20 grudnia to branżowe święto funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa. Ci, którzy „wyszli z płaszcza Dzierżyńskiego”, w galowych strojach tego dnia wypinają piersi po medale, obficie przyznawane towarzyszom po fachu przez prezydenta. Dyrektor służby raportuje o sukcesach swoich podwładnych: a tylu terrorystów złapali, a tylu agentów zdemaskowali, a tylu ekstremistów zapuszkowali. Oklaski przechodzące w owację. Można sobie potem w sprawdzonym gronie strzelić po setuchnie czystej perlistej i popatrzeć z optymizmem w czekistowską przyszłość.
Wczoraj, w przeddzień Dnia Czekisty Władimir Putin na dorocznej konferencji prasowej perorował między innymi o tym, że na ulicach europejskich miast chodzą sobie jak gdyby nigdy nic terroryści, a na tamtejszych służbach nie robi to najmniejszego wrażenia. To było nawiązanie do zabicia na ulicach Berlina uznanego przez FSB za terrorystę Czeczena Zelimchana Changoszwilego, który był komendantem polowym w czasie wojny w Czeczenii, a potem w czasie wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 r. brał udział w walkach po stronie Gruzji. W sierpniu br. zabił go nasłany kiler z Rosji Wadim Krasikow. To temat na oddzielną opowieść, dziś tylko to krótkie nawiązanie. Bo ciąg dalszy wieczoru dopisał do tej wypowiedzi Putina niecodzienną puentę.
Po rytualnej konferencji prezydent w ramach relaksu udał się na uroczysty koncert z okazji Dnia Czekisty, który odbywał się w Wielkim Pałacu Kremlowskim. W minionych latach telewizja przekazywała obszerne relacje z tych imprez. Trudno się było oprzeć wrażeniu, że WWP w tym środowisku czuje się jak ryba w wodzie, rozkwita jak podlana wodą róża pustyni, uśmiecha się, ściska wyciągnięte prawice funkcjonariuszy, z prawdziwą satysfakcją dekoruje druhów orderami, promieniuje szczęściem, widząc, jak jego dowcipy spotykają się z zachwytem i pełnym zrozumieniem.
Wczorajsze wystąpienie Putina z okazji Dnia Czekisty dotyczyło walki z terroryzmem. Prezydent wygłaszał je w chwili, gdy pod siedzibą Federalnej Służby Bezpieczeństwa na Łubiance w Moskwie rozgrywały się sceny godne hollywoodzkich obrazów o wojnie szpiegów. Ze strzępów doniesień medialnych, wypowiedzi świadków, materiałów upublicznionych w mediach społecznościowych można wyłowić zarys scenariusza wydarzeń.
Na ulicy Bolszaja Łubianka nieopodal strzeżonego wejścia do budynku w godzinach wieczornych rozpoczęła się strzelanina. Znajdujący się na służbie funkcjonariusze FSB odpowiedzieli ogniem. Zdezorientowane media podały najpierw, że siedziba FSB została zaatakowana przez trzech uzbrojonych napastników. Później tej informacji nie potwierdzono – okazało się, że atakujący był jeden.
Strzelanina trwała co najmniej czterdzieści minut. Niektóre media podawały, że strzały padły nie tylko na ulicy pod bramą FSB, ale także wewnątrz budynku. Tej wersji oficjalnie nie potwierdzono.
Policja wstrzymała ruch uliczny, ewakuowano pasażerów komunikacji miejskiej i ludzi znajdujących się w pobliżu miejsca, gdzie padały strzały z broni automatycznej. Napastnik został, jak podała FSB, zneutralizowany. Człowiekiem, który sterroryzował na niemal godzinę centrum miasta i trzymał na muszce wytrąconych z odświętnego nastroju czekistów, okazał się 39-letni mieszkaniec Podolska pod Moskwą, Jewgienij Maniurow. Był ochroniarzem (ostatnio bez pracy; przedtem, według słów ojca, pracował w ambasadzie Zjednoczonych Emiratów Arabskich) i wielbicielem broni palnej, trenował strzelectwo i nawet miał pewne osiągnięcia na tym polu. W strzelaninie poza napastnikiem zginęło dwóch funkcjonariuszy – jeden wczoraj bezpośrednio na miejscu akcji, drugi zmarł dziś w szpitalu.
Początkowo incydent określono mianem zamachu terrorystycznego. Taką kwalifikację czynu podał Komitet Śledczy, który wszczął śledztwo. Co ciekawe, dzisiaj już wersję o akcie terroru – najwidoczniej na rozkaz z góry – media państwowe starannie zacierają. Dlaczego?
Od momentu strzelaniny minęła doba. Do tej pory nie ma oficjalnego komunikatu ani żadnych komentarzy góry. Za to zatrzymani zostali dziennikarze, którzy zjawili się na miejscu zdarzenia lub chcieli pozyskać jakieś informacje o sprawcy i przebiegu strzelaniny, m.in. korespondent gazety „Kommiersant”, a także dziennikarka portalu Baza, która przeprowadziła wywiad z matką zastrzelonego napastnika.
Media społecznościowe za to obficie komentują to, co wydarzyło się na Łubiance. „Człowiek bez kamizelki kuloodpornej (o tym łatwo się przekonać na podstawie opublikowanych zdjęć) może przez niemal godzinę strzelać w centrum Moskwy, dwa kroki od siedziby najpotężniejszej służby specjalnej w Rosji. Co więcej – ten człowiek zabija funkcjonariuszy owej służby. To pokazuje nieprawdopodobny poziom nie profesjonalizmu funkcjonariuszy. Obywatele mają do władz dużo niewygodnych pytań: a gdyby tak napastnik zechciał strzelać do przechodniów? Ktoś by mu przeszkodził? Ile osób by zginęło? Oficjalne media czekają na rozkaz z Kremla, jak to wszystko komentować” – pisze komentator, na którego powołuje się Głos Ameryki.
Pytań faktycznie jest wiele. Dlaczego władze w milczeniu, wstydliwie zamiatają pod dywan tę porażkę ukochanej służby Putina? Być może Putin by chciał, aby wszyscy jak najszybciej zapomnieli o przykrym incydencie. Bo tu z jednej strony odznaczenia i pochwały za skuteczność w walce z terrorystami, kawior i ośmiorniczki na bankiecie, a z drugiej strony brutalne „sprawdzam” samotnego wilka, który – jak twierdzi jego matka – po prostu „nienawidził kagiebistów”. Strzelanina na Łubiance nie jest jedynym grzechem służb w ostatnim czasie. Od kilku dni w Moskwie trwa „festiwal” fałszywych alarmów o podłożeniu bomb w różnych obiektach. W związku z tymi alarmami ewakuowano łącznie ponad 170 tys. ludzi. Federalna Służba Bezpieczeństwa bezradnie rozkłada ręce – nikogo w związku z tym nadal nie zatrzymano.