28 maja. Nie ma dnia, by w amerykańskiej przestrzeni medialnej nie pojawiały się mniej lub bardziej wiarygodne rewelacje dotyczące mniej lub bardziej domniemanego udziału Rosji w próbach powożenia Trumpem. Rosyjska karta stała się ważnym elementem wewnętrznych rozgrywek na amerykańskich szczytach. Rosyjska karta, nie Rosja. A to, jak mawiają w Odessie, „dwie wielkie różnice”.
Po kolejnych przesłuchaniach przed komisją Kongresu do prasy wyciekły nowe dane. „The Washington Post”, powołując się na anonimowe źródła na górze, ujawnił, że zięć Donalda Trumpa i jego doradca w jednej osobie, Jared Kushner pod koniec 2016 roku udał się po cichu do ambasadora Rosji w Waszyngtonie, Siergieja Kislaka. Miał z nim omówić utworzenie sekretnego kanału komunikacji pomiędzy ekipą Trumpa a Kremlem. Żeby amerykańskie służby nie wtryniały nosa w te kontakty. W rozmowach miał uczestniczyć również Michael Flynn, przez chwilę doradca amerykańskiego prezydenta ds. bezpieczeństwa, wkrótce po nominacji odwołany. Jednak, jak anonsuje „The Washington Post”, amerykańskie służby były czujne i „przechwyciły rozmowy Kislaka z Moskwą na ten temat”. Kislak raportował, że Kushner zaproponował wykorzystanie dla nieformalnych kontaktów rosyjskie instytucje działające w Stanach Zjednoczonych; ambasador był zszokowany supozycją, iż „Amerykanie mieliby zostać dopuszczeni do wykorzystania rosyjskich kanałów komunikacji w ambasadzie lub konsulacie”. Nie wiadomo, czy w związku z tym do ustanowienia takiego kanału doszło. W każdym razie prasa pisze o trzech potajemnych kontaktach Kushnera z Rosjanami.
Abstrahując od tego, czy do kontaktów dochodziło czy nie dochodziło, czy to, że Rosja mieszała w amerykańskim kotle wyborczym, miało znaczenie dla zwycięstwa pożądanego przez nią kandydata czy nie, teraz rosyjska karta jest używana przez amerykańskich polityków do wewnętrznej rozgrywki wokół Trumpa. O układaniu stosunków z samą Rosją w tym kontekście mówi się ostatnio znacznie rzadziej niż w trakcie kampanii wyborczej i zaraz po niej.
„Idea nowej pieriezgruzki [w stosunkach USA i Rosji] została pogrzebana dość dawno. To, co Trump zaprezentował na spotkaniu NATO w Brukseli, nie wnosi zasadniczych zmian do kursu polityki USA. Trump powiedział, że Rosja stanowi zagrożenie, w gronie, które właśnie takiej deklaracji od niego oczekiwało – komentuje Paweł Szarikow z Instytutu USA i Kanady Rosyjskiej Akademii Nauk. – Przypuszczam, że w czasie kampanii wyborczej i może w okresie poprzedzającym inaugurację Trump rzeczywiście miał jakieś mgliste plany wobec Rosji. Było to zapewne związane z chęcią dogadania się z Putinem, aby łatwiej było potem rozmawiać z Chinami. […] Ale pod wpływem kręgów politycznych w Waszyngtonie, które oskarżają go o związki z Kremlem, Trump zrozumiał, że aby zachować reputację wewnątrz kraju, będzie musiał z tych planów zrezygnować. Rosja nie była na tyle ważnym priorytetem dla Ameryki, aby dla niej cokolwiek poświęcać. W ostatnich latach Moskwa w amerykańskiej polityce nie była najważniejsza i schodziła na dalsze pozycje, potem znowu powróciła na czoło priorytetów, ale już ze znakiem minus, nie plus”.
Czy można postawić tezę, że Rosja jest traktowana przedmiotowo, a nie podmiotowo w amerykańskiej rozgrywce? Rosyjska politolożka Lilia Szewcowa pisze: „W ciągu ćwierćwiecza po rozpadzie ZSRR Kreml utrzymywał poczucie, że Rosja jest wielkim mocarstwem. W imię tego statusu Rosjanie gotowi byli poświęcić swoje swobody. […] Rosja może utrzymać ten swój status tylko w odniesieniu do USA – poprzez dialog lub konfrontację, lub i jedno, i drugie łącznie. Rosyjska mentalność polityczna oparta jest na amerykanocentryzmie. […] Za Obamy, który starał się nie drażnić Kremla, w Moskwie nawet uznano, że nastał czas, aby dyktować własne warunki. Kiedy wybrano Trumpa, rosyjska elita rozmarzyła się o tandemie Rosja-USA, który będzie władał całym światem, oczywiście dominować w tandemie będzie bardziej doświadczony polityk. I oto marzenia się rozwiały – Rosja stała się nie po prostu instrumentem w amerykańskiej walce o władzę, ale przekształciła się w antysystemową siłę”. Nazwa Rosja nieustannie pojawia się w amerykańskim dyskursie w kontekście nowej afery Watergate – zwraca uwagę Szewcowa. Każda wypowiedź, ba, każde westchnienie Moskwy w obronie Trumpa odbierane jest w Waszyngtonie jako potwierdzenie, że to „człowiek Kremla” itd. Jej zdaniem, wykreślenie Moskwy z listy priorytetów administracji USA to zagrożenie dla samego Putina i jego legitymacji władzy, trzymającej się na iluzji wielkomocarstwowości.
Ostra teza. Można jeszcze dodać, że skoro tak, to Moskwa sięgnie zapewne w obronie swojego statusu po – wypróbowaną już przecież na wielu frontach – konfrontację. Metoda „wpuszczania jeża do spodni”, jak gensek Nikita Chruszczow określił w czasach kryzysu karaibskiego rozmieszczenie rakiet na Kubie, w stosunkach ze Stanami nie została wycofana z arsenału.
Ciekawe i zawiłe są meandry tej gry. A sygnały wysyłane przez Waszyngton sprzeczne. Bo z jednej strony są komunikaty amerykańskiej administracji o tym, że Rosja stanowi zagrożenie, obserwujemy też, że ciągle odkładane jest spotkanie Trumpa z Putinem, ale z drugiej – mamy niefrasobliwe zachowanie amerykańskiego prezydenta na spotkaniu z ambasadorem Kislakiem (znowu Kislak) i ministrem spraw zagranicznych Rosji Siergiejem Ławrowem w Białym Domu, podczas którego dzieli się on sekretną wiedzą o Państwie Islamskim.
Na drugim, może nawet trzecim planie tej wysokiej rozgrywki toczą się sprawy bardziej przyziemne. „The New York Times” donosi, że rosyjski miliarder Oleg Deripaska jakiś czas temu zwrócił się do amerykańskiego Kongresu i zaproponował, że złoży zeznania dotyczące swoich powiązań z Paulem Manafortem, szefem sztabu wyborczego Trumpa. W zamian oligarcha domagał się zapewnienia mu immunitetu. Kongres miał odmówić. Deripaska należy do elity biznesowej Putinowskiej Rosji. Jeżeli próbuje dogadywać się o amnestii z Amerykanami, to jest to ciekawy sygnał dotyczący kondycji i perspektyw rosyjskiego biznesu i klasy politycznej z tym biznesem związanej.
Archiwum autora: annalabuszewska
Cztery piętra do nieba
21 maja. Jedni są za, inni są przeciw, jeszcze inni za, a nawet przeciw. W Moskwie nie cichną emocje wokół planu wyburzania chruszczowek – rozpadających się czteropiętrowych bloczków, budowanych w epoce Nikity Chruszczowa. Mer Siergiej Sobianin ogłosił wielki plan odnowy stolicy, który zyskał miano „renowacji” i wywołał wielkie poruszenie wśród mieszkańców.
Kiedy pod koniec lat pięćdziesiątych gensek Chruszczow rzucił hasło „jedno mieszkanie – jedna rodzina”, plan przyjęto jednoznacznie z entuzjazmem. To była faktycznie nowa epoka, tchnienie odwilży. Obywatelom pozwolono cieszyć się własnym kątem, bez konieczności uwspólniania kuchni i łazienki z sąsiadami z „komunałki”, uważnie podpatrującymi, co się dzieje za ścianą – i jakże często uprzejmie donoszącymi organom bezpieczeństwa. Idea była taka: budować z byle jakich materiałów, byle szybko. Prowizorka ta bowiem miała trwać niedługo – najwyżej trzydzieści lat. Produkowano w fabrykach domów gotowe moduły. Mieszkania jedno- lub dwupokojowe, z łazienką, której niewielkie okieneczko wychodziło na kuchnię, właściwie kuchenkę. Klucze do mieszkań w chruszczowkach wydawano „na przydział”. To była forma mieszkania socjalnego, choć wtedy takiego pojęcia z ZSRR nawet nie było. Osiedla chruszczowek powstawały w wielu radzieckich miastach, większość z nich stoi do dziś. W niektórych przeprowadzono lifting, w niektórych – choć wszystko się sypie – nie zrobiono przez te wszystkie lata remontu.
Wiele chruszczowek znajduje się w centrum lub blisko centrum na terenach atrakcyjnych z punktu widzenia deweloperów pokrywających ostatnio Moskwę tak zwanymi „murawiejnikami” (mrowiskami) – gigantycznymi, wielopiętrowymi blokami o różnym standardzie, lepszym i gorszym. Wiadomo, grunty w centrum są drogie, trzeba wybudować jak najwyższe domy, aby trud budowlańca zwrócił się deweloperowi jak najszybciej.
I oto władze Moskwy występują z szerokim planem „renowacji”. Zakłada on, że chruszczowki zostaną wyburzone, a mieszkańcy zostaną przeniesieni do innych mieszkań. Zapisane w projekcie ustawy o „renowacji” zasady przyznania lokalu zamiennego są na tyle rozmyte (np. nie ma w nich gwarancji, że wysiedlani z chruszczowek otrzymają lokal o tym samym standardzie, metrażu, lokalizacji w centrum itd.), że lokatorzy poczuli się zagrożeni w swoich prawach. Odbyły się demonstracje i to dość liczne, nazywane przez opozycyjnych publicystów „protestami przeciwko deportacji moskwian”. Władze odstąpiły krok wstecz, na wyraźne polecenie prezydenta Putina zapowiedziano konsultacje społeczne, wprowadzono zasadę głosowania – lokatorzy mogą się wypowiedzieć, czy chcą, by ich blok został wyburzony, czy nie. Spowodowało to niesłychaną zawieruchę. Jedni demonstrują za, inni – przeciwko. Jedni chcą, drudzy – nie chcą. Jeszcze inni by może i chcieli, ale nie mają za grosz zaufania do władz, obawiają się, że i tak zostaną zrobieni w konia, więc wolą już to, co mają – czyli kąt w dobrym miejscu. Niektórzy domagają się rozbiórki swojego bloku, inni wręcz przeciwnie – walczą o wykreślenie z rejestru domów, przewidzianych do wyburzenia. Zainicjowana akcja władz miasta ujawniła niebywały bałagan w prawie lokalowym. Prawa własności do lokali w ogromnej liczbie przypadków są nieuregulowane, ludzie mieszkają w chruszczowkach (zapewne nie tylko w chruszczowkach) „na pticzjich prawach” – jak ptaki przelotne, użytkują mieszkania prawem kaduka. Są też i tacy, którzy wykupili swoje kwaterki na własność lub nabyli na wolnym rynku. Jak ich potraktować?
„Renowacja” to eldorado dla branży budowlanej, możliwość pozyskania lukratywnych kontraktów na budowę nowych obiektów, a także złoty interes dla biurokratów, którzy będą decydować, kogo, gdzie, w jakim trybie przemieścić, a także kto, gdzie i jak będzie budował (stwarza to pole do korupcji). Po Moskwie krążą pogłoski, że najwięcej z tego tortu dostaną bracia Rotenbergowie – bliscy znajomi Putina, którzy dziwnym trafem dostają zawsze smakowite zlecenia. W moskiewskim żargonie już zaczęto nazywać akcję „renowacji” chrenowacją („chren” to chrzan, ale także wulgarne określenie męskiego przyrodzenia).
Plan zakłada powstanie gigantycznego Funduszu Renowacji – dziwnego ciała, wyposażonego w rozległe pełnomocnictwa. Jak pisze Julia Łatynina w „Nowej Gazecie”, „to supermonstrum może wszystko. Decydować, komu przyznać zlecenie na budowę, decydować, który z budynków zostanie wyburzony i co powstanie na jego miejscu […]. Z projektu ustawy wynika, że właściciele domu, który ma być zgodnie z wolą Funduszu Renowacji zburzony, nie mają żadnych praw. Dom może zostać rozebrany na podstawie decyzji władz miasta Moskwy. Jeżeli mieszkańcy się nie zgadzają, to dom i tak rozbiorą na podstawie orzeczenia sądu. Gdy patrzę na to, jak już dziś tym, którzy się nie zgadzają [na rozbiórkę], podpala się mieszkania, przecina opony w autach itd., to myślę sobie, że Fundusz może się uciekać do innych metod przekonania nieprzekonanych. W projekcie nie ma też słowa o tym, jak mają być budowane te nowe domy dla wysiedlonych z chruszczowek – ile mają mieć pięter, w jakiej odległości od siebie mają być wznoszone, nie mówiąc już o terenach zielonych. Jednym słowem, projekt ustawy o renowacji pozwala supermonopoliście pod nazwą Fundusz Renowacji wykwaterować 1,6 miliona moskwian z ich domów i wprowadzić ich do wielopiętrowych bloków, przypominających trumny bez zieleni, infrastruktury, szkół, przedszkoli, sklepów i przychodni lekarskich”.
1,6 miliona moskwian objętych „renowacją”. Niezły kapitał społeczny.
Oko kandydata
14 maja. Różnie o nim mówią i piszą – najskuteczniejszy rosyjski opozycjonista, nieustraszony bojownik z korupcją, piętnujący nowobogactwo złodziejskiej putinowskiej ekipy, mistrz politycznego lansu, romansujący z nacjonalizmem populista, a także projekt Kremla. Jedno jest pewne: Aleksiej Nawalny skupia wokół siebie coraz większe zainteresowanie i pozostaje fenomenem na rosyjskiej scenie politycznej. Ostatnio znowu znalazł się w centrum uwagi: stał się ofiarą chuligańskiego ataku, w wyniku którego mógł stracić wzrok w jednym oku.
Wielokrotnie pisałam o akcjach Nawalnego i jego ambicjach politycznych. Kilka jego ostatnich działań odbiło się szczególnie szerokim echem. Publikacja materiałów na temat majętności premiera Dmitrija Miedwiediewa (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/03/03/dzialka-w-toskanii-czyli-eine-kleine-dimongate/), zorganizowanie najliczniejszej od pięciu lat demonstracji przeciwko skorumpowaniu władz (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/03/27/pokolenie-p-dorasta/), wreszcie – ogłoszenie zamiaru kandydowania w przyszłorocznych wyborach prezydenckich i rozpoczęcie szeroko zakrojonej kampanii z otwieraniem sztabów wyborczych w całym kraju, naborem wolontariuszy itd.
Wizytom Nawalnego w miastach, gdzie tworzone były jego sztaby, towarzyszyły ataki „nieznanych sprawców”, którzy oblewali go tak zwaną „zielonką” (zielony płyn dezynfekcyjny, którym przemywa się rany; pozostawia na skórze długotrwałe zabarwienia). Początkowo Nawalny robił z tych napaści show: fotografował się z zieloną twarzą i włosami, kpił z tchórzy, którzy go w ten sposób potraktowali. Ale gdy 27 kwietnia napastnik chlusnął mu w twarz „zielonką” z jakimś żrącym dodatkiem, żarty się skończyły – polityk mógł stracić wzrok w prawym oku.
Podjęte przez Nawalnego starania o wyjazd na leczenie zagranicę uwieńczone zostały nieoczekiwanie sukcesem, dzięki… wstawiennictwu Kremla, do którego Nawalny sam się zwrócił o pomoc. Splot wydarzeń był nader ciekawy.
Oto 3 maja sąd w Kirowie odrzucił apelację od wyroku (pięć lat „w zawiasach”) wymierzonego Nawalnemu za nadużycia finansowe w słynnej sprawie „Kirowlesu”. Tym samym wyrok się uprawomocnił. A Nawalny jako osoba skazana prawomocnym wyrokiem, nie może stawać w szranki wyborcze.
Dzień później Nawalny otrzymuje zgodę na wydanie mu paszportu i wyjazd, choć jednocześnie kolportowane są komunikaty, że nie ma prawa opuszczać terytorium Rosji. Potem komunikaty te są dementowane, potem znowu potwierdzane. Niejasności wzmagają potężny szum medialny, jaki podnosi się ze wszech stron wokół sprawy wyjazdu Nawalnego na operację do Hiszpanii. Szumią krytycy, szumią i zwolennicy, zdetonowani, że ich ulubieniec „poszedł na współpracę” z Kremlem i poprosił o protekcję. Po sieci snują się domysły, że władzom chodzi o pozbycie się niewygodnego polityka z kraju – bo jak wyjedzie, to mogą go potem nie wpuścić pod byle pozorem itd. Nawalny wyjeżdża, pomyślnie przechodzi operację i bez przeszkód wraca do Moskwy.
Jednocześnie toczy się sprawa wyjaśnienia, kto napadł na Nawalnego. Jego współpracownicy ustalają tożsamość napastnika i jego prawdopodobnych pomocników. To aktywiści prokremlowskiego ruchu SERB, znane są ich personalia. Policja prowadzi własne śledztwo. Na razie bez widomych rezultatów.
Wrócę jeszcze do sprawy kluczowej – wyeliminowania Nawalnego z wyborów dzięki zabiegowi z uprawomocnieniem wyroku. Obrona zapowiedziała kolejną apelację do Trybunału Praw Człowieka. Ale czy będzie to skuteczne? Władzom nie mogło się podobać to, że Nawalny wrzuca do przestrzeni internetowej niewygodne dla ekipy rządzącej tematy i wykazuje, że to skorumpowana klika pasożytów. Do przestrzeni internetowej, a więc jednak – ograniczonej. Natomiast jako kandydat na prezydenta zyskałby prawo do występowania w telewizji, a to już zupełnie inny zasięg rażenia. Kreml najwidoczniej nie chce ryzykować.
Tymczasem Nawalny mobilizuje ludzi do kolejnej demonstracji, która ma się odbyć 12 czerwca.
Licencja na dopisywanie
7 maja. Fascynujące są bebeszki materiałów opublikowanych przez WikiLeaks, a wykradzionych z serwera sztabu wyborczego kandydata na prezydenta Francji Emmanuela Macrona. Niewidzialna ręka Kremla, hacker na jego usługach, podrabianie dokumentów, mające w zamyśle prowadzić do dyskredytacji niepożądanego kandydata, a wokół cisza wyborcza. Operacja specjalna żołnierzy niewidzialnego frontu na rzecz francuskiego Frontu Narodowego? Może. Udoskonalona powtórka z podobnych zabiegów w czasie kampanii wyborczej w USA, gdy to ujawniono materiały Partii Demokratycznej i korespondencję członków sztabu wyborczego Hillary Clinton? Może.
Popatrzmy. W piątek wieczorem, w ostatniej chwili przed ogłoszeniem ciszy wyborczej, za pomocą aplikacji Pastebin tajemniczy Don Pedro z Krainy Deszczowców, ukrywający się pod pseudonimem EMLEAKS ujawnił konfidencjalną korespondencję sztabu Macrona. Było już za późno, aby sprawę zbadać, a nawet zareagować – sztaby kandydatów nie mogą w okresie ciszy wyborczej wydawać komunikatów, które mogłyby w jakikolwiek sposób wpłynąć na wynik wyborów. Ograniczono się jedynie do stwierdzenia, że sztab padł ofiarą ataku hackerskiego i że w opublikowanym „masywie dokumentów” znajdują się zarówno autentyczne, jak i zmanipulowane (podrobione) materiały. Poczta sztabu Macrona, wykradziona najprawdopodobniej jeszcze w lutym br., sprawnie wylądowała na portalu WikiLeaks.
Rosyjski portal Insider rozpracował dostępne dane (http://theins.ru/politika/55118). W kilku miejscach w metadanych opublikowanych dokumentów wykryto ślad działalności niejakiego Gieorgija Piotrowicza Roski (zapis w cyrylicy: Георгий Петрович Рошка). Jak pisze Insider, to programista pracujący w firmie Eureka (Эврика), której klientelę stanowią rosyjskie instytucje rządowe, w tym ministerstwo obrony i służby specjalne. Rosca nie odpowiedział na zapytania autorów z portalu Insider. Agencja Interfax ostrożnie zastrzega, powołując się na WikiLeaks: „Firma Eureka, w której jakoby zatrudniony jest wspominany w metadanych Gieorgij Piotrowicz Rosca, posiada licencję Federalnej Służby Bezpieczeństwa na działalność w dziedzinie ochrony tajemnicy państwowej”.
We wspomnianym wyżej włamie na serwer sztabu Macrona uczestniczyła najprawdopodobniej znana już rosyjska grupa hackerska Pawn Storm (inne pseudonimy artystyczne Fancy Bear i APT28), podejrzewana o niedyskretne zaglądanie pod kołdrę i do kiesy uczestnikom amerykańskich zeszłorocznych wyborów prezydenckich, a także ataki na stronki internetowe rosyjskiej opozycji. Rezultaty włamów też przekazywano wtedy portalowi WikiLeaks. Metodę mieszania autentyków z podróbkami przetrenowano już wcześniej, np. na Aleksieju Nawalnym – wykradzione z fundacji Sorosa dane zmodyfikowano tak, aby miały wskazywać na finansowanie fundacji Nawalnego przez George’a Sorosa.
W rosyjskich mediach, zwłaszcza w telewizji, podczas całej kampanii wyborczej we Francji mocno wspierano Marine Le Pen, i to na różne sposoby, nie tylko poprzez przychylne komentarze występujących w politycznych talk show speców: np. po pierwszej turze wyborów korespondentka rosyjskiej telewizji państwowej nadawała ze sztabu wyborczego liderki Frontu Narodowego. Ważnym sygnałem poparcia dla tej kandydatki ze strony władz Rosji było jej spotkanie na Kremlu z Władimirem Władimirowiczem Putinem. Emmanuel Macron natomiast był poddawany ostrej krytyce. Żadnych włamów na strony sztabu Mariny Żanowny Le Pen nie stwierdzono, WikiLeaks nie wylała żadnych pozyskanych nielegalnie materiałów. David Frum z The Atlantic zażartował na Twitterze, że w chwili obecnej taką mamy sytuację, że nie bardzo można ufać kandydatowi, którego korespondencji nie zhakowałaby WikiLeaks.
Tymczasem twórca WikiLeaks Julian Assange bryluje na srebrnym ekranie: prowadzi autorskie show w kremlowskiej tubie propagandowej dla zagranicy – telewizji RT (https://www.rt.com/tags/the-julian-assange-show/).
Fejk fejkiem pogania
26 kwietnia. Codziennie w rosyjskiej telewizji odbywają się przemiłe dyskusje na tematy bieżące. Prowadzący intonuje odę do majestatu władz Rosji, po czym przedstawia główny temat, na który rzucają się jak wygłodniałe wilki zaproszeni do studia eksperci, politycy, dziennikarze, celebryci. Urozmaiceniem dla przewidywalnych wywodów krajowych luminarzy politologii jest pojawienie się w programie gości z zagranicy. Ci mają prawo do wypowiedzenia jakiejś umiarkowanej opinii niezupełnie zgodnej z narzuconą przez prowadzącego tezą propagandową. Nieraz dochodzi do sterowanej hecy, gdy zaproszony zagraniczniak zaprezentuje jakąś mocno kontrowersyjną myśl. Tak było kilkakrotnie z zapraszanymi gośćmi z Polski lub Ukrainy, którzy za swoje wypowiedzi byli szarpani za garderobę, a nawet bici po twarzy przy aplauzie zgromadzonej w studiu publiczności. Te widowiska dla gawiedzi o niezbyt wygórowanych oczekiwaniach estetycznych i niezbyt dużych wymaganiach merytorycznych to sól rosyjskiej telewizji, obsługującej interesy Kremla. Tędy sączy się do głów obywateli jedynie słuszne relacje i interpretacje.
Na dobranoc można sobie obejrzeć w dużej dawce wykrzykującego wielkomocarstwowe hasła Władimira Żyrinowskiego, nieodmiennie wcielającego się w rolę dobrze poinformowanego błazna. Albo wnuka Wiaczesława Mołotowa, Nikonowa, również Wiaczesława, który powtarza mantry o wyższości „ruskiego świata” nad więdnącą cywilizacją Zachodu. Talia tuzów sztuki gadulstwa na zamówienie nie jest znowu taka wielka – w tych seansach nienawiści występują stale te same postaci. Jak w commedia dell’arte ciągle grają swoje role te same typy.
Nie wiem, czy dlatego że z ekranu wieje nudą, czy dlatego by podkręcić wiarygodność – w poświęconym sytuacji wokół Korei Północnej programie „Pierwaja studija” w najpopularniejszej stacji telewizyjnej Rosji Pierwyj Kanał pokazano nowego komentatora wydarzeń na światowej scenie politycznej. A mianowicie pewnego starszego pana, którego przedstawiono jako Grega Waynera (Weinera?), amerykańskiego dziennikarza. Przy tym nie wyjaśniono, jaką redakcję pan Wayner reprezentuje. Gość mówił zresztą płynnie po rosyjsku bez cienia akcentu.
Portal Insider wyczaił, że ten człowiek naprawdę nazywa się Grigorij Winnikow i jest biznesmenem z Petersburga (http://theins.ru/antifake/53655). Kilka lat spędził w Nowym Jorku, gdzie kręcił biznesy w turystyce (prowadził agencję Eastern Tours), po czym powrócił do Petersburga. W telewizji jako „dziennikarz z USA” wystąpił już zresztą nie po raz pierwszy, był m.in. ekspertem ds. amerykańskich (https://www.topspb.tv/programs/releases/85150/). Portal Znak dotarł do ciekawych historii o nowojorskim okresie działalności rzekomego specjalisty od Korei i USA (https://www.znak.com/2017-04-26/pervyy_kanal_vydal_rossiyskogo_biznesmena_za_amerikanskogo_zhurnalista) – agencja Winnikowa oszwabiła wielu naiwnych klientów, narobiła długów, po czym rzekomy Wayner musiał uciekać z USA.
Po prezentowaniu na ekranach telewizyjnych fejkowych zrozpaczonych matek, które widziały, jak banderowcy ukrzyżowali w Słowiańsku chłopczyka w samych gatkach (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2014/07/14/ukrzyzowanie-w-slowiansku/) czy po innych praktykach nieudolnych inscenizacji, wrzutek, kłamstwa w żywe oczy rosyjska telewizja osiąga kolejne wyżyny obciachu.
Bloger Andriej Malgin dorzucił jeszcze do tego gatunku inną „dobrą nowinę”: często prezentowany w różnych stacjach telewizyjnych inicjator referendum o oddzieleniu Kalifornii od USA przedstawiany jako Marinelli tak naprawdę mieszka w Jekaterynburgu (http://avmalgin.livejournal.com/6964104.html).
Jak widać, zwyczajny fejk w dzisiejszych czasach to za mało, fejk trzeba fejkiem dodatkowo podbić, fejkiem nafaszerować, fejk fejkiem podbudować.
Odszedł świadek historii
19 kwietnia. W Petersburgu zmarł dziś w wieku 73 lat dziennikarz Nikołaj Andruszczenko. W marcu został napadnięty i pobity przez nieznanych sprawców. Przeleżał na ulicy nie wiadomo, jak długo. Lekarze stwierdzili poważny uraz głowy. Andruszczenko nie odzyskał przytomności, bandyci nie zostaną zidentyfikowani.
Andruszczenko był jednym z założycieli tygodnika „Nowy Petersburg”, jednej z pierwszych prywatnych gazet w Rosji. Ostatnio wiele publikował na temat korupcji i nieefektywności oficjalnej walki z tym zjawiskiem, o bezkarności policji; opisywał też liczne akcje protestacyjne, jakie odbywały się w mieście. W latach 1990-93 był deputowanym rady Petersburga (wcześniej Leningradu). Wtedy wnikliwie przyglądał się temu, co się dzieje w mieście, jak wygląda żywiołowa prywatyzacja, związki władz ze środowiskiem kryminalnym (rączka w rączkę). Wiele uwagi poświęcił zbadaniu domniemanych powiązań zastępcy mera Petersburga, niejakiego Władimira Putina z szefem największego z ówczesnych gangów, grasujących nie tylko po północnej stolicy, tzw. grupy tambowskiej, Władimirem Barsukowem (Kumarinem). W jednym ze wspomnień z tego okresu Andruszczenko opisał spotkanie z Putinem na korytarzu ratusza – Putin zatroskał się, że Andruszczenko poparł puczystów (autorów krótkotrwałego stanu wyjątkowego w sierpniu 1991 roku), i udzielił mu zbawiennej rady: „Teraz jest czas, aby robić pieniądze! Robić szmal! I kraj ma robić pieniądze, i ludzie! Na to jest teraz odpowiedni czas”.
Andruszczenko w związku ze śmiałymi publikacjami i działalnością opozycyjną miał na pieńku z władzami. W listopadzie 2007 roku został aresztowany pod zarzutem utrudniania pracy sądu i oczernianie sędziego, w czasie śledztwa w areszcie był bity i szykanowany, na skutek złego traktowania stracił wzrok w lewym oku, nabawił się poważnej choroby serca.
Śledztwo w sprawie wyjaśnienia okoliczności pobicia Andruszczenki utknęło w martwym punkcie.
Dzisiaj w Jerozolimie
15 kwietnia. Kilkadziesiąt tysięcy chrześcijan zebrało się w Wielką Sobotę na ulicach Jerozolimy. W tym roku Wielkanoc katolicka i prawosławna przypada w tym samym terminie, przybyli więc pielgrzymi z całego chrześcijańskiego świata – piszą agencje informacyjne.
Wierni należący do Kościołów obrządku wschodniego oczekują na niezwykłe misterium, które w Wielką Sobotę dokonuje się w Bazylice Grobu Pańskiego: zstąpienie świętego ognia.
Wejść do Bazyliki można tylko, gdy ma się specjalną przepustkę, bezpieczeństwa pilnuje na ulicach miasta rzesza policjantów i żołnierzy – władze miasta obawiają się ataków terrorystycznych.
Zgodnie z sięgającą IX wieku tradycją prawosławny patriarcha Jerozolimy schodzi do umiejscowionego w centralnej części Bazyliki Grobu Pańskiego cubiculum – niewielkiej komory, znajdującej się w miejscu, gdzie, jak nakazuje tradycja, złożono ciało ukrzyżowanego Chrystusa. Gdy zostaje sam, modli się i oczekuje na pojawienie się świętego ognia. Czas oczekiwania niekiedy jest krótszy, niekiedy dłuższy. Od samoistnie pojawiającego się ognia patriarcha zapala dwa pęki świec (każdy pęk liczy 33 świece na pamiątkę liczby lat, jakie Chrystus spędził na ziemi) i wychodzi do wiernych. Specjalnie wyznaczeni gońcy zapalają swoje świece i rozbiegają się po świątyni, aby każdy z pielgrzymów mógł zapalić swoją świecę.
Patriarcha oznajmia zgromadzonym w bazylice, że Chrystus zmartwychwstał. Samoistnie pojawiający się w kaplicy Grobu Pańskiego ogień jest symbolem Zmartwychwstania Pańskiego, zwycięstwa życia nad śmiercią, dobra nad złem, pokoju nad wojną, czystości nad grzechem.
Jerozolimski ogień jest dla wyznawców prawosławia święty. Ogień odpalony od świec patriarchy jest umieszczany w specjalnych kapsułach i przewożony do krajów, gdzie żyją prawosławni. Delegacja z Rosji ma przywieźć święty ogień do Moskwy w Wielką Sobotę wieczorem, z lotniska Wnukowo kapsuła zostanie przewieziona do Świątyni Chrystusa Zbawiciela w Moskwie, gdzie o północy rozpocznie się główna liturgia wielkanocna.
*
Życzę Państwu radosnych Świąt Wielkiej Nocy. Wesołego Alleluja!
Tomahawkiem w plecy
8 kwietnia. Hollywoodzcy scenarzyści, wymyślający zabójcze zwroty akcji, podkręcający nastroje widzów i specjalizujący się w straszeniu publiczności, zapewne niedługo stracą pracę. Rzeczywistość bowiem coraz częściej zaskakuje nas dużo bardziej niż niesztampowe filmowe scenariusze. Szczególnie główni bohaterowie sceny politycznej dostarczają wrażeń, po których trudno zasnąć.
Jeszcze niedawno w rosyjskiej Dumie Państwowej urządzono radosny bankiet, by uczcić zwycięstwo w wyborach prezydenckich w USA Donalda Trumpa. Szefowa głównej kremlowskiej gadzinówki telewizyjnej na zagranicę Margarita Simonian w uniesieniu pisała na Twitterze, że chciałaby się przejechać po Moskwie z amerykańską flagą zatkniętą na masce samochodu, aby dać wyraz rozpierającemu ją szczęściu z powodu wygranej upragnionego kandydata Kremla. Ponownie fala radosnego przyboju wezbrała na moskiewskich salonach politycznych, gdy w styczniu doszło do pierwszej rozmowy telefonicznej Putin-Trump. Propagandziści rozpalali nadzieje, że to jaskółka, która nareszcie uczyni wiosnę na linii Moskwa-Waszyngton. Ale mijały kolejne tygodnie, a ze strony Waszyngtonu wiało coraz większym chłodem. Klimat po drugiej stronie oceanu psuł się coraz mocniej, gdy na światło dzienne wyciągano niejasne powiązania członków administracji Trumpa z Rosją. Jakieś pokątne rozmowy i umowy, jakieś honoraria… W kuluarach coraz częściej mówiło się, że Kreml usilnie zabiega o spotkanie z prezydentem Trumpem, tymczasem zabiegi te pozostają bez reakcji.
Jednym z tematów, który – jak spodziewa się większość obserwatorów – mieliby podjąć Trump i Putin, jest sytuacja w Syrii. Rosja ma ambicję, by zostać głównym rozgrywającym w grze o to państwo, rozdarte wojną domową. I ambicje te z powodzeniem w ostatnich miesiącach realizowała, wykorzystując umiarkowane zaangażowanie czy wręcz brak zainteresowania Zachodu. W styczniu Rosja podpisała z Asadem porozumienia określające zasady militarnej obecności rosyjskich sił w Syrii, zaczęła rozbudowywać bazy. Porozumienia dały Rosji szerokie przywileje (np. bezpłatne użytkowanie obiektów) i umocniły pozycję czołowego rozgrywającego. Rosja poszukiwała też dyplomatycznego rozwiązania, mającego na celu wypracowanie zgody pomiędzy wspieranym przez nią Asadem a umiarkowaną syryjską opozycją. Rozmowy spektakularnych sukcesów nie przyniosły, niemniej pozwoliły Kremlowi ponownie mówić o legalności władzy Asada i stroić się w piórka obrońcy pokoju. Piórka wprawdzie szybko opadały osmalone w wyniku akcji militarnych sił Asada, wspomaganych przez rosyjskich sojuszników. Na Zachodzie rozlegały się głosy, że Asad pospołu z Putinem dopuszczają się zbrodni wojennych. Ale to nie zmniejszało rosyjskiego impetu w Syrii, gdzie Moskwa czuła się coraz pewniej.
I oto w sytuacji, gdy Kreml poczuł się już niemal panem sytuacji, w nocy z 6 na 7 kwietnia z amerykańskich okrętów operujących na Morzu Śródziemnym wystrzelono 59 rakiet samosterujących tomahawk, które raziły cele w bazie syryjskich wojsk rządowych w Szajrat. Uderzenie było – jak wyjaśnił w specjalnym oświadczeniu prezydent Trump – bezpośrednią reakcją na atak sił Asada na miejscowość w prowincji Idlib, w którym od gazów bojowych zginęli cywile. Zaznaczył, że nie zamierza pozwalać mu na łamanie prawa.
Prezydent Putin został o zamiarze ataku na bazę poinformowany przez stronę amerykańską na dwie godziny przed faktem (m.in. dlatego, że w bazie mógł się znajdować rosyjski personel). Po ataku niezbyt donośnym głosem swojego rzecznika oświadczył, że amerykański atak na bazę w Syrii jest pogwałceniem prawa międzynarodowego, powtórzył też, że Asad nie ma broni chemicznej, dlatego nie mógł dokonać ataku gazowego pod Idlibem. Toteż amerykańskie uderzenie uznaje za wyprowadzone „pod zmyślonym pretekstem”. I jako taki atak zasługuje na potępienia. Kolejne kroki wykonało rosyjskie ministerstwo obrony: Moskwa zawiesiła memorandum o unikaniu incydentów lotniczych w Syrii, czego konsekwencją było wyłączenie „gorącej linii” z Pentagonem, służącej do kontaktów w razie incydentów.
Po ataku USA na Szajrat w ustawieniu głównych aktorów w Syrii nastąpiła klasyczna filmowa „odwrotka”. Stany zademonstrowały, że wracają do gry i to ostro. Rosja się zapowietrzyła z niedowierzania. Można założyć, że na Kremlu lub w Nowo-Ogariowie trwa burza mózgów, jaką dać odpowiedź. Pomysły zaczęły się zresztą pojawiać i w przestrzeni medialnej. Znany pisarz, piewca rosyjskiego imperializmu Aleksandr Prochanow znalazł odpowiednią reakcję: „odpowiedziałbym na amerykańskie wyzwanie asymetrycznym uderzeniem rosyjskich rakiet skrzydlatych na pozycje ukraińskiej artylerii, która ostrzeliwuje codziennie Donbas, rozrywa na kawałki dzieci w Ługańsku u Doniecku”. Hollywoodzcy scenarzyści nerwowo palą w kącie, bo takich wysokich lotów myśli, jakie prezentuje Prochanow, nie są w stanie osiągnąć.
Rosja może nadal mieć nadzieję, że zbuduje z Trumpem wielką koalicję, mającą na sztandarze wspólną walkę z międzynarodowym terroryzmem? Biały Dom nie kupuje najwyraźniej rosyjskiej narracji, że tak pięknie byłoby gromić terrorystów ramię przy ramieniu. Bo z tej wzniosłej formuły sterczą uszy brutalnej rozgrywki o wpływy. A że Moskwa i Waszyngton mają w Syrii sprzeczne interesy (m.in. Rosja broni Asada, USA nie chcą słyszeć o jego utrzymaniu przy władzy), to o zbudowanie wspólnej koalicji będzie co najmniej bardzo trudno, jeśli w ogóle będzie to możliwe.
A zatem czy to już koniec nadziei Rosji na płomienny romans z nową amerykańską administracją?
Za kilka dni do Moskwy ma przyjechać sekretarz stanu USA Rex Tillerson. Jeżeli strony siądą do rozmów o Syrii, to pozycja przetargowa Stanów (po ataku na Szajrat) będzie lepsza niż pozycja Rosji. Wiele zależy też od tego, czy grad tomahawków nad asadowską bazą to jednorazowa akcja czy może będzie ich więcej.
Po tragedii w petersburskim metrze
4 kwietnia. W wagonie petersburskiego metra w środku dnia doszło do wybuchu bomby. Zginęło 14 osób, 49 odniosło rany. Za wcześnie, by mówić, kto był sprawcą tego koszmarnego aktu terroru. Daleka od stabilności sytuacja w Rosji teraz może zdestabilizować się jeszcze bardziej. Na rok przed wyborami prezydenckimi władze potrzebują spokoju, by przeprowadzić bez zbędnego ryzyka reelekcję Putina. Można się spodziewać, że będą przykręcać śrubę, by uzyskać maksimum kontroli nad społeczeństwem. Czy to się powiedzie?
3 kwietnia w swoim rodzinnym mieście gościł prezydent Władimir Putin, spotykał się w przyjacielskiej atmosferze z prezydentem Białorusi. Wiadomość o bombie w metrze nie przerwała rosyjsko-białoruskich negocjacji. Dopiero wieczorem Władimir Władimirowicz przybył na stację metra, w pobliżu której doszło do wybuchu, aby złożyć wiązankę kwiatów.
Bomba wybuchła około godz. 14.30 w wagonie metra, który dojeżdżał do stacji Instytut Technologiczny od strony stacji Plac Sienny. Maszynista, który prowadził pociąg, opowiada, że usłyszał dziwny odgłos, zauważył dym, w jego kabinie odezwały się sygnały niebezpieczeństwa przekazywane z wagonów; zgodnie z instrukcją doprowadził jednak pociąg do stacji. Komitet Śledczy wszczął dochodzenie z artykułu 205 kk „zamach terrorystyczny”. Jako podejrzanego wskazano młodego człowieka pochodzącego z Kirgizji, który niedawno otrzymał obywatelstwo rosyjskie. Gazety piszą, że zamachowiec samobójca najprawdopodobniej był związany z radykalnym islamizmem. Bombę wniósł w plecaku. Komitet Antyterrorystyczny ogłosił, że na stacji Plac Powstania znaleziono i unieszkodliwiono drugi ładunek wybuchowy, o sile znacznie większej niż zdetonowany przy stacji Instytut Technologiczny. Kto go podłożył? Nie wiadomo. Pytania, mnóstwo pytań.
W setkach komentarzy do kolejnych, zmieniających się wersji wydarzeń, podawanych przez oficjalne czynniki (w mediach, przede wszystkim w szybkich mediach społecznościowych, panował nieopisany chaos) powtarza się motyw nieufności. Ludzie są przerażeni, nie wierzą w zapewnienia władz, że wszystko jest w porządku. „Nie wydaje mi się, że oni [władze] mogą nas obronić, oni dbają tylko o swoje bezpieczeństwo. […] To, że Federalna Służba Bezpieczeństwa jest do niczego, wiemy doskonale, podejrzewamy od dawna, że jej działalność polega na pracy przeciwko społeczeństwu. […] Teraz też FSB zajmowała się od tygodnia ganianiem uczniów, którzy protestowali na ulicach przeciwko korupcji (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/03/27/pokolenie-p-dorasta/), a tymczasem terroryści hulali sobie po metrze bez przeszkód”. Siergiej Miedwiediew w emocjonalnym tekście na FB napisał: „W Rosji mamy dziś dwie tragedie. Jedna – ludzka tragedia pasażerów metra i ich bliskich, moje serce pęka z bólu za rodzinne miasto. I druga tragedia – systemowa tragedia totalnego braku zaufania do władz. Niezależnie od tego, jaka wersję przedstawią […], nikt im już nie uwierzy. Władza ugrzęzła w kłamstwie i hybrydowości, krwawy cień pada na nią i już nie uda jej się zmyć piętna kłamcy”. Wiele osób pisało w komentarzach: „Przypomina mi się 1999 rok, kiedy w Moskwie i innych miastach wybuchały domy mieszkalne, a Putin szedł do władzy”.
Natomiast etatowi komentatorzy prokremlowscy, zawsze gotowi przedstawić w telewizji każdą tezę korzystną dla władz, powtarzali wczoraj, że akcje antykorupcyjne i zamach w metrze mogą być ze sobą powiązane. Jak? No, wiadomo – i tu wrogowie, i tu wrogowie: „opozycji chodzi tylko o to, żeby rozbujać łódkę” – to twierdzenie miało wystarczyć publiczności za całą argumentację. „Kremladź” (dziennikarze i eksperci obsługujący Kreml w mediach) podrzuciła jeszcze wątek ukraiński (zamachu mieliby dokonać ukraińscy sabotażyści, nasłani przez „kijowską juntę”) oraz wątek knowań Zachodu, który w ten sposób mści się rzekomo za to, że Putin nie chce się mu kłaniać. Nie trzyma się kupy? Nie szkodzi.
Reakcją władz na zamach w petersburskim metrze może być wprowadzenie kolejnych zaostrzonych przepisów, wzmacniających kontrolę służb nad społeczeństwem. „Rosyjskie władze niemal zawsze uzasadniają nowe zakazy i ograniczenia prowadzeniem walki z terroryzmem – pisze Andriej Piercew (Carnegie.ru). – Kolejne obostrzenia, a nawet interwencja w Syrii [która według zapewnień Putina miała zatrzymać potencjalnych terrorystów na dalekich rubieżach] miały służyć wzmocnieniu bezpieczeństwa Rosji. Mówili: W Europie, gdzie swobody i tolerancję postawiono na pierwszym planie, są zamachy. Czy wy chcecie tego samego? Nie? No to siedźcie cicho. Tak mniej więcej wyglądał dialog Kremla ze społeczeństwem. […] Walka z terroryzmem była dla rosyjskich władz bazą umowy społecznej”. To znaczy my, władza, zapewnimy wam bezpieczeństwo, ale wy, społeczeństwo, musicie zrezygnować z części swobód.
I tak to działało, choć kryzysy w tym układzie zdarzały się – przecież zaklęcia Putina nie uchroniły Rosji przed atakami terrorystycznymi. I za każdym razem stawiały pod znakiem zapytania twardą narrację Kremla o konieczności odebrania kolejnych swobód, aby krwawy zamach nigdy się nie powtórzył. Pole swobody zawężano więc stopniowo, a zamachy niestety się powtarzały.
Piercew: „Istnieje taka wersja, że zamach zepchnie na plan dalszy aktualny temat antykorupcyjnych demonstracji, a zatem z tego punktu widzenia jest korzystny dla władz. Za chwilę wybory prezydenckie, a tu taki temat, doskonale znany Putinowi [– zamachy i walka z terroryzmem]. Ale w rzeczywistości ten temat wcale nie jest dla Kremla korzystny: od siedemnastu lat prezydent troszczy się o bezpieczeństwo, odbiera swobody w imię bezpieczeństwa, można więc zadać pytanie: czy ta gra warta jest świeczki?; przecież nam wyjaśniano, że na Zachodzie zdarzają się zamachy, bo tam władze są słabe, czy to znaczy, że jeżeli zdarzają się i u nas, to nasze władze też takie są?”. Te pytania nasuwają się same, a jeszcze wiele innych, np. po co powoływać Gwardię Narodową, która ma stać na straży spokoju, skoro terroryści są w stanie przygotować zamach w mieście, które akurat odwiedza Putin?
Dla obozu władzy teraz najważniejsze jest uspokojenie rozkołysanych nastrojów i – w perspektywie najbliższego roku – zapewnienie Putinowi zwycięstwa w przyszłorocznych wyborach. Tylko czy tym razem zadziałają stare metody i wezwania, aby w obliczu niebezpieczeństwa skonsolidować się wokół przywódcy?
W Petersburgu ogłoszono trzydniową żałobę, żałoby narodowej nie ogłoszono.
Prima Fejk Aprilis
1 kwietnia. W epoce postprawdy, w czasach puszczanych na co dzień w przestrzeń fejków, Prima Aprilis – święto dowcipów, zmyślonych newsów – wydaje się anachronizmem.
Produkcja memów, ogrywanie rysunkami i żartami słownymi tego, co się dzieje w polityce, jest codzienną praktyką. Całe sztaby trolli w pocie czoła realizują zadania polegające na wprowadzeniu w błąd strony przeciwnej. Wsadzanie na minę niedoświadczonych odbiorców jest ważnym komponentem toczącej się wojny informacyjnej. Zresztą w maliny dają się wpuszczać także profesjonalne media, co nie przyczynia się do wzrostu ich wiarygodności. I o to w tej wojence też chodzi.
Kopalnią żartobliwych komentarzy do wydarzeń na scenie politycznej jest Twitter, reagujący błyskawicznie na wszystko, co się dzieje. Weźmy choćby wczorajsze doniesienie o tym, że premier Dmitrij Miedwiediew złożył deklarację majątkową za rok 2016. Do pokazywania dochodów obliguje urzędników ustawa. Deklaracje zostaną opublikowane, po sprawdzeniu, dopiero za miesiąc. Ale na komentarze nikt nie będzie czekał aż miesiąc. Zaraz w TT pojawił się projekt nowego banknotu x-rublowego z portretem premiera zapatrzonego w świetlaną przyszłość, banknot zdobi słynny cytat „Pieniędzy nie ma, wy się trzymajcie”. I napis podsumowujący: „D*pa” (https://twitter.com/Durevestnik/status/847784297272684544). Informacja o złożeniu przez Miedwiediewa deklaracji o dochodach przyszła po tym, jak Fundacja Walki z Korupcją Aleksieja Nawalnego opublikowała film o wspaniałych majętnościach Miedwiediewa i kilka dni po masowych demonstracjach antykorupcyjnych w wielu miastach Rosji.
A tak na marginesie – Twitter wpuszcza do przestrzeni medialnej także mnóstwo tzw. dezy, czyli dezinformacji. Czasem świadomej, czasem niezamierzonej. Wieczny Prima Aprilis.
Premier Miedwiediew od dawna jest ulubionym obiektem żarcików ogrywanych w mediach społecznościowych. Tak zilustrowano np. jego relację z Ramzanem Kadyrowem https://twitter.com/RollPoli/status/847726769218002945/photo/1 ; https://twitter.com/Lndcalling/status/847720986053038080/photo/1 , a tak wizytę tandemu Putin-Miedwiediew w Arktyce https://twitter.com/RollPoli/status/847220043016523776/photo/1; https://twitter.com/OraclePigFuntik/status/847722883421847553/photo/1
Twitter żartobliwie skomentował też niedawną wizytę Marine Le Pen na Kremlu: zdjęcie ze spotkania Le Pen z Putinem opatrzono podpisem „Rozmowa kwalifikacyjna na prezydenta Francji” (https://twitter.com/ShadenFM/status/845291623638556672).
Ale są jeszcze na świecie dobre wiadomości, które nie wymagają komentarza. Agencja Interfax podała dziś, że Białoruś planuje na ten rok wyjątkowo obfity zbiór arbuzów. Jak tu się nie cieszyć?