Archiwum autora: annalabuszewska

Destabilizując Ukrainę, czyli przygody szarej eminencji Kremla

27 października. Na berlińskie narady o Ukrainie i Syrii Władimir Putin zabrał ze sobą swego doradcę Władisława Surkowa. Pojawienie się szarej eminencji Kremla w Niemczech wywołało małe tornado. Nazwisko Surkowa znajduje się wszak na europejskiej liście sankcyjnej. Strona rosyjska powiedziała tym samym wyraźnie: oto, co myślimy o tych waszych sankcjach, funta kłaków nie są warte.

Surkow został przez Putina posadzony 19 października przy stole w Berlinie, gdy w formacie normandzkim (Francja, Niemcy, Rosja, Ukraina) omawiano kwestie uregulowania sytuacji w Donbasie. Zresztą tak na marginesie – nic nowego w tej materii nie ustalono. Surkow ma w swojej oficjalnej tytulaturze przypisaną funkcję „doradca (asystent) do specjalnych poruczeń”. Strefą specjalną specjalnych poruczeń jest od ponad dwóch lat Ukraina, a zwłaszcza Donbas. Surkow po niezbyt długiej pauzie – został zesłany na kilkumiesięczną kwarantannę – powrócił na Kreml we wrześniu 2013 roku (pisałam o tym na blogu: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2013/09/25/kremlowski-dzial-personalny/) . Powrócił i zabrał się do tego, co lubił najbardziej: pisania scenariuszy zakulisowych gier. Jego nazwisko co rusz wypływało, gdy mowa była o zielonych ludzikach na Krymie i rosyjskiej wiośnie na wschodzie Ukrainy. Za koordynowanie działań na Krymie został odznaczony orderem.

Kilka dni po berlińskich rozmowach nieznana wcześniej grupa hakerów Cyberjunta (z Ukrainy) opublikowała w Internecie zawartość skrzynki mailowej Surkowa. A właściwie jego sekretariatu. W 2500 listach z lat 2013-2014 zawarta jest historia manipulacji Moskwy wokół wydarzeń na Ukrainie od rewolucji godności przez aneksję Krymu po projekt Noworosja. Autentyczność dokumentów potwierdziło kilka źródeł. Sekretarz Putina, Pieskow, pytany przez dziennikarzy, unikał jak ognia twardego potwierdzenia czy zaprzeczenia prawdziwości dokumentacji, łamiąc sobie głowę nad pokrętnymi sformułowaniami, które mogą oznaczać wszystko, a nie znaczą nic.

Ujawnione maile dowodzą, w jaki sposób Surkow działał, przygotowując reakcję Kremla na wydarzenia na Majdanie.

– Trzeba przekopać masę materiału, żeby znaleźć coś nowego i ciekawego – mówił w audycji Radia Swoboda Kiriłł Michajłow z grupy Conflict Intelligence Team. – Choć nie ma w tym czegoś superkompromitującego, o czym byśmy już nie wiedzieli. O tym, że Surkow zarządza Doniecką i Ługańską Republiką Ludową, wszyscy od dawna wiedzieli. Teraz po prostu mamy potwierdzenie. Rachunki, listy płac, nazwiska osób wyznaczonych do konkretnych działań. Ale tekstu w rodzaju: „Władisławie Jurjewiczu, zestrzeliliśmy boeing” nie ma.

W masie dokumentów, jakie spływały do skrzynki Surkowa w 2013 roku, zwraca uwagę licznie reprezentowana korespondencja dotyczącą zachowań ówczesnego prezydenta Ukrainy, Wiktora Janukowycza w związku z planowanym podpisaniem przezeń umowy stowarzyszeniowej z UE. Jak dziś wiemy, ostatecznie Janukowycz jej nie podpisał (podczas rozmów z Putinem został urobiony i przekupiony), co stało się powodem demonstracji w Kijowie. Potem przez skrzynkę przewijają się dokumenty analizujące sytuację na Krymie (jeszcze przed akcją zielonych ludzików). Potem Surkow prowadzi korespondencję z jednym z liderów Donieckiej Republiki Ludowej, Denisem Puszylinem. Nie ma wątpliwości, kto i na jakiej zasadzie brał udział w rozróbie na Krymie i potem na wschodzie Ukrainy – są m.in. listy uczestników specjalnych narad.

Z ciekawostek warto zwrócić uwagę na to, że Surkow miał swoich ulubieńców, którym powierzał ważne przedsięwzięcia w rozkręcaniu Noworosji (Puszylin, Zacharczenko, Cariow). W tym gronie nie było jednej z najbardziej znanych postaci rosyjskiej wiosny, Igora Girkina vel Striełkowa. I oto w dniu, kiedy Cyberjunta zrobiła zrzut zhakowanej dokumentacji, Striełkow w Twitterze napisał z jadem: „Dopóki akcją na Ukrainie kieruje Surkow i jego marionetki, dopóty należy się spodziewać wyłącznie klęsk na każdym odcinku”. Cóż, Striełkow ostatnio walczy o szczątki uwagi niegdyś entuzjastycznej dla jego pomysłów, dziś chłodniej i nielicznej publiczności. Skandal z pocztą Surkowa był dla niego znakomitą okazją, aby o sobie przypomnieć. Choćby na krótko.

Hakerzy rządzą dziś światem – co rusz wyciągają z różnych szaf mniej lub bardziej zetlałe truposze. Truposze z szafy Surkowa są nie pierwszej świeżości, ale ich wartość polega na potwierdzeniu tego, co wyciekało już wcześniej z różnych szczelin. Cyberjunta zapowiada, że niebawem dorzuci nowsze materiały. Jak piszą rosyjscy internauci, kupcie sobie popcorn i wygodnie umośćcie się na kanapie – będzie na co popatrzeć.

Zapomniana wizyta

21 października. Wiele lat temu w Państwowym Muzeum Historycznym przy placu Czerwonym w Moskwie zdarzyło mi się obejrzeć ciekawą wystawę. Prezentowano na niej zdjęcia dokumentujące historyczną wizytę przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych i komisarza spraw zagranicznych ZSRR, Wiaczesława Mołotowa w hitlerowskim Berlinie w listopadzie 1940 roku.

Komisarz Mołotow był fetowany jak przyjaciel, bardzo ważny gość. Salutowały przed nim najwyższe szarże, dłonie ściskali mu uśmiechnięci niemieccy i nie tylko niemieccy politycy. Na fotografiach zrobionych podczas oficjalnego powitania Mołotowa na berlińskim dworcu widać, jak podczas tej uroczystości panuje radosny i podniosły nastrój. Gość przechodzi w asyście licznie przybyłej generalicji wzdłuż wyprężonych żołnierzy kompanii honorowej. Towarzyszy mu niemiecki oficer z obnażoną szablą. Mołotow też ubrany jest jak z igiełki – ma na sobie dwurzędowe palto i kapelusz. Pada deszcz, ale jego buty świecą czystością. (Na youtube można obejrzeć 2-minutowe migawki z wizyty: https://www.youtube.com/watch?v=0lAzqvo1Gsc, a jeszcze tu większe fragmenty z dworca w Moskwie i Berlinie: https://www.youtube.com/watch?v=IZi7UXixjZc z komentarzem w języku rosyjskim).

Sojusz niemiecko-sowiecki rozkwitał w najlepsze. Berlin demonstracyjnie pokazywał, jak jest zadowolony ze współpracy z Sowietami przy rozbiorze Polski i zamierzał dalej przyjaźń umacniać. Ale były ważne sprawy do omówienia, nie wszystko błyszczało tak, jak lakierki Mołotowa na dworcu. Oba krwiożercze reżimy były coraz bardziej przy apetycie, jeśli chodzi o zagarnianie coraz to nowych terytoriów i w niektórych obszarach interesy okazywały się sprzeczne.

Historyk Borys Sokołow pisze (http://analitic.livejournal.com/981796.html): „Mołotow przybył do Berlina na zaproszenie strony niemieckiej. […] W składzie licznej (65-osobowej) sowieckiej delegacji był nawet fryzjer. Przez wiele lat zagadką były instrukcje, które Mołotow otrzymał od Stalina w przeddzień odjazdu. […] Ta wizyta była ostatnim sowiecko-niemieckim spotkaniem na najwyższym szczeblu. Na podstawie dokumentów można teraz odtworzyć przebieg tej wizyty: kto gdzie siedział, jak był ubrany Ribbentrop, kto co powiedział. A jednak nie można uwolnić się od myśli, że coś najważniejszego nam umknęło. Było jeszcze coś, jakiś tajny list, który jeden wódz napisał do drugiego”. Podpisanie przez Niemcy, Włochy i Japonię 27 września 1940 paktu trzech zostało w Moskwie odebrane jako akt nieprzyjazny. Ribbentrop przysłał więc list do Stalina, by ZSRR przyłączył się do osi. To była jedna z głównych spraw, o których mówiono w Berlinie podczas wizyty Mołotowa. ZSRR zajmował bardzo twardą pozycję. „Czy dlatego, że Mołotow otrzymał taką instrukcję z Kremla? Głównym tematem był podział stref wpływów. Niemcy proponowały, by ZSRR zwrócił baczniejszą uwagę na południowy kierunek i cieśniny Bosfor i Dardanele, odwieczny przedmiot pożądania rosyjskiego imperializmu. Chodziło też o podział skóry na Imperium Brytyjskim. Mołotowa bardziej interesowały Bałkany i Finlandia. Strony przez cały czas próbowały się wzajem oszukać. […] Zaraz po zakończeniu rozmów oba kraje zaczęły przygotowania do przyszłej wojny. Hitler niebawem podpisze plan Barbarossa. Stalin też nie siedzi z założonymi rękami. […] Pozostaje pytanie: czy spotkanie Hitlera i Mołotowa było ostatnim akordem szatańskiego planu czy jednak obie strony rzeczywiście próbowały, ale nie zdołały, się dogadać? ”. Punktów spornych było sporo. John Toland w książce „Hitler. Reportaż biograficzny” skrupulatnie opisuje postawę Mołotowa, który podczas spotkania z Hitlerem mówił: Gdyby potraktowano nas jak równorzędnych partnerów, moglibyśmy przystąpić do paktu trzech. Ale wpierw trzeba określić cele i zadania. Wśród tych spraw, w których nie było jednomyślności, strona sowiecka wymieniała status Finlandii, Rumunię (ZSRR miał roszczenia wobec tego państwa, a Niemcy dały Rumunii gwarancje bezpieczeństwa), losy Bułgarii, Węgier, Jugosławii i Grecji. Rozpiętość była spora. Część rozmów odbyła się w schronie, dokąd Ribbentrop i Mołotow udali się podczas nalotu. „Ribbentrop powtarzał: Główna kwestia polega na tym, czy Związek Sowiecki będzie współpracować z nami przy likwidacji Imperium Brytyjskiego. Mołotow jak to miał w zwyczaju, uchylił się od jednoznacznej odpowiedzi. Wtedy Ribbentrop oznajmił, że Anglia jest rozbita, tylko jeszcze o tym nie wie. Gość odparł: „Skoro tak, to dlaczego siedzimy w tym schronie? Czyje bomby spadają tak blisko, że słyszymy je tutaj? Mołotow wygrał spór, ale przegrał sprawę”.

Gdy w czerwcu 1941 roku Niemcy napadły na ZSRR, Stalin był ponoć w takim szoku, że nie był w stanie wystąpić publicznie. Przez radio do obywateli ZSRR przemówił Wiaczesław Mołotow. Nazwał atak ze strony Niemiec perfidią, jakiej nie znał cywilizowany świat.

W latach ZSRR zamiatano temat sojuszu z Hitlerem pod dywan, propaganda sowiecka kolportowała kłamliwe wykręty, pudrując przykrą rzeczywistość. Przemilczano nie tylko pakt Ribbentrop-Mołotow (Mołotow do końca życia przysięgał, że żadnych tajnych protokołów nie podpisywał), do studni zapomnienia wrzucono także „wizytę przyjaźni” Mołotowa w Berlinie i jego spotkania z Hitlerem. Wystawa, o której wspomniałam na początku, nie była wielkim hitem, otwierającym okno, przez które wpłynęło czyste powietrze prawdy. Była ciekawostką. To było już ładnych parę lat po pierestrojce i głasnosti, gdy to ujawniono niemiłe tajemnice ZSRR, już było przewietrzone. Ale lekcji historii do końca nie odrobiono. A potem nastąpił kolejny zwrot w polityce historycznej Rosji i wspominanie o niemiłych epizodach sojuszu zbrodniarza ze zbrodniarzem znowu nie było trendy. Ale to temat na oddzielną opowieść.

Gąski, gąski, do domu

18 października. W zeszłym tygodniu z Kremla do mediów wyciekła rekomendacja skierowana do urzędników państwowych, aby w trybie pilnym sprowadzili do kraju z zagranicy swoje dzieci i rodziców. Wiadomość wyleciała natychmiast w świat poprzez sieci społecznościowe, wywołując tornado zainteresowania i obrastając na każdym zakręcie w nowe domysły i prognozy.

Zainteresowanie tajemniczym „sliwem” (jak określa się w slangu dziennikarskim przekazywanie – na ogół w sposób kontrolowany i reglamentowany – przecieków z góry) jest zrozumiałe. Publiczności krajowej i zagranicznej co kilka dni publikatory dostarczają „materiał do przemyślenia”, budujący atmosferę zbliżającej się wojennej apokalipsy. Ostatnio np. poinformowano, że każdy mieszkaniec Moskwy ma zagwarantowane miejsce w schronie, po kilku dniach z Petersburga nadeszła wiadomość, że miejscowy gubernator wydał rozporządzenie określające dzienną porcję chleba na głowę mieszkańca w warunkach wojny itd. Odwoływanie członków rodzin urzędników państwowych z zagranicy zostało jednoznacznie odczytane jako kolejny koralik nanizywany na nić przygotowań do wojny.

Wśród licznych komentarzy powtarzało się pytanie: „a czy Putin ma prawo wydawać takie polecenia?”. Prawa nie ma. Konstytucja gwarantuje każdemu z obywateli wolność wyboru co do miejsca zamieszkania i charakteru zajęcia, o ile nie wchodzi ono w konflikt z prawem. Ale konstytucja konstytucją, a postanowienia „Papy”, jak familiarnie nazywa Putina bliski krąg, stanowią wyższą rację, której należy się podporządkować, jeśli chce się utrzymać na fali.

Czy (najprawdopodobniej nieformalne) zalecenie o „łączeniu rodzin” zostanie wykonane? Zobaczymy. Większość członków najwyższych władz partyjnych i państwowych Rosji ma na Zachodzie coś – konto w banku, domek na wsi, pałac w Londynie, hotelik w Berlinie, jacht w Marbelli. I syna/córkę na studiach lub w elitarnej szkole z internatem. O tym, jak daleko od siermiężnej krajowej rzeczywistości odleciały latorośle rosyjskich urzędników, pisałam rok temu na blogu w tekście „Jej pierwszy bal” (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/10/30/jej-pierwszy-bal/). Jedną z bohaterek reportażu z balu debiutantek, który opisywałam, była Liza Pieskowa, córka sekretarza prasowego Putina. Liza jest wykształcona, dystyngowana, doskonale ubrana, wygadana. Patrzy na cały świat z góry. Karierę zamierza robić w Paryżu. Biznesową. Jeszcze nie zdecydowała, w jakiej dziedzinie. I co? Teraz wróci do Rosji? A jak nie wróci, to tatuś straci robotę na Kremlu i będzie musiał opuścić ekskluzywny pałac pod Moskwą, w którym klepie urzędniczą biedę z nowo poślubioną żoną? A trzy córki deputowanego Siergieja Żelezniaka, który tydzień w tydzień opowiada w telewizji Rosjanom, jak należy patriotycznie nienawidzić Amerykę i jej europejskich klientów? Też przyjadą do Moskwy, aby podzielić się z rodakami wiedzą nabytą w szwajcarskich szkołach? A córki Władimira Władimirowicza? Według skąpych doniesień medialnych na ich temat też związane są rodzinnie i zawodowo z Zachodem. I tylko minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow sprowadził dwa lata temu jedyną córkę z USA do Moskwy.

Czym jest „sliw” tego typu wiadomości? Prowokacją? Balonem próbnym? Pomiarem lojalności elit? Sygnałem, którego znaczenie adresaci powinni w mig pojąć i odpowiednio nań zareagować?

W audycji Radia Swoboda Lew Szlosberg mówił: „Proszę sobie wyobrazić człowieka, któremu [ludzie z Kremla] mówią: twój syn, twoja córka, wybrali sobie drogę życiową, żeby zdobyć wykształcenie, nauczyć się języków obcych, pożyć w wolnym świecie. Nic z tego. Wy mieszkacie w Rosji. Co, zapomnieliście, gdzie mieszkacie? Mamy tutaj oblężoną twierdzę, wartości, amok patriotyzmu. A w ten sposób to dajecie nam podstawę, byśmy zwątpili w lojalność waszą i członków waszej rodziny. Strach pomyśleć, co będzie, jak oni tam wsiąkną, stworzą nowe rodziny, multi-kulti. To sygnał dla elit, by się przyzwyczaili do myśli, że członkowie ich rodzin nie mają żadnych praw […] Trzeba będzie dokonywać wyborów. Wcale nie jest powiedziane, że cała elita rządząca się podporządkuje”. A inny uczestnik tejże audycji Leonid Wołkow dodał: „To absolutna imitacja, niczyje dzieci nie wrócą. To już częstokroć dorośli ludzie, którzy wrośli w Londyn czy San Francisco, tam urodziły się ich dzieci. I tyle”.

W błyskawicznej sondzie przeprowadzonej w czasie trwania audycji za pośrednictwem Twittera aż 73% uczestników uznało, że należy zakazać rosyjskim urzędnikom państwowym wysyłania dzieci do zagranicznych szkół i uczelni. Jeszcze jedno potwierdzenie oderwania się góry od dołu.

Iwan Wasiljewicz nie zmienia zawodu

14 października. Do miasta Orzeł przybyła dzisiaj dziwna zbieranina osób sławnych mniej lub bardziej w kręgach mniej lub bardziej zaangażowanych w proces podnoszenia Rosji z kolan. Goście zostali zaproszeni przez gubernatora obwodu orłowskiego na uroczystość odsłonięcia pierwszego w Rosji pomnika cara Iwana IV, zwanego Groźnym.

Postawienie pomnika władcy, cieszącemu się niejednoznaczną sławą, przez jednych uważanemu za oprawcę, przez innych wysławianemu jako ten, co „pozbierał ziemie ruskie”, poprzedziły gorące dyskusje. Ostatecznie zwyciężyła opcja „stawiamy”, choć mieszkańcy Orła ostro przeciwko pomnikowi protestowali i zamierzają to czynić dalej.

W grupie zwolenników uczczenia Iwana Groźnego znalazł się minister kultury, historyk Władimir Miedinski. Zaproponował, aby działalność władcy porównywać nie z dziełem Matki Teresy z Kalkuty czy Gandhiego, a współczesnych jemu monarchów. Taki Karol IX we Francji wyrżnął 30 tysięcy hugenotów, podczas gdy Groźny i jego oprycznicy „zaledwie trzy-siedem tysięcy”. „To byli członkowie elity, dlatego był taki krzyk” – uspokoił wszystkich wątpiących Miedinski. Jasne, nie ma o czym mówić.

Do najbardziej zagorzałych orędowników postawienia pomnika należał gubernator Wadim Potomski: „Nie jestem historykiem, ale uważam, że to był wielki rosyjski władca, który pozbierał ziemie ruskie, człowiek, który zachował dla nas wiarę prawosławną i nikomu nie pozwolił najeżdżać naszego terytorium. On uczynił to, że żyjemy w wielkim mieście Orle, który jest twierdzą, stojącą na straży naszej stolicy”. Dalsza część przemowy roznieconego entuzjazmem gubernatora poświęcona była już współczesności. Zdaniem Potomskiego, ostatni z Rurykowiczów był na tyle zasłużony, że zasłużył nawet na porównanie z prezydentem Putinem: „Nasz wielki, najpotężniejszy prezydent zmusił cały świat, by szanował Rosję tak samo, jak kiedyś zrobił to Iwan Groźny”. Cóż, trudno wdawać się polemikę, wart Pac pałaca, Putin to nie Matka Teresa, choć po śmierci Gandhiego, jak sam kiedyś stwierdził, nie ma za bardzo z kim pogadać.

„Z Bogiem!” – zakończył swoje przemówienie Potomski. Komunista.

Swoje cegiełki w piedestale dla Iwana Wasiljewicza dostawili też inni uczestnicy zgromadzenia. Pisarz Aleksandr Prochanow, piszący grafomańskie dyrdymały na łamach gazety „Zawtra”, w uniesieniu zapewniał, że duch Groźnego „żyje w nas”. Inny orędownik „ruskiego mira” Kurginian podnosił w płomiennym wystąpieniu, że Groźny był „antyzapadnikiem’ (występował przeciwko Zachodowi). Faktycznie to cnota niezaprzeczalna.

Miasto Orzeł zaszczycił również swoją obecnością szef motoklubu Nocne Wilki Załdostanow „Chirurg”, jął ściskać gubernatora w podzięce: „Od wszystkich wilków rosyjskiej wiosny chciałem ci podziękować – doprowadziłeś sprawę do końca, nie bacząc na hucpę w wykonaniu przeciwników”. Na „Chirurga” zawsze można liczyć, perły wydobywające się z jego ust często są ozdobą pierwszych stron gazet.

W pobliżu pomnika sprzedawano „patriotyczną” konfekcję: kubeczki z napisem „Krymnasz”, stosowne koszulki, talerzyki itd. Obrotni producenci przygotowali też wyroby z wizerunkiem bohatera uroczystości, który zabił zaledwie „trzy-siedem tysięcy” politycznych przeciwników. Fajnie się będzie napić kawy z takiego kubeczka z katem.

(Zdjęcia z uroczystości można obejrzeć m.in. tu: https://tjournal.ru/35808-ivan-vasilevich-vstrechaet-processiu-v-orle-otkrili-pervii-v-rossii-pamyatnik-ivanu-groznomu

Zwraca uwagę, że nad głowami zebranych powiewają różne flagi, ale nie ma ani jednej flagi państwowej).

Walizka oprawcy

9 października. Wnuczka pewnego sowieckiego prominenta prowadzi spokojne życie. Użytkuje daczę po dziadku. Stary dom wymaga remontu. Kobieta postanawia nie tylko odnowić siedzibę, ale przy okazji przebudować ją i unowocześnić, wyburzyć część ścian, przemeblować pomieszczenia. W czasie czynności przygotowawczych ekipa remontowa za jedną z wyburzonych ścian odkrywa tajną skrytkę, a w niej dwie pękate walizy pełne dokumentów – maszynopisów i rękopisów. Opowieść z dreszczykiem? Poniekąd. Tak zaczyna się gawęda o dziwnych losach jeszcze dziwniejszych zapisków Iwana Sierowa, jednej z najbardziej ponurych postaci rosyjskiej historii XX wieku.

Najpierw kilka słów o nim samym. Historyk ze stowarzyszenia Memoriał Nikita Pietrow nazwał Sierowa „stalinowskim katem Polski”: Sierow ponosi współodpowiedzialność za zbrodnię katyńską, z ramienia NKWD pod koniec wojny dowodził operacjami „oczyszczania wyzwalanych terytoriów z niepożądanych elementów” (przeprowadzał aresztowania akowców). W 1945 r. osobiście aresztował szesnastu przywódców Polskiego Państwa Podziemnego; za ich uprowadzenie do Moskwy otrzymał awans na generała i tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. Nadzorował masowe wywózki i deportacje narodów, które naraziły się Stalinowi – Litwinów, Łotyszy, Estończyków, a także Inguszy i Czeczenów. Podczas pełnionej misji w zdobytym Berlinie wsławił się tym, że znalazł i zidentyfikował ciało Hitlera. A także w niewyjaśnionych okolicznościach zagarnął majątek Banku Rzeszy (wywiózł też pono koronę królowej belgijskiej, którą podarował swojej żonie, ale którą musiał później zwrócić prawowitej właścicielce – http://www.kp.ru/daily/26592.7/3607557/). Po śmierci Stalina opowiedział się po stronie Chruszczowa, co zapewniło mu kolejne awanse, został szefem KGB, a następnie GRU (wywiad wojskowy). W 1956 r. brał udział w pacyfikowaniu powstania węgierskiego. W 1963 r. został zwolniony „w związku z utratą czujności klasowej” – tym razem faktycznie nie wykazał się czujnością (sprawa Pieńkowskiego). Dwa lata później, w wieku 60 lat, przeszedł w stan spoczynku. Zmarł w 1990 roku. Miał dużo czasu na spisywanie wspomnień.

Wnuczka Wiera skopiowała ponad pięć tysięcy stron znalezionych w pękatych walichach zapisków dziadka i zwróciła się z prośbą o pomoc w ich opracowaniu do Aleksandra Chinsztejna, dziennikarza specjalizującego się w historii służb specjalnych, do niedawna również deputowanego Dumy Państwowej z ramienia Jednej Rosji. Wynikiem ich wspólnej pracy nad zawartością walizek jest książka „Zapiski z walizki. Tajne dzienniki pierwszego przewodniczącego KGB, znalezione 25 lat po jego śmierci”, która na początku tego roku wyszła nakładem wydawnictwa Proswieszczenije.

W lipcu rozgłośnia Echo Moskwy wyemitowała audycję o książce z udziałem historyka Borysa Sokołowa, który kilkakrotnie nazwał owe tajne dzienniki Sierowa „fałszywką” (http://echo.msk.ru/programs/Diletanti/1800158-echo/). Sokołow mówi m.in.: „Sierow Chinsztejna mówi to, co już wiemy z dostępnych publikacji, tylko daje pewne interpretacje, wariacje. Mówi, że Katyń to zbrodnia NKWD, ale z drugiej strony sam się nie przyznaje, że brał udział w egzekucjach [polskich oficerów] w Charkowie, chociaż właśnie tym się zajmował, tzn. rozstrzelał przydzieloną mu część Polaków spośród tych 25 tysięcy rozstrzelanych. Nie pisze o tym, że rozstrzeliwał. Nie będzie przecież pisał o sobie, że dokonuje zbrodni, w miarę możliwości po prostu je przemilcza. […] Sierow z książki Chinsztejna to człowiek państwowy, wykonujący rozkazy, żołnierz i technokrata”. Zdaniem Sokołowa, w książce jest mnóstwo konfabulacji, nawet wątki z serialu „17 mgnień wiosny” jako wydarzenia autentyczne. W audycji Sokołow wskazywał na rozbieżności pomiędzy zapiskami a faktami z życia Sierowa. A potem w publikacji na blogu przedstawił cały katalog nieścisłości, wskazujący, że dokumenty podrobiono później, że nie mogą one pochodzić z danej epoki (http://m5zgc3tjoj2s433sm4.dresk.ru/blogs/free/entries/255156.html).

Od audycji minęło kilka miesięcy i zapewne sprawa wydania tajnych „dzienników” zeszłaby z łamów prasy (ani na chwilę zresztą nie był to gorący temat numer jeden) i interesowałaby wyłącznie kilku specjalistów, gdyby nie obudzili się nagle autorzy opracowania. Wiera Sierowa i Aleksandr Chinsztejn wystąpili z pozwem przeciwko rozgłośni Echo Moskwy i Borysowi Sokołowowi, żądają przeprosin, wycofania oskarżeń o sfałszowanie i wysokich odszkodowań. Sprawę pozwu nagłośniła BBC.

Do tematu powróciły też inne media. „Meduza” pisze: poza Chinsztejnem nikt nie miał dostępu do materiałów, zresztą nawet on otrzymał od Wiery Sierowej kopie dokumentów, nie oryginały. „Wszystkie prawa dostępu do archiwum należą do rodziny Sierowa, która może spokojnie zarobić na sprzedaży dokumentów, a służby specjalne najwidoczniej są zainteresowane, aby niektóre materiały nie ujrzały światła dziennego. Kiedy rzecz dotyczy sowieckich represji, FSB odmawia udostępniania nawet odtajnionych dokumentów. W książce znalazła się jedynie część dokumentów. Niektórzy historycy mają wątpliwości co do autentyczności rzekomych dzienników. Wielu ma również wątpliwości co do prawdziwości melodramatycznych okoliczności znalezienia walizek na daczy. Po co Sierow miałby zamurowywać swoje zapiski?”.

Cytowany na początku Nikita Pietrow, który kilka lat temu wydał książkę o Sierowie, nie podważa autentyczności dzienników, znalazł ich potwierdzenie w archiwach podczas pracy nad biografią.

A więc zagadka.

Ciekawe jest natomiast samo eksponowanie postaci Sierowa, jednego ze stalinowskich oprawców, pokazywanie dzieła jego życia, próba wybielania, a w każdym razie łagodzenia przekazu o popełnionych zbrodniach, o uwikłaniu Sierowa w praktyki zbrodniczego systemu. Wiera Sierowa mówi o swoim dziadku w superlatywach, przedstawia go w wypowiedziach dla mediów jako człowieka oddanego sprawie, nieulękłego, konsekwentnego. Jedno jest pewne: ten człowiek był świadkiem i aktywnym uczestnikiem wielu historycznych wydarzeń i wiedział o przywódcach ZSRR wiele rzeczy, które oni woleliby ukryć.

Plutoniczna miłość Władimira

6 października. Tekst zawierający w ultymatywnej formie postulaty Moskwy pod adresem Waszyngtonu powstawał najprawdopodobniej w wielkim pośpiechu, dużo w nim chaosu i spontanu.

Chodzi o ustawę, której projekt prezydent Putin wniósł w trybie ekstraordynaryjnym do Dumy. Tekst zawiera spis czynności, które Stany Zjednoczone powinny – najlepiej natychmiast – wykonać, aby skłonić Rosję do przychylności i powrotu do współpracy w dziedzinie utylizacji wzbogaconego plutonu. Dlaczego Moskwa wycofuje się z realizacji porozumienia z USA w sprawie plutonu? Bo zmieniła się bardzo atmosfera na linii Moskwa-Waszyngton, wujek Sam bruździ, zagraża bezpieczeństwu Rosji, Rosja musi więc zadbać o swoje interesy. A w ramach tej troski o bezpieczeństwo żąda od Stanów, aby:

– zniesiono sankcje

– anulowano ustawę Magnitskiego (na jej podstawie w 2012 wprowadzono indywidualne sankcje wobec osób, podejrzewanych o sprawstwo śmierci prawnika Hermitage Siergieja Magnitskiego)

– zredukowano infrastrukturę wojskową z państw, przyjętych do NATO po 2000 r. (m.in. państwa bałtyckie)

– odwołano postanowienia amerykańskich aktów prawnych popierających Ukrainę

– wypłacono rekompensatę za straty spowodowane sankcjami zachodnimi i antysankcjami rosyjskimi.

Tylko tyle. A gdy USA wypełnią te żądania, wtedy będzie można porozmawiać o nowym porozumieniu w sprawie plutonu oraz innych ciekawych rzeczach, które interesują Rosję w międzynarodowych grach.

Żądania wygórowane? To mało powiedziane.

Władimir Władimirowicz staje się coraz mniej przewidywalny. Od decyzji do decyzji droga krótka. W kremlowskich gabinetach od pewnego czasu najwidoczniej nie dzieli się już włosa na czworo, nie przewiduje dalekosiężnych konsekwencji takiego czy innego posunięcia. Ciach, ciach. Wywracamy stolik, gdy coś idzie nie po naszej myśli. I niech się inni martwią.

Plutonowy wyskok Putina nastąpił w momencie dla Rosji niekorzystnym. Kilka dni wcześniej świat wysłuchał raportu JIT, grupy śledczych pracujących nad wyjaśnieniem przyczyn katastrofy nieszczęsnego samolotu pasażerskiego Maleysian Airlines nad Donbasem (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/09/30/lepsza-rosyjska-prawda/). Wynika z niego, że feralny Buk, który zestrzelił samolot, przyjechał z terytorium Rosji i potem tam powrócił. Kreml nie ma dobrej odpowiedzi na te zarzuty, plącze się w zeznaniach, kluczy, mataczy, wznosi groźne okrzyki. I liczy, że gra na czas i zaprzeczanie oczywistości wystarczą. Ponadto światowe media rozkrzyczały się o zbombardowaniu szpitala w syryjskim Aleppo, przypisując winę za to Rosji i jej klientowi, Asadowi. W artykułach w „New York Times” (i nie tylko) sugerowano, że na Kremlu zapanowała panika.

I stąd być może ten dziwny projekt ustawy, swoista ucieczka do przodu, ponowne wyrwanie kart z rąk partnerów, pospieszne ich przetasowanie i komunikat, że rozdajemy i licytujemy od nowa. Z tym że teraz na stole leży pluton. Jak za starych dobrych lat zimnej wojny.

Julia Łatynina na łamach „Nowej Gaziety” twierdzi, że Kreml postanowił wycofać się z porozumienia o utylizacji plutonu dlatego, że Amerykanie zmienili zamiary co do metod utylizacji ze względu na wielkie koszty metod przewidzianych w umowie, zakład, który miał się zajmować utylizacją, nie powstał. No i Putin się o to za nich obraził, powiedział, że w takim razie w ogóle z Obamą zrywa i podpisał dekret o zawieszeniu realizacji plutonowego porozumienia. A przy okazji wyłuszczył „wsiu prawdu matku”, co myśli o zdradzieckich Pindosach (obraźliwe określenie Amerykanów w potocznym języku rosyjskim), którzy mu się nieustannie plączą pod nogami, gdy on tutaj Rosję dźwiga z kolan.

Jednym z pól, gdzie rozgrywa się rywalizacja z Zachodem, jest Syria. I to jeszcze jeden ważny element tła decyzji o wycofaniu się z porozumienia o utylizacji plutonu. Bo przecież w przeddzień Stany Zjednoczone ogłosiły, że przerywają kontakty z Moskwą w ramach prób pokojowego uregulowania konfliktu w Syrii. Waszyngton stwierdził tym samym, że wszelkie zabiegi o zawieszenie broni zakończyły się porażką. Czyli jako porażkę ocenił linię polityczną sekretarza stanu Kerry’ego, który chciał się z Rosją dogadywać. Minister Ławrow od lutego mydlił oczy swojemu amerykańskiemu koledze, obficie bił dyplomatyczną pianę podczas długaśnych negocjacji „na wyczerpanie przeciwnika”, tymczasem Rosja dbała o interes swój i Asada i ani myślała z tego rezygnować. Rosyjskie lotnictwo (rzekomo wycofane kilka miesięcy temu) wraz z syryjskimi siłami rządowymi prasowało wrogów Asada, nie zważając na Amerykę.

A jeszcze przecież na to, co dzieje się na linii Moskwa-Waszyngton, trzeba popatrzyć również w kontekście zbliżających się wielkimi krokami wyborów prezydenckich w USA. Głosowanie blisko, coraz bliżej. Może ta wymieniona na wstępie lista żądań Putina to szkic do planu rozmów z nową amerykańską administracją.

Lepsza rosyjska prawda

30 września. Międzynarodowa grupa śledcza przy prokuraturze Holandii (JIT) przedstawiła wstępny raport w sprawie przyczyn katastrofy samolotu pasażerskiego Maleysia Airlines w niebie nad Donbasem w 2014 roku.

Członkowie JIT przesłuchali dwustu świadków, przeanalizowali pół miliona zdjęć i nagrań, dotarli do zapisów rozmów i danych z radarów (choć nie do wszystkich – Rosja pozostawiła bez odpowiedzi prośby JIT o wyjaśnienie kilku okoliczności katastrofy i udostępnienie danych z radarów), prześledzili materiały zamieszczone na stronach internetowych.

Nad wyjaśnieniem przyczyn katastrofy pracowało około dwustu osób – śledczych, specjalistów różnych dziedzin, prawników. Sformułowano wniosek: samolot został zestrzelony pociskiem z kompleksu Buk, który przybył z terytorium Rosji, a następnie tam odjechał. Rakietę wystrzelono z terenów, znajdujących się pod kontrolą prorosyjskich separatystów, a nie – jak wskazywali rosyjscy specjaliści – z okolic miejscowości Zaroszczenskoje. Nie ma co do tego wątpliwości. Na tym etapie śledztwa prokuratura nie wystąpiła (jeszcze) z oskarżeniami pod adresem konkretnych osób odpowiedzialnych za tragedię, w której zginęło 298 osób. A łańcuszek tych osób jest długi: od tych, którzy strzelali, do tych którzy pomagali i – przede wszystkim – tych, którzy wydali zbrodniczy rozkaz. Szef JIT, Fred Westerbeke powiedział tylko, że na liście podejrzanych znajduje się sto nazwisk.

Podczas długiej konferencji prasowej JIT wyjaśniało punkt po punkcie, jak dotarto do dowodów i co z nich wynika. A wynika niezbicie, że Buk był rosyjski i zestrzelił nieszczęsnego boeinga z terytorium opanowanego przez separatystów.

Rosyjskie ministerstwo prawdy zaczęło szaleć już dzień przed ogłoszeniem raportu JIT. Nagle obudzili się specjaliści z resortu obrony, wykręcili nawet własnego kota ogonem (zaprzeczyli lansowanym wcześniej własnym wersjom o tym, że na MH17 wleciał jakiś ukraiński samolot itd.), mocno poplątali się w zeznaniach. Mocno. Tak mocno, że gdy śledczy z JIT wywalili na stół wszystkie dowody, strona rosyjska na jakiś czas się po prostu zapowietrzyła. Nawet trolle z Olgino milczały. Widocznie instrukcje nie nadeszły na czas. Dopiero po kilku godzinach w mediach zaczął się festiwal wrzasku i zaprzeczania oczywistości.

W studiu telewizyjnym odbyły się rytualne spektakle z udziałem zasłużonych kapłanów bezwstydu. Jeden z czołowych przedstawicieli gatunku, Władimir Sołowjow w swoim programie stalowym głosem wybijał sylabę za sylabą: „Rosja jest silna prawdą. Od śledztwa chciałbym otrzymać prawdę. Ale nie wolno dopuścić, aby do prawdy docierać metodami pozaprawnymi. […] Tymczasem śledztwo jest coraz dalej od prawdy. A my jesteśmy bardziej niż inni zainteresowani prawdą, bo to nas oskarżają”.

Logiczne? Nie bardzo. Wszystko się w tym rozumowaniu sypie. Uczestnicy programu darli się jak opętani, dowodząc, że Rosja jest niesłusznie atakowana, zawsze o wszystko obwiniana itd. Wreszcie jeden wykrzyknął: „Mamy siły, aby przeciwników bić po mordzie!”. Reszta ochoczo przyklasnęła. Kontrargumentów dla wywodów JIT brak. Aby przyznać się do winy – brak cywilnej odwagi. Pozostaje wyniesiona z leningradzkiego ponurego podwórka reguła: bić, bić, bić.

Zawsze wierny pretorianin Putina, deputowany Siergiej Żelezniak przygotował dumną odpowiedź dla złego Zachodu: wnioski JIT „noszą antyrosyjski charakter i mają za cel oczernienie Rosji, aby ochronić prawdziwych winowajców tragedii, znajdujących się pod patronatem Zachodu. […] Będziemy domagać się obiektywnego śledztwa, które weźmie pod uwagę wszystkie dane”. Zawtórowali mu zaraz inni gwardziści, którzy jęli powtarzać, że JIT kłamie, śledztwo jest sfałszowane, dowody funta kłaków niewarte.

Jak piskorz na patelni wił się w rozmowie z dziennikarzem BBC sekretarz prasowy Putina, Dmitrij Pieskow. To trzeba obejrzeć: http://www.bbc.com/russian/media-37500080. Że wnioski JIT nie są jeszcze „ostateczną prawdą”, że w raporcie jest wiele nieścisłości, że Rosja od początku chciała wyjaśnienia przyczyn (a do JIT jej nie wpuszczono), że „nadal nie widzimy żadnych dowodów”. I wreszcie kluczowy fragment: „raport może być prawdą, a może prawdą nie być”.

A więc jednak może być prawdą.

Do 2018 roku JIT ma przedstawić materiały procesowe. Kto stanie przed międzynarodowym trybunałem? Bardzo ciekawe pytanie. Ale to dopiero za dwa lata, kupa czasu, tyle się może zdarzyć, tyle się może zmienić. Rok 2018 to rok wyborów Putina. Chyba że odbędą się one wcześniej, o czym masowo donoszą różne mniej lub bardziej oficjalne źródła i źródełka.

Tymczasem nadzieje Rosji na zdjęcie sankcji bledną w związku z raportem JIT. A także, a może przede wszystkim, w związku z sytuacją w Syrii. Ale to temat na oddzielną rozprawę.

I babcia też

27 września. Kilka lat temu pewien biznesmen, tłukący miliardy na uprzywilejowanym handlu paliwami, Giennadij Timczenko sądził się namiętnie z Borysem Niemcowem. Niemcow w swoim raporcie o rządach Putina z 2008 roku wyraził przypuszczenie, że Timczenko ma tak dobre wyniki finansowe, bo jest przyjacielem Putina. Timczenko podważył prawdziwość tych twierdzeń. Odtą media zachowywały się powściągliwie i mówiły o Timczence, „człowiek, który nie chce być przyjacielem Putina” i jakoś podobnie. Minęły lata. Człowiek, który nie uważa się za przyjaciela Putina, nadal utrzymuje się na wysokiej fali. Mimo sankcji, spadków cen surowców energetycznych, kryzysu itd. Jego nazwisko regularnie pojawia się w mediach, ale Timczenko nie podaje już do sądu tych, którzy o nim piszą. Ostatnio telewizja Dożd’ (Deszcz) przeprowadziła dochodzenie w sprawie handlu pewnymi ciekawymi nieruchomościami. Timczenko wystąpił w tej sprawie w jednej z głównych ról.

Deszczowi dziennikarze dotarli do dokumentów, z których wynika, że osoby noszące nazwisko Giennadij Timczenko i Piotr Kołbin sprzedały trzy luksusowe apartamenty w Moskwie i Petersburgu kobiecie, która nosi takie samo imię i nazwisko, jak babka Aliny Kabajewej – Anna Zacepilina. Alina Kabajewa to była mistrzyni w gimnastyce artystycznej, była deputowana, obecnie szefowa koncernu medialnego. I jak ćwierkają wszystkie moskiewskie wróble, osoba bardzo bliska Władimirowi Putinowi.

Pani Anna chyba lubi nieruchomości – te trzy mieszkanka to kolejne na liście jej lokali. W marcu tego roku agencja Reutera publikowała smakowite opowieści o obdarowywaniu metrażem dam bliskich sercu Putina (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/05/nagi-instynkt-polityczny/), babcia Kabajewej znalazła się na tej prominentnej liście. Służba prasowa Kremla nerwowo zareagowała na rewelacje Reutera, nazywając doniesienia „wrzutą”, która ma wywołać chaos w kraju. Jakoś nie wywołała chaosu, może jedynie gromki śmiech.

A przekorne życie jak zwykle dopisało ciąg dalszy.

Timczenko, jego interesy i interesiki są znane publiczności, toteż w publikacjach TV Dożd’ uwagę przykuła druga osoba dramatu – niejaki Piotr Kołbin, zupełnie nieznany szerokiej publiczności. „To Rołdugin numer dwa – napisał Aleksiej Nawalny (https://navalny.com/p/5075/). Dlaczego Rołdugin numer dwa? To też wiolonczelista? Nie, absolutnie nie. Kołbin w latach 90. pracował jako rzeźnik w Petersburgu i do wczoraj nikogo nie interesował. A nazwałem go Rołduginem dlatego, że podobnie jak ten muzyk Kołbin jest skarbonką Putina”. Może nie tyle skarbonką, co słupem.

Putin zna się pono z Kołbinem z lat dziecinnych, chłopcy jeździli razem na wakacje. Kołbin prowadzi ciche i spokojne życie, nie wygląda na magnata i nie zachowuje się jak magnat. Tymczasem Forbes lokuje go wysoko na liście najbogatszych Rosjan, ocenia jego majątek na pół miliarda dolarów.

„W 2009 roku, kiedy zacząłem przyglądać się z bliska biznesowi Giennadija Timczenki, zwróciłem uwagę na pewnego ciekawego partnera – Piotra Kołbina, który nie sprawiał wrażenia wielkiego biznesmena, tymczasem był właścicielem kilku ważnych aktywów w przemyśle naftowym. Doszedłem do wniosku, że jest współwłaścicielem firmy Timczenki, Gunvor – mówi dziennikarz „Nowej Gaziety” Roman Szlejnow. – Potwierdzenie tych podejrzeń uzyskałem w 2012 roku”. Kołbin i Timczenko też mieli się znać od piaskownicy.

Potem, jak wyjaśniło dochodzenie TV Dożd’, Kołbin dokonał kilku „udanych transakcji” i stał się udziałowcem innych ważnych rosyjskich firm. Nie ruszając się przy tym zapewne z wersalki w dużym pokoju. Na „słupie”-Kołbinie wisi – jak przypuszcza Szlejnow – własność samego Putina.

Sekretarz prasowy Putina, Dmitrij Pieskow, pytanie dziennikarzy o Kołbina potraktował firmowym wzruszeniem ramion: nigdy nie słyszał takiego nazwiska.

„Możemy nigdy nie uzyskać stuprocentowego potwierdzenia przypuszczeń, że to majątek Putina – mówi Roman Szlejnow. – Nikt nie może wszak powiedzieć: to pieniądze Putina i kropka. Przecież sam WWP się na tych papierach nie podpisuje, śladów nie ma. W końcu nie jest głupi, pracował w KGB, zna się na dowodach i zacieraniu śladów. Dlatego potrzebni mu są specjalni ludzie, zaufani, którzy nie zdradzą”.

Jeszcze ciekawsze w tych śledztwach dziennikarskich, wykazujących dziwne przepływy finansowe, jest to, że ludzie z bliskiego kręgu Putina kombinują cały czas, jak uchronić zdeponowane poza granicami Rosji aktywa przed kościstą ręką kryzysu. Pieniądz nie leży, pieniądz pracuje. Pieniądz przepływa. Następuje „migracja własności z bliskiego kręgu Putina do ludzi z jeszcze bliższego kręgu Putina” (Szlejnow). A zatem luksusowe mieszkania dla babci Aliny Kabajewej mogą być formą zabezpieczenia „uczciwie ukradzionych” zasobów bardzo, bardzo, bardzo bliskiego kręgu.

Temat domniemanych majętności domniemanej babci domniemanej konkubiny WWP naturalnie sprowokował żartownisiów. „Jako człowiek honoru Rołdugin powinien się teraz ożenić z babcią Kabajewej”. Dalej: „Przy urodzeniu wylosowała szczęśliwy los na loterii. A to dlatego, że urodziła się jako babcia Aliny Kabajewej”. Albo: „Mnie się bardzo podoba, że Putin nie jest interesowny. Wszyscy jego przyjaciele są miliarderami. On też przecież mógłby zająć się biznesem i stać się bogatym człowiekiem. Ale tego nie robi. To wszystko dla nas”. Oczywiście, że to wszystko dla Rosjan. Wybranych.

Przeprowadzone, sfałszowane, nasze

20 września. Niespodzianek nie było – fasadowe głosowanie nazywane wyborami do Dumy przyniosło zwycięstwo partii władzy, Jednej Rosji. Mandaty otrzymała także tak zwana systemowa opozycja, czyli partie obsługujące Kreml i imitujące pluralizm: komuniści, nacjonalistyczna LDPR Żyrinowskiego i do kompletu niezbyt udany klon partii władzy Sprawiedliwa Rosja.

Proces wyborczy był na każdym etapie kontrolowany przez Kreml. Dobrze poinformowane wróble na kremlowskim dachu mówią, że osobą, odpowiedzialną z ramienia władz za przebieg wyborczej farsy, był Wiaczesław Wołodin, zastępca szefa prezydenckiej administracji. Jego strategia polegała na tym, aby do Dumy – wybieranej znów według mieszanej ordynacji (połowa z krajowych list partyjnych, połowa z okręgów jednomandatowych; przywrócono tę ordynację po 13 latach) – dostała się maksymalnie mocna reprezentacja deputowanych Jednej Rosji oraz trzy partie, dotychczas zasiadające w parlamencie; eksperymentalnie dopuszczano obecność pojedynczych deputowanych startujących z okręgów jednomandatowych, reprezentujących partie zabiegające o względy Putina. Całość procesu wyborczego de facto sprowadzała się do zabiegania o jego względy. Niemniej obecność w pełni lojalnych przedstawicieli prokremlowskich ugrupowań spoza zaklętego kręgu czterech parlamentarnych partii niczego nie zmieni w ogólnym zagospodarowanym krajobrazie. Kontrola nad wyborami zakładała używanie sprawdzonych narzędzi: fałszowanie wyników, karuzele (wożenie autokarami od punktu do punktu zwerbowanych osób), kupowanie lub dosypywanie głosów, inne metody administracyjne.

Kapłani propagandy w mediach powtarzali, że rosyjskie społeczeństwo mimo kryzysu, pogarszających się wskaźników, zdradzieckich sankcji Zachodu itd. pokazało, że murem stoi za władzą. Nawet bezmyślne lapsusy formalnego szefa partii władzy, premiera Dmitrija Miedwiediewa w rodzaju wypowiedzi „pieniędzy nie ma, ale wy się trzymajcie, życzę dużo zdrowia”, nie zmieniły sytuacji. Jedna Rosja z list partyjnych i okręgów jednomandatowych otrzymała 343 mandaty – większość konstytucyjną – w 450-osobowej izbie (na razie nie ma jeszcze oficjalnych wyników, ale zapewne nie zmienią się te wstępne dane jakoś diametralnie). Otrzymała dzięki dorysowaniu około 14% głosów, jak twierdzi analizujący wyniki wyborów statystyk Siergiej Szpilkin. Jego zdaniem dorysowano też frekwencję: nie oficjalne 47%, a najwyżej 37%.

Opozycja pozasystemowa nie znalazła się w Dumie, kilka startujących partii – m.in. Jabłoko, PARNAS – nie przekroczyło nawet 3-procentowego progu, uprawniającego do dotacji z budżetu, aby wejść do parlamentu, trzeba było zdobyć co najmniej 5% głosów, progi okazały się – z różnych względów – za wysokie jak na opozycyjne nogi. Po poprzednich wyborach opozycja antysystemowa zorganizowała protesty przeciwko fałszerstwom wyborczym. Ruch białej wstążki bardzo nie spodobał się Putinowi, który podobno panicznie boi się czegoś w rodzaju arabskiej wiosny czy Majdanu pod murami Kremla. Tym razem chodziło o to, aby nikomu w głowie nie postało protestować. I faktycznie ogólna apatia, brak wiary w skuteczność jakichkolwiek protestów sprawiają, że opozycja nie wzywa do wyjścia na ulicę, a potencjał protestu nawet wśród niezadowolonych jest mizerny. System triumfuje i pokazuje, że może mieszać w wyborczym kotle, jak chce.

Z reporterskiego obowiązku dodam słowo o odbywających się jednocześnie z wyborami do Dumy lokalnymi wyborami w kilku regionach. Ramzan Kadyrow zwyciężył w plebiscycie potwierdzającym jego mandat szefa republiki ze słabym wynikiem 97%. Jego człowiek, zasiadający od lat w Dumie i cieszący się zasłużoną sławą zbira, „człowiek ze złotym pistoletem” Adam Delimchanow nadal reprezentować będzie interesy klanu w Dumie – zdobył mandat deputowanego z jeszcze słabszym rezultatem 92% głosów. W obwodzie tulskim stanowisko gubernatora przypadło Aleksiejowi Diuminowi (kilka miesięcy temu został mianowany przez Putina na to stanowisko, ale w teatrze marionetek wymagane było potwierdzenie tego stanu rzeczy w głosowaniu). Diumin to ciekawy case – przez lata był osobistym ochroniarzem Putina (to jego jedyny na razie walor; ciekawa ścieżka kariery, nieprawdaż?), krążą pogłoski, że nawet szykuje się go na następcę, telewizja przyjeżdża robić z nim wywiady, pokazuje mleczne krowy, które dają więcej mleka pod jego światłym przewodem itd. Na razie Diumin nie umie publicznie przemawiać, przyzwyczajony do roli człowieka za plecami bossa. Zobaczymy.

Co dalej? Z posłuszną prokremlowską partią, mającą konstytucyjną większość w kieszonkowym parlamencie Kreml będzie mógł błyskawicznie i bez targów z przystawkami przeprowadzać każdą ustawę. Może się to przydać w takim prognozowanym przez „The New Times” rozwiązaniu jak przeprowadzenie przedterminowych wyborów Putina (http://newtimes.ru/stati/xroniki/dosrochnyij-prezident.html), które mogą się odbyć już nawet w marcu 2017, na rok przed ustawowym terminem. Autor analizy Artiom Torczinski zauważył, że w przyszłorocznym budżecie przewidziano duże kwoty na wybory, a takowych brak w projekcie budżetu na 2018.

Lekarzu, obroń się sam

11 września. Rosyjska służba zdrowia na co dzień dostarcza wytrawnych materiałów dla seriali, ale częściej tych z gatunku opowieści z dreszczykiem niż mydlane opery. Kilka miesięcy temu w Biełgorodzie doszło do pobicia pacjenta przez lekarza. I to ze skutkiem śmiertelnym (pisałam o tym: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/01/09/bokserzy-i-hackerzy/), ostatnio odnotowano z kolei głośne w całym kraju przypadki pobicia lekarzy lub personelu medycznego przez pacjentów.

Oriechowo-Zujewo, miasto niedaleko Moskwy. 120 tysięcy mieszkańców. Kilka zakładów przemysłowych, jedna uczelnia techniczna, dwa kina. No i szpital. A w nim kolejki pacjentów pod każdym gabinetem. W jednej z takich kolejek utknęła pewna młoda kobieta, której coś się stało w nogę. Był późny wieczór. Czekała na prześwietlenie. Czekała i czekała. Jak wszyscy. Kobiecie towarzyszył brat. Bratu skończyła się w pewnym momencie cierpliwość i postanowił siostrzane procedury przyspieszyć. Radykalnie i niestandardowo. Wtargnął do gabinetu, obalił rentgenologa na podłogę, ściągnął mu kitel i wrzeszcząc coś nieprzyjemnego pod adresem służby zdrowia jął okładać nieszczęsnego po twarzy pięściami. Z wprawą i widoczną satysfakcją. Zajście sfilmował komórką jakiś pacjent, który siedział pod gabinetem. Przebieg można obejrzeć w sieci (uwaga, sceny drastyczne: https://lenta.ru/news/2016/08/31/fight/). Wezwano policję. Rentgenolog trafił na oddział z rozpoznaniem: wstrząśnienie mózgu.

Incydent miał miejsce pod koniec sierpnia. Wszczęto śledztwo. Mężczyznę, który pobił lekarza, aresztowano. Krewki brat pacjentki okazał się recydywistą, kilka dni wcześniej opuścił zakład karny, w którym odsiadywał wyrok za pobicie. Śledztwo wziął pod swoje skrzydła sam naczelnik Komitetu Śledczego, Aleksandr Bastrykin. Prokuratura zaraz też zmieniła kwalifikację czynu z pobicia na usiłowanie zabójstwa (czyn zagrożony karą do 15 lat pozbawienia wolności). Siostra, z powodu której doszło do zajścia, zeznała, że rentgenolog obraził ją, dlatego brat wystąpił w jej obronie. Poszkodowany jednak wskazuje, że miły pan brat przystąpił do rękoczynów, gdy rentgenolog domagał się od pacjentki skierowania, bez którego nie mógł wykonać prześwietlenia. Lekarze zaczęli zbierać podpisy pod petycją w sprawie odwołania pani minister zdrowia za bezczynność. Z kolei ministerstwo zdrowia zażądało wprowadzenia dotkliwszych kar za pobicia personelu medycznego. Bo też do tego typu zdarzeń dochodzi w rosyjskich placówkach dość często.

Choćby w tym samym Oriechowie-Zujewie w szpitalu numer jeden grupa „karków” pobiła w maju tego roku trzech lekarzy, ponaglając ich w ten oryginalny sposób, by z większą chęcią i szybciej zajęli się stanem zdrowia przywiezionego przez nich na izbę przyjęć starszego krewnego.

O pobiciach lekarzy pogotowia można przeczytać w lokalnej prasie w niemal każdym rosyjskim mieście. Nagminnie zdarza się, że wezwany do chorego lub ofiary wypadku zespół ratunkowy staje się obiektem agresji pacjentów, pijanych w siwy dym. Podobne incydenty odnotowano ostatnio w Wołgogradzie, Oziorach pod Moskwą, Czelabińsku… Lista jest długa. Z tej rutynowej kroniki wybija się przypadek z Krasnogorska – tam pijany pacjent w stanie wielkiego pobudzenia zaatakował personel medyczny izby przyjęć, gdyż… uznał ich za bojowników Państwa Islamskiego.

Każdy z kolejnych przypadków pobić wzbudza dyskusję w środowisku. W blogu kardiologa na stronie rozgłośni Echo Moskwy czytamy: „Cała nasza rzeczywistość prowokuje nas do TAKICH reakcji. Rozejrzyjcie się wokół siebie. Jedziesz w metrze, ktoś kogoś potrącił, zaraz awantura, mordobicie, kolejka w sklepie – kasjerka dostaje po twarzy, lekarz nie dość szybko obsługuje, na podłogę go i kopa. […] Byłem na kongresie kardiologicznym w Rzymie. Organizatorzy pierwszego dnia podstawili za mało autokarów, trzeba było poczekać. Rosjanie, stojący obok mnie, stwierdzili, że gdyby coś podobnego zdarzyło się w Rosji, to zaraz wszyscy poszliby na te autokary czeredą i wzięliby je szturmem. A jakże! Bo też ta agresja jest u nas kultywowana. Oglądamy w telewizji polityków, którzy wrzeszczą na siebie nawzajem, obiecują, że zaraz wszystkim naokoło „wsypią” – Ukrainie, Łotwie. Najważniejsze to przywalić. Prezydent też nam powiedział, że można bić. To dozwolone. Nauczyli nas, że prawo nie działa, że trzeba szukać sprawiedliwości samodzielnie. Dlatego pobicia lekarzy będą się powtarzać. I nie tylko lekarzy”.

Smutna refleksja. Dotyczy zresztą nie tylko Rosji i nie tylko lekarzy.