwo rozpadło się w 1990 r., Liliana przeniosła się do Londynu, zmieniła nazwisko i zniknęła z radarów.
Koniec ery Nazarbajewa
10 stycznia. Wydarzenia w Kazachstanie zaskoczyły wszystkich, z samym Kazachstanem włącznie. Zaczęło się od pokojowych demonstracji w Żanaozen 2 stycznia, potem protest przeniósł się do innych ośrodków miejskich, przerodził w protest polityczny, potem na ulicach pojawiły się bandy maruderów, dochodziło do rozbrajania (się) policji i wojska, prezydent Tokajew nazwał wystąpienia operacją terrorystyczną i wezwał siły Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (OUBZ) na pomoc (scenariusz pierwszych dni stycznia opisałam w rubryce „Rosyjska ruletka” https://www.tygodnikpowszechny.pl/antyrzadowe-protesty-w-kazachstanie-170240).
Siły OUBZ przybyły w trybie natychmiastowym. Aby można było interwencję obcych wojsk do tłumienia zamieszek ubrać w pozór działania zgodnego z literą traktatu (który dopuszcza wysłanie wojsk sojuszniczych jedynie w przypadku zewnętrznej agresji na jednego z sygnatariuszy), naprędce wymyślono legendę o napaści na Kazachstan 20-tysięcznej zorganizowanej grupy terrorystów. Tokajew, który na początku próbował rozmawiać z protestującymi po ludzku, obiecał zniesienie (jak się potem miało okazać – jedynie czasowe) podwyżek, zmienił ton i kazał strzelać do ludzi na ulicach. A gdy okazało się, że nie ma do dyspozycji wystarczających sił, aby obronić swoją władzę, zadzwonił do Putina. Prośba o pomoc została momentalnie wysłuchana i wprowadzona w życie.
Legenda o ataku międzynarodowych terrorystów nie trzyma się kupy i pruje się w wielu miejscach, odsłaniając gołe kłamstwo. Brak informacji (przez kilka dni w związku z wprowadzeniem stanu wyjątkowego odłączono łączność i internet) nie pozwala na razie na dokładną rekonstrukcję wydarzeń i stwierdzenie na przykład, kim byli i z czyjego poduszczenia działali ludzie rabujący sklepy i podpalający budynki administracyjne. A to wiele by wyjaśniło. Można natomiast wywnioskować, że nie byli to ludzie z zewnątrz, którzy napadli na Kazachstan.
Na dzisiejszym posiedzeniu rady szefów OUBZ drżącym głosem Kasym-Żomart Tokajew powtarzał legendę o międzynarodowym terroryzmie, zagranicznej inspiracji, sprawstwie i kierownictwie oraz zewnętrznym finansowaniu protestów. Nie przedstawił żadnych dowodów. Nawet nie wymienił nazwy państwa, z którego rzekomo napaść miała nastąpić. Brnął dalej w legendę: owe mityczne 20 tysięcy zagranicznych terrorystów opanowało miasta, zostali oni rozgromieni przez nagle lojalne siły porządkowe. Gdzie ciała? Nie ma ich. A wiecie Państwo, dlaczego nie ma ciał? Bo pozostali przy życiu terroryści napadali na kostnice i porywali stamtąd zwłoki swoich towarzyszy. Jakieś choćby jedno potwierdzenie? Brak.
Prezydent Putin z pełnym zrozumieniem przyklasnął wersji kazaskiego kolegi. Dodał od siebie, że najwyraźniej w Kazachstanie próbowano zrealizować scenariusz „jak z Majdanu”. Trauma Putina odniesiona w latach 2013-2014, gdy na kijowskim Majdanie Ukraina walczyła w rewolucji godności, ciągle tnie sen rosyjskiego prezydenta na kawałki, burzy spokój i trzeźwość myśli. Putin wyznał, że interwencja sił OUBZ, w których większość stanowią jednostki rosyjskie, nastąpiła po tym, jak usłyszał od prezydenta Tokajewa prośbę o pomoc: „W naszych rozmowach telefonicznych prezydent mówił mi, że ludzie bez przerwy do niego dzwonili, prosili, aby obronił ich przed bandytami”. Ciekawe, czy naprawdę tak łatwo każdy obywatel może dodzwonić się do prezydenta Tokajewa…
Wysyłając wojsko do Kazachstanu Putin pokazał, że jest „żandarmem Eurazji”, to on podjął ambitną grę o to, aby zagraniczni partnerzy uznali jego wyłączne prawo do bycia gwarantem spokoju w regionie Azji Centralnej. Chiny zachowały daleko idący dystans, nie wtrącały się, nie komentowały. Wielu komentatorów przypuszcza, że Putin musiał konsultować wysłanie sił OUBZ z Pekinem i dostał zielone światło.
Gra o Kazachstan dała Putinowi atu do ręki – teraz władze Kazachstanu są w pełni uzależnione od Moskwy. Jak napisał w analizie ekspert OSW Krzysztof Strachota, „Najważniejszą konsekwencją kryzysu jest radykalne osłabienie międzynarodowej pozycji Kazachstanu. Przede wszystkim traci on pozycję państwa stabilnego i rozwijającego się w sposób zrównoważony, efektywnie lawirującego pomiędzy Rosją, Chinami i Zachodem, o trudnym do przecenienia potencjale stabilizującym region. W obecnej sytuacji – i co najmniej w krótkoterminowej perspektywie – Federacja Rosyjska zdobywa pozycję bezpośredniego gwaranta stabilności państwa i jego władz oraz zwiększa swój wpływ na strategiczne instytucje Kazachstanu czy rozgrywki personalne. Jednocześnie znacząco podnosi swoją pozycję wobec sojuszników/klientów z OUBZ i oponentów na obszarze WNP, wobec Chin (potwierdzając swoje znaczenie w Azji Centralnej) i wobec Zachodu, którego możliwości prowadzenia dialogu (a tym bardziej ambitnej polityki) w kontekście pacyfikacji protestów znacznie zmalały. Kazachstan wzmacnia Kreml w rozgrywce o Ukrainę oraz narzucanej Zachodowi (USA, NATO) próbie rewizji postzimnowojennego porządku międzynarodowego” (https://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/analizy/2022-01-10/kazachstan-interwencja-oubz-i-pacyfikacja-protestow).
Na koniec jeszcze dygresja. Być może, Kasym-Żomart Tokajew wykorzystał protesty do zawalczenia o wyzwolenie się spod wpływów dotychczasowego patrona Nursułtana Nazarbajewa. Zastanawiające jest jednak to, że sam Nazarbajew jest w tym poważnym spektaklu politycznym aktorem niemym. Ba, nawet nie pojawia się na scenie. Nie ma go. Nie wiadomo, co się z nim dzieje. Jego rzecznik prasowy zapewnia, że były prezydent ma się dobrze i jest w kontakcie z Tokajewem. Tokajew usuwa z ważnych państwowych stanowisk kolejne osoby blisko związane z Nazarbajewem, a ten milczy jak zaklęty. Nie wiadomo, gdzie przebywa rodzina Nazarbajewa – może wyjechali za granicę, ale dokąd? Nikt się nie przyznał, że ich widział. Można postawić tezę, że Tokajew wygrał batalię o usamodzielnienie się, istniejący od 2019 r. tandem Tokajew-Nazarbajew właśnie się rozpadł, okres dwuwładzy się skończył. Choć z drugiej strony, nowy okres dwuwładzy właśnie się zaczął: Tokajew już na wstępie oparł swoją władzę na rosyjskich bagnetach i będzie musiał się w podzięce dzielić z władzą z Putinem. A Putin ma apetyt na odbudowanie ZSRR. W wystąpieniu na dzisiejszym spotkaniu z kolegami z OUBZ powiedział wprost: „Nie pozwolimy zdestabilizować sytuacji u nas w domu i nie damy realizować scenariusza tak zwanych kolorowych rewolucji”. U siebie w domu, czyli w Kazachstanie.
Oglądałam reportaż telewizyjny z posiedzenia rady szefów OUBZ – kilka gadających, a niekiedy dukających głów polityków tkwiących w kółku wzajemnej przymusowej adoracji. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to klub satrapów, trzymających się dożywotnio stołków w obawie o utratę wszystkiego w razie spuszczenia choć na chwilę swojego drogiego fotela z oka. Drżą o życie, o zgromadzone majętności. Wszędzie węszą spiski, podejrzewają swoich bliskich współpracowników o zdradę. Nienawidzą swoich społeczeństw, zwłaszcza tych, które – jak społeczeństwo białoruskie, a ostatnio kazaskie – buntują się przeciwko uzurpacji władzy czy niesprawiedliwości systemu i biedzie. Boją się i w tym strachu coraz mocniej dokręcają śrubę obywatelom, a pozostając we własnym gronie, zapewniają się wzajemnie o woli pomocy, klepią po plecach, powtarzają mantrę, że jeszcze nie jest tak źle, jeszcze mają siłę i z tej siły skorzystają, gdy niepokorni zechcą podnieść głowę.
Jeszcze więcej „zagranicznych agentów”
31 grudnia. Przed długimi noworocznymi wakacjami putinizm dokonał mocnego ataku na społeczeństwo obywatelskie: zlikwidowane zostały Międzynarodowy Memoriał i Centrum Praw Człowieka Memoriału, szef karelskiego oddziału Memoriału, badacz zbrodni na uroczysku Sandarmoch Jurij Dmitrijew został skazany na karę 15 lat łagru w sfingowanym procesie, przeprowadzono obławę na kilkoro byłych szefów sztabów Aleksieja Nawalnego, zatrzymano ich pod zarzutem ekstremizmu, wczoraj na listę „agentów zagranicznych” wpisano kolejnych osiem nazwisk dziennikarzy i aktywistów, zaostrza się kontrola nad Internetem, postępuje ograniczanie autonomii uczelni. Na to wewnętrzne zamiatanie ostatnich opiłków demokracji i wolności nakłada się jeszcze generowane przez Kreml napięcie wokół Ukrainy i twardo wyrażane pod adresem Zachodu żądania „gwarancji bezpieczeństwa”, czyli wymuszenia na NATO, USA i UE zobowiązania, że uznają one prawo Rosji do zatrzymania w wyłącznej strefie wpływów obszaru postsowieckiego i zgodzą się na obniżenie poziomu bezpieczeństwa państw Europy Środkowo-Wschodniej.
Zwykle na Sylwestra pisałam w blogu o tradycjach rosyjskiej nocy noworocznej, filmach serwowanych nieodmiennie w tym czasie w telewizji, daniach zdobiących świąteczny stół. Tym razem pod noworoczną choinkę wjechały jednak kolczaste prezenty od prezydenta – zduszenie sumienia Rosji poprzez zakaz działalności zasłużonego w przywracaniu pamięci historycznej stowarzyszenia Memoriał, zastraszenie i karanie aktywistów, którzy mieli nieostrożność zaangażować się w działalność opozycyjną, nieustanne szykany wobec walczących o swoją niezależność mediów (symboliczne zamknięcie portalu OWD-Info i in.), przyklejanie dziennikarzom łatki „agenta zagranicznego”. Żadna alternatywa polityczna mogąca rywalizować z Kremlem nie ma prawa nawet zakiełkować, a cóż dopiero rozwijać działalność.
Zatrzymam się przy ostatnim punkcie wyliczanki: nadawaniu statusu „agentów zagranicznych” (o Memoriale pisałam już wielokrotnie, ostatnio na łamach TP – https://www.tygodnikpowszechny.pl/duszone-sumienie-rosji-169980, a wczoraj po decyzji o zamknięciu stowarzyszenia w swojej autorskiej rubryce Rosyjska ruletka: https://www.tygodnikpowszechny.pl/rosja-sad-zdecydowal-o-zamknieciu-stowarzyszenia-memorial-170232; dodam może jeszcze tylko cytat z nowy redakcyjnej opozycyjnego portalu Grani, bo wydaje mi się bardzo trafny: „Symboliczny rewanż NKWD-KGB został zsynchronizowany z antynatowskim ultimatum – próbą rewanżu na arenie międzynarodowej. Wewnętrzna i zagraniczna rozgrywka, represje i agresja są nierozdzielne. Kontrolny wystrzał w społeczeństwo obywatelskie brzmi jak sygnał do ataku. To nie końcowy akord, a uwertura w rytmie marsza”).
Lista „agentów zagranicznych” puchnie. Władze ustawiają pod ścianą kolejne organizacje, media i poszczególnych dziennikarzy. Za pretekst może posłużyć cokolwiek, istotny powód jest jeden: to jednostki, które nie obsługują interesów Kremla i jako takie są dla systemu nie tylko nieprzydatne, ale także groźne. Szerzą wszakże często treści zawierające krytykę władz, a w fazie dojrzałego putinizmu na krytykę już dawno nie ma miejsca. Im więcej władza ma do ukrycia, z tym większą zaciekłością atakuje tych, którzy wyłamują się z nakazanego wspólnego frontu poparcia dla umiłowanego przywódcy.
Wczoraj lista „zagranicznych agentów” wzbogaciła się o osiem nowych pozycji: pisarz, satyryk, publicysta Wiktor Szenderowicz, krytyk sztuki Marat Gelman, członkinie grupy Pussy Riot Nadieżda Tołokonnikowa i Weronika Nikulszyna, redaktor naczelna pisma „Chołod” Taisja Biekbułatowa, dziennikarze Radia Swoboda Jelena Władykina o Iwan Bielajew.
Co oznacza przyklejenie etykietki „agenta zagranicznego”? Pisała o tym Maria Domańska po nowelizacji przepisów rok temu: „O ile przepisy obowiązujące od 2019 r. pozwalały objąć tym statusem dziennikarzy i blogerów, o tyle od 2021 r. jako „agenci” mogą zostać zakwalifikowani ludzie „zajmujący się polityką w interesach obcego państwa lub jego obywateli lub organizacji zagranicznej”. Osoby fizyczne o statusie „agentów” m.in. nie będą mogły być mianowane na urzędy w administracji państwowej i na szczeblu municypalnym. Drugą kategorią podmiotów, które będą mogły być objęte statusem „agenta”, są organizacje niezarejestrowane jako osoby prawne. Dotychczas taki mniej sformalizowany rodzaj działalności stanowił jedną z częściej wykorzystywanych furtek pozwalających omijać restrykcyjne przepisy wymierzone w „agentów”. Na wymienione powyżej podmioty zostaje nałożony obowiązek zgłoszenia się do rejestru „agentów zagranicznych” i składania regularnych sprawozdań do Ministerstwa Sprawiedliwości na temat swojej aktywności oraz rozliczeń finansowych, przy czym obciążenie z tego tytułu jest o wiele większe niż w przypadku osób i organizacji spoza tej listy. Istnieją też praktycznie nieograniczone możliwości nękania „agentów” przez organy kontrolno-nadzorcze. Środki masowego przekazu, w przypadku rozpowszechniania przez nie informacji na temat „agentów zagranicznych” lub materiałów przez nich przygotowanych, zobowiązano do każdorazowego wspominania o przypisanym danemu podmiotowi statusie „agenta” (https://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/komentarze-osw/2021-02-18/dokrecanie-sruby-represyjne-ustawy-putina).
W czasach Stalina stosowano kategorię „wroga ludu” – to było jak wyrok, wróg ludu wypadał na margines społeczeństwa, tracił wszystko, często także życie. Łatka „agenta zagranicznego” teraz zamyka jej posiadaczom drzwi, ustanawia podział na tych, co grają w drużynie błagonadiożnych i tych, co kombinują coś w interesach obcych państw, a więc są z definicji podejrzani. Trzeba się im przyglądać, a za każde uchybienie surowo karać.
Szenderowicz zapowiedział, że zastosuje się do wymogów, będzie składał sprawozdania, oznaczał swoje publikacje formułką o statusie agenta. Tołokonnikowa natomiast w firmowym stylu napisała: „Niech sobie własną d*pę oznaczą”.
*
Stary, trudny rok 2021 dobiega końca, życzę Państwu, aby Nowy Rok 2022 przyniósł nowe nadzieje i aby ich nie zawiódł.