Archiwum autora: annalabuszewska

Koszulki z napisem „Putin kat Biesłanu”

3 września. Ten ból nie daje się uśmierzyć. Matki Biesłanu ciągle opłakują swoje dzieci. Od tragedii w szkole numer jeden minęło dwanaście lat. W Osetii Północnej to ciągle niezabliźniona rana, w Rosji – już coraz bardziej zapomniane wydarzenie, jedno z dramatycznego pasma, spychane na margines. Władze nie chcą, by przypominać liczne znaki zapytania, które nadal wiszą nad tą ponurą tragedią. Nie chcą dostrzegać własnych błędów, nie chcą przyznawać się do winy, wyciągać na światło dzienne upychanych po kątach niewygodnych epizodów. A tych pytań i wątpliwości jest wiele. I jest nowe źródło bólu.

O wyjaśnianie wątpliwości i o ukaranie winnych ciągle upominają się kobiety, które straciły podczas zamachu dzieci i bliskich. W trakcie obchodów rocznicy napadu czeczeńskiego komanda na szkołę kilka matek Biesłanu wyraziło protest. Mówi Ełła Kiesajewa, przewodnicząca organizacji Głos Biesłanu: – Akcję zorganizowała nasza organizacja, w jej skład wchodzi trzydzieści osób. 1 września w czasie uroczystości żałobnych w szkole zdjęłyśmy płaszcze, aby było widać napisy na naszych koszulkach [napis głosił: „Putin – kat Biesłanu”]. Swoją akcją chciałyśmy wskazać społeczeństwu winowajcę tej tragedii. Prowadzona jest kolosalna agitacja, tworzone są mity o Biesłanie. A my chciałyśmy pokazać, że przez te dwanaście lat widzimy jednego winnego – tego właśnie człowieka. Prowadzimy własne śledztwo, zbieramy fakty, dowody. Złożyłyśmy pozew do Trybunału Europejskiego w sprawie naruszenia konwencji praw człowieka. Policjanci i ludzie z Federalnej Służby Bezpieczeństwa od razu nas otoczyli i zaczęli spychać w róg sali. Stanęłyśmy pod ścianą, zablokowali nas tam. […] Łapali nas za ręce, nie pozwalali wyjść na środek sali, ale w końcu nam się to udało. Krzyczałyśmy: „To nasze prawo, my tak uważamy”. Kiedy wyszłyśmy ze szkoły, podjechała policja – ze stu ludzi. Okrążyli nas i pojedynczo wyciągali. Szturchali, szarpali, wykręcali ręce, popychali.

Zatrzymane kobiety z Głosu Biesłanu i dwie dziennikarki (z Nowej Gaziety i internetowego czasopisma Takije Dieła) przewieziono na posterunek, przetrzymywano sześć godzin, nie udzielono pomocy medycznej, choć były poturbowane. Matki Biesłanu trafiły przed oblicze sądu za zakłócanie porządku. Przy pustej sali, pod osłoną nocy. I zostały skazane prawomocnym wyrokiem. Sąd uznał ich winę. Za podstawę wyroku biorąc zeznania policjantów. Skazał matki Biesłanu na bardzo wysokie grzywny i prace społeczne.

Dalej.

Rzeczniczka praw człowieka Tatiana Moskalkowa potępiła i matki Biesłanu, i policjantów, którzy szarpali kobiety przy zatrzymaniu (za przykład odpowiedniego zachowania dała policji „uprzejmych ludzi”, czyli zielonych ludzików). Wzięła w obronę prezydenta: „Nasz prezydent zrobił tak wiele dla podniesienia poziomu życia społeczeństwa. Zrobiono tak wiele, aby w naszym kraju nie powtórzyła się ta tragedia”. Na forach internetowych zaraz pojawiły się komentarze, że pani Moskalkowa jest rzecznikiem praw człowieka. Jednego konkretnego człowieka – Putina.

W jednym z talk show na pierwszym programie rosyjskiej telewizji uczestnik dyskusji polityk Leonid Gozman próbował podjąć temat Biesłanu. Został zakrzyczany przez rycerzy telewizyjnej propagandy, zarzucono mu, że w celach politycznych wzywa imienia Biesłanu. Gdy nie przestawał mówić, prowadzący odebrał mu głos.

Nie ma miejsca na refleksję. Wygląda na to, że nie ma już miejsca na wspominanie o Biesłanie w ogóle.

Dziennikarka Radia Swoboda Jelena Rykowcewa napisała na FB: „Nie znajduję w języku rosyjskim słów na określenie tego draństwa. W głównym wydaniu dziennika telewizyjnego [1 września] nadano wielowątkowy materiał o tym, że w kraju rozpoczyna się rok szkolny. We Władywostoku prezydent spotyka się z uczniami, w Tule tamtejszy gubernator – w elewami, […] w Groznym uroczyście zaczyna działać ogólnokrajowy ruch uczniów, w Moskwie minister Ławrow przemawia do studentów MGIMO, premier Miedwiediew jest z wizytą w szkole kształcącej techników transportu, minister Szojgu wpada na uroczystości na uczelnię wojskową, Żyrinowski tu, Ziuganow tam. A jeszcze apele w szkołach w Doniecku i Ługańsku. I nawet korespondencja z Kijowa, pełna niepokoju, że podręczniki historii tam zmieniają. Wszędzie były kamery, wszystko pokazały. A Biesłan? Nie ma Biesłanu. Nie pasuje do obrazka szczęśliwości”.

Przez kilka lat na szkolnych uroczystościach rozpoczęcia roku ogłaszano minutę ciszy, czcząc w ten sposób pamięć dzieci, które zginęły w Biesłanie. W tym roku nie ogłoszono. Zanik pamięci.

Czeczeński trening prezydenta

27 sierpnia. Noc. Zegar na Spaskiej wieży Kremla wybija kuranty, których brzmienie zna cały kraj. Kraj pogrążony jest we śnie, ale w gabinecie Najważniejszej Osoby pali się światło. Wódz nie śpi. Wódz pracuje, pochyla z zatroskaniem czoło nad rozwiązaniem problemów, które mu to czoło chmurzą. Tak zaczyna się wiele opowieści o tym, jak pracował Józef Wissarionowicz Stalin, który nie spał po nocach i złowrogo miotał się po gabinecie, wprawiając w drżenie współpracowników, czujnie wyczekujących, czy nie wezwie ich na rozmowę.

Czy nocne spotkanie na Kremlu prezydenta Putina i pełniącego obowiązki prezydenta Czeczenii Ramzana Kadyrowa było nawiązaniem do tej tradycji? Zegar na Spaskiej wieży Kremla wybija kuranty. Kraj pogrążony jest we śnie, tymczasem w gabinecie Najważniejszej Osoby zjawia się w eleganckim ciemnym garniturze Ramzan Kadyrow i rozmawia z patronem. „Już 1200 dojnych krów mamy w naszym przedsiębiorstwie, niedługo będziemy mieli cztery tysiące sztuk bydła hodowanego na mięso. Nie będziemy zależni od importu” – relacjonuje nocny gość. Czy rzeczywiście postępy w produkcji nabiału w Czeczenii są aż tak ważne, by organizować spotkanie w środku nocy? A może tak ważny jest drugi powód, który został opisany przez oficjalną służbę prasową prezydenta: Kadyrow z radością poinformował o osiągnięciach republiki w sportach walki i zaprosił prezydenta na imprezę mistrzowską, na treningi dżudo. A prezydent z taką samą radością przyjął zaproszenie. Tyle strona oficjalna. No, właśnie, oficjalna – po co nocnemu spotkaniu nadano oficjalny status? O czym panowie rozmawiali, gdy wyłączono kamery i mikrofony? I czemu robocza rozmowa prezydenta z reprezentantem władz lokalnych stała się tematem dnia?

Dużo tych pytań. A nawet jeszcze więcej. A w odpowiedzi tylko spekulacje i domysły. Kremlinologia stosowana w całej okazałości. Ramzan Kadyrow ma status faworyta. Dzięki temu może liczyć na przychylne wsparcie patrona w sprawach, na których mu zależy (z oficjalnych źródeł wiadomo, że Kadyrow poprosił podczas wizyty na Kremlu o osobiste wstawiennictwo Putina w jakichś ważnych, bliżej niesprecyzowanych sprawach). Czeczeński lider obficie tryska wiernopoddańczymi aforyzmami pod adresem gospodarza Kremla, zapewnia o swej lojalności i oddaniu. Za to otrzymuje pełną gratyfikację pieniężną. Wprawdzie mówi, że dostaje pieniądze od Allaha, ale nie ulega wątpliwości, że są to ruble ziemskie, kremlowskie.

No, właśnie, pieniądze. Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi podobno właśnie o nie. „Moskowskij Komsomolec” pisze, że ministerstwo finansów, rozpaczliwie poszukujące oszczędności w sytuacji kryzys i sekwestru budżetu, zamierza ściąć o 5 procent nakłady na Czeczenię. A tu wybory akurat idą. Te parlamentarne – a Czeczenia dostarcza 114% głosów na Jedną Rosję. I te potwierdzające status Kadyrowa jako prezydenta republiki. No to trzeba raczej sypnąć dodatkowym groszem z Moskwy, a nie oszczędzać.

Może zatem chodziło o pieniądze, a może o wsparcie prezydenta w innej sprawie. Okołokremlowskie wróble uparcie ćwierkają, że Ramzan Kadyrow i jego dzielna drużyna zabijaków ma na pieńku z wysoko postawionymi funkcjonariuszami Federalnej Służby Bezpieczeństwa i MSW. Wiele napisano o tym konflikcie przy okazji zabójstwa Borysa Niemcowa, kiedy konflikt na linii Kadyrow-siłowicy mocno się zaostrzył. Hasło „przyjemniaczek z Kaukazu” przewija się w bardzo wielu sprawach – i gdy mowa o gangsterach, bezpiecznie uprawiających swój proceder w Moskwie i gdy mowa o zaciągach do oddziałów walczących w Donbasie po stronie separatystów, i gdy chodzi o rekrutację do formacji Państwa Islamskiego. A zatem szerokie spektrum do spekulowania, o czym to nocą rozmawiano na Kremlu.

Mając powyższe na uwadze, z zainteresowaniem można się przyjrzeć publikacji „Nowej Gazety” sprzed kilku dni. „17 sierpnia twerski sąd rejonowy w Moskwie wydał nakaz aresztowania pięciu uczestników zorganizowanej grupy, wymuszającej haracze od stołecznego przedsiębiorcy. To może być głośna sprawa, jako że wśród podejrzanych jest dwóch funkcjonariuszy MSW Republiki Czeczeńskiej” – pisze gazeta.

Czy to w ich sprawie wstawiał się u prezydenta Kadyrow? Potwierdzenia nie ma. Kremlinologia stosowana.

 

Młodokremlowcy na start

22 sierpnia. Ciemne korytarze Kremla zawsze przyciągały uwagę świata. Spiski, intrygi, zawiłe plany, wojny podjazdowe zwalczających się koterii w najbliższym otoczeniu władcy dawały i dają nieodmiennie znakomitą pożywkę interpretatorom. Znawcy pokrętnych tajemnic kremlowskiego dworu mają od dwóch tygodni nowy temat do przeanalizowania: dlaczego Putin odwołuje poszczególne osoby z dotychczasowego „najbliższego kręgu” i zastępuje je osobami młodszymi, które karierę zawdzięczają prezydentowi? Przedmiotem rozważań jest dymisja Siergieja Iwanowa ze stolca szefa administracji prezydenta (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/08/18/kadry-w-tas/) i wprowadzenie na ten wysoki urząd mało znanego klerka Antona Wajny.

Ta zmiana personalna była bardzo zaskakująca. Wajno niczym nie zasłynął, niczym się nie wybijał, niczym nie błysnął w świecie biurokracji. Jego nazwisko nie pojawiało się nigdy na giełdzie kandydatów do obsadzenia ważnych posad. Był jednym z kamyczków, które tworzą nieciekawą urzędniczą mozaikę na ścianach biurowych pomieszczeń Kremla.

Wajno ma 44 lata, jest o pokolenie młodszy od Iwanowa i innych bliskich współpracowników Putina z najbliższego kręgu. Pochodzi z Estonii (w wersji estońskiej jego nazwisko pisze się Vaino), jest wnukiem Karla Wajny, pierwszego sekretarza Estońskiej Partii Komunistycznej w latach 80., kształcił się na prestiżowej uczelni w Moskwie (MGIMO). Próbował sił w dyplomacji, potem mozolnie wspinał się po szczeblach kariery w kancelariach rządu i prezydenta, ostatnio był zastępcą szefa administracji prezydenta, odpowiadającym za prace organizacyjne. Żadnych spektakularnych wpadek, żadnych wybitnych osiągnięć. Ot, życie faceta z teczką pełną dokumentów wagi państwowej, zawsze ogolonego, ostrzyżonego, w niewygniecionym garniturze, nabierającego coraz większej biegłości w załatwianiu ważnych spraw w ważnych kręgach, spokojnego, lojalnego, bez zarzutu.

I można by przy studiowaniu biografii nowego szefa prezydenckiej administracji umrzeć z nudów, gdyby nie to, że w pewnym momencie Anton Wajno zapragnął również – tak trochę na boku – zrobić karierę naukową. A może nie tyle zrobić karierę, ile dokonać rzeczy ważnych dla całej ludzkości. Owóż, na początku dekady opublikował on kilka prac naukowych z zakresu futurologii. Szczególnie pochylił się nad przyrządem, pozwalającym kumulować wiedzę. Nooskop, bo tak nazywa się to cudo wymyślone przez niepozornego urzędnika putinowskiego gmachu władzy, pomaga „materializować moment przejścia życia z przestrzeni w czas”, ma to służyć przewidywaniu np. kryzysów w gospodarce. Wiem, trudno to zrozumieć, ja też mam problem. Poczytajmy dalej: „Nooskop składa się z sieci przestrzennych skanerów – pisze wizjoner – przeznaczonych do rejestracji zmian w biosferze i działalności człowieka z pomocą transakcji – klatek współ-Bytu – w postaci skrzyżowania przestrzeni-czasu-życia […] Nowy paradygmat zarządzania polegać ma nie na gromadzeniu doświadczeń przeszłości, a kapitalizacji przyszłości”. O co w tym wszystkim chodzi? Nie bardzo wiadomo. Jedni mówią o zbieraniu do kupy zbiorowego doświadczenia ludzkości, drudzy o futurystycznych wizjach. Prace Wajny były jednak publikowane w poważnych czasopismach, takich jak „Problemy Ekonomii i Prawa”, cytowane itd. Takie publikacje potrzebne są w procesie otrzymywania uczonych tytułów.

Można w tym kontekście sięgnąć po popularna teorię spiskową, że Putin interesuje się ezoteryką, sposobami wszelakimi przedłużania młodości i życia i chętnie nadstawia ucha, gdy mowa o praktykach ocierających się o zjawiska paranormalne (pisałam o tym w blogu w cyklu „Putin i nieśmiertelność”). A może kandydatura Wajny spodobała się Putinowi z przyczyn czysto pragmatycznych. Jak mówi Siergiej Aleksaszenko (ekonomista, b. wiceszef banku centralnego), „Putin wprowadza [do struktur władzy] kolejną generację ludzi, uruchamia windy awansu dla młodszych technokratów, czyli ludzi, którzy nie mają ani światopoglądu, ani wartości, za to mają wpojone, że należy słuchać zwierzchnika i wykonywać jego polecenia. […] Tacy ludzie mogą być wykonawcami poleceń, ale mogą też mieć własne pomysły, niemniej jedynie w ramach wyznaczonych odgórnie. Putin stopniowo wymienia kadry. Stara gwardia odchodzi, przychodzą ludzie, którzy wszystko zawdzięczają Putinowi. Żaden z nich w tej chwili nie ma własnych ambicji politycznych. Z punktu widzenia prezydenta – tak, to o to chodzi, bo tacy ludzie nie są w stanie zorganizować przewrotu pałacowego. Nominacja Antona Wajno jest symboliczna. Szef administracji prezydenta to człowiek, który pilnuje drzwi głównego gabinetu. Może tam w każdej chwili sam wejść. Z teczką dokumentów. Ale także ze szkatułką czy nożem do lodu”.

W ciekawych kategoriach się obracamy – intrygi, spiski, przewroty pałacowe, nóż do lodu. Jak gdyby od czasów pierwszych Rurykowiczów nic się nie zmieniło. Jeśli nie liczyć nooskopów.

Kadry w tas

18 sierpnia. Poznali się z Wołodią Putinem w latach siedemdziesiątych w ponurej instytucji, która rzucała złowrogi cień na cały kraj i okolice. Obaj uczyli się języków obcych i mieli zasilić oddziały walczące na niewidzialnym froncie. Gdy pracodawca się zawalił, uchwycili nowe przyczółki – najpierw w rodzinnym Petersburgu, a potem w Moskwie. Objęcie najważniejszego przyczółku na Kremlu przez Putina oznaczało awans również dla kolegów. W tym dla Siergieja Iwanowa, bo o nim będzie mowa.

Był wiernym pretorianinem Putina. W 2008 roku był brany pod uwagę jako kandydat do grzania carskiego tronu, gdy Putin postanowił przez cztery lata udawać, że nie rządzi Rosją. Ci, którym dane było zaglądać za kulisy kremlowskiego teatrum, mówili, że Iwanow dostał pocztą pantoflową zapewnienie, że to on zostanie prezydentem. A gdy już witał się z gąską i nabierał powietrza w płuca, aby wydać okrzyk triumfu, Putin ogłosił wszem wobec, że wybiera Miedwiediewa. Iwanow podobno bardzo to przeżył, na kilka dni zniknął z radarów, powiadali, że „uszoł w zapoj”.

Ale dzielnie się pozbierał i pozostał w grze o wysokie stołki, co najważniejsze – utrzymał miejsce w pobliżu Putina. Krytycy zwracali uwagę, że nie odznaczył się ani szczególną inwencją, ani pomysłowością, powierzone odcinki zawalał, zajmował się plotkami i intrygami. Zdaniem dziennikarza Konstantina Gaaze (Slon.ru), „Iwanow to klasyczny przykład sowieckiego czekisty, opętanego myślą o globalnych teoriach spiskowych. Ma w głowie ciągle jakieś kampanie przeciwko rosyjskiemu biznesowi, wszystkich podejrzewa o knucie przeciwko rosyjskim politykom za granicą, opowiada szpiegowskie historyjki. I tyle. […] Ta formacja myślowa nie pozwala na dostrzeżenie ważnych dla męża stanu czy choćby zdolnego polityka rzeczy jak gospodarka, interesy biznesu, obiektywne problemy globalizacji”.

Od 2011 roku Iwanow był szefem administracji prezydenta. Bardzo ważna funkcja, świadcząca o wysokim zaufaniu prezydenta. To on kieruje ruchem wokół głowy państwa. Choć oczywiście to nie on podejmuje decyzje – decyzje podejmuje prezydent.

I oto po serii roszad kadrowych na szczeblu gubernatorów (pisałam o tym pod koniec lipca: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/07/29/putin-robi-porzadki/) Putin wykonał ruch w swym najbliższym kręgu – zdymisjonował Iwanowa. To był szok. Domysłom i spekulacjom nie było końca: czyżby to miało znaczyć, że na Kremlu dojrzewał spisek przeciwko Putinowi? Czasy są niepewne, wysokie fale kołyszą arką władzy, wszystkiego się można spodziewać w tej napiętej atmosferze.

Jakie były przyczyny dymisji, nie wiemy. Możemy się domyślać, nic więcej. Wersja oficjalna głosi, że Iwanow odszedł na własną prośbę. Obejmie nieważne stanowisko – będzie specjalnym przedstawicielem prezydenta ds. ekologii i transportu. Czy to koniec kariery wiernego druha? Niekoniecznie. Kluczowe może okazać się to, że Iwanow nie został wypędzony poza najbliższy krąg współpracowników prezydenta. Jak napisał dziennik „Wiedomosti”, Iwanow zachował status członka Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, choć ekologiczna synekurka nie daje mu formalnie powodu, by zachować tę godność. Rada Bezpieczeństwa jest od lat czymś w rodzaju biura politycznego – to w tym gremium zapadają najważniejsze decyzje polityczne w kraju. Utrzymanie tej pozycji w Radzie może świadczyć o tym, że Iwanow jednak nie wypadł z łaski i żadnych spisków nie było. Iwanow został w odwodzie, nie stracił szans na powrót, może zostanie wyciągnięty zza kulis w stosownym momencie. A może i nie. Może proces przesadzania kolegów i podwładnych toczyć się będzie na szczytach władzy dalej. Może zapoczątkowane odmładzanie kadr ma jakiś strategiczny cel. Mówię o odmładzaniu kadr, bo następcą Iwanowa na stanowisku szefa prezydenckiej administracji został przedstawiciel młodszego pokolenia klerków, Anton Wajno. Ale to temat na oddzielną opowieść, o czym niebawem.

A teraz jeszcze na zakończenie śmiała teza przedstawiona przez wspomnianego wyżej Konstantina Gaaze: zmiana na stanowisku szefa administracji wiąże się z planami przeprowadzenia przedterminowych wyborów prezydenta. Terminowe przewidywane są w 2018 roku, a te przyspieszone miałyby się odbyć już w marcu 2017 roku. Dlaczego? Gaaze tłumaczy to tak: „Intryga polegałaby na tym, aby bezproblemowo przedłużyć prezydencki mandat Putina i aby zakończyć jednocześnie proces przekazywania władzy młodszej generacji putinowskiej elity”. Zdaniem dziennikarza, wierchuszka walczy o wpływy, kremlowska kamaryla chce wyciąć „grupę Miedwiediewa”, wzmacnia się Federalna Służba Bezpieczeństwa, stan zdrowia prezydenta jest niepokojący, zaostrzenie stosunków z Ukrainą – to są te czynniki, które niepokoją i każą zapewnić spokój wszędzie tam, gdzie można. A Iwanow był intrygantem i kiepskim menedżerem. Podobno Putin dawno już miał go dosyć, a na te czasy potrzebny jest ktoś sprawniejszy. Może i tak. W końcu przestawianie terminu wyborów zostało już przetrenowane kilkakrotnie u sąsiadów zza miedzy, wzorce więc są, tylko brać.

Krymskie wakacje dywersanta

16 sierpnia. Pod koniec ubiegłego tygodnia agencje informacyjne organizowały dodatkowe dyżury dla pracowników, obawiając się zaostrzenia sytuacji wokół Krymu, skąd napływały sensacyjne komunikaty i w związku z tym wielkiego zaognienia na linii Moskwa-Kijów.

Federalna Służba Bezpieczeństwa Rosji poinformowała w ubiegłym tygodniu w trybie ekstraordynaryjnym, że udaremniła dokonanie na Krymie zamachów terrorystycznych. Mieli ich dokonać dywersanci nasłani przez ministerstwo obrony Ukrainy. Podobno gdzieś wywiązała się strzelanina, zginął jeden z rosyjskich funkcjonariuszy, strzelaninie towarzyszyć miał ostrzał od strony Ukrainy. Propagandowe tuby Kremla donosiły gromko, że ukraińskie „grupy dywersyjno-terrorystyczne” miały za zadanie zdestabilizować sytuację na półwyspie, posiać panikę, wygnać tym samym turystów, poderwać planowane na wrzesień wybory parlamentarne.

Prezydent Putin zmarszczył czoło i oskarżył Ukrainę o „sięganie po terror”. No i orzekł, że w tej sytuacji spotkanie w „formacie normandzkim” (Ukraina, Francja, Niemcy, Rosja) podczas wrześniowego szczytu G20 nie ma sensu. Premier Rosji zawtórował w groźnym tonie, zapowiadając, że Rosja może zerwać stosunki dyplomatyczne z Ukrainą. Strona ukraińska powtarzała, że wszystko to nieprawda, prowokacje czystej wody etc. Niemniej prezydent Poroszenko wprowadził stan podwyższonej gotowości bojowej we wschodnich jednostkach. Przez media przewalały się w tę i z powrotem porównania historyczne do prowokacji gliwickiej z 1939 r.

Jak odczytać te krymskie komunikaty? Komunikat Putina był czytelny. Rosyjski prezydent znowu powrócił do wrogiej retoryki pod adresem Kijowa, nie użył wprawdzie słowa „junta”, ulubionego określenia usłużnych kremlowskich propagandystów, ale nadmienił, że Ukrainą rządzą ludzie, którzy „zagarnęli władzę”. Ważniejsza była ta część wypowiedzi, którą Putin skierował wprost do Zachodu. Zagranie to miało na celu pokazać, że Ukraina nie jest samodzielna, nie potrafi zrobić nic konstruktywnego. To był bezpośredni apel, aby ci, którzy wspierają obecne kijowskie władze, nacisnęli swego „klienta” i skłonili Kijów do „realnego uregulowania pokojowego”. Czyli do realizowania postanowień Mińska 2, w tym objęcia ukraińską jurysdykcją separatystycznych tzw. republik ludowych, ale wedle scenariusza Kremla, z zachowaniem marionetkowych reżimów; dopiero potem możliwe byłoby rozważenie, kto sprawuje kontrolę nad granicą ukraińsko-rosyjską. W ten sposób Moskwa zyskałaby fantastyczny instrument powstrzymywania wszelkich prozachodnich zapędów Ukrainy – tzw. republiki ludowe udaremniłyby każdy krok w stronę Zachodu. Strona ukraińska ostatnio powtarzała, że przywrócenie ukraińskiej jurysdykcji nad tzw. republikami ludowymi, wybory itd. będzie możliwe, ale dopiero po odzyskaniu kontroli nad granicą, a nie – jak chce Moskwa – bez tej kontroli odzyskania. I Zachód zaczął się tej argumentacji przysłuchiwać.

Prowokacją na Krymie Moskwa pokazała więc, że jest z tego obrotu spraw niezadowolona, że zaczyna się niecierpliwić. I jeżeli Zachód nie zechce wywrzeć nacisku na Kijów i przymusić „klienta” do postępowania zgodnego z rosyjskim scenariuszem, to może być znowu gorąco. Znowu wywalimy stolik, pokażemy pięść. Może nawet znów poleje się krew, znowu trzeba będzie szukać rozwiązań. Jak nie Mińsk 2, to Mińsk 3, 4, 5, aż do skutku. Przy czym Rosja podkreśla za każdym razem, że absolutnie nie jest stroną, jest tylko arbitrem. Ha.

Co jeszcze można wyczytać spomiędzy wierszy komunikatu Putina? Że jeśli akcja „dywersant na Krymie” nie przyniesie Rosji spodziewanych owoców, to trzeba będzie Zachodowi powtórzyć dobitniej, że Ukraina jest państwem wspierającym terroryzm, skompromitować Ukrainę w oczach społeczności zachodniej, wykazać, że władze w Kijowie z niczym sobie nie radzą, nie zasługują na zaufanie etc.

Czy to przekonujące? W oficjalnej wersji wydarzeń na Krymie tłuczonej przez rosyjską telewizję i inne prokremlowskie media są liczne luki, „niestykowki”, wszystko wygląda na zawczasu przygotowaną prowokację, pozbawioną przy tym ładu i składu.

Reakcja USA na te rewelacje była zresztą powściągliwa: Departament Stanu przypomniał, że uważa Krym za okupowane terytorium Ukrainy i czeka na uregulowanie sytuacji we wschodnich prowincjach objętych promoskiewską rebelią. Rosyjski minister spraw zagranicznych Ławrow zapewniał swojego niemieckiego kolegę podczas wczorajszego spotkania, że „Rosja ma twarde dowody”. Ale na razie nikt ich nie widział.

Rosyjski historyk profesor Walerij Sołowiej w audycji Radia Swoboda powiedział: „Wojny na dużą skalę pomiędzy Rosją i Ukrainą po tym wszystkim raczej nie będzie. Zostanie utrzymane status quo. Format normandzki ulegnie zawieszeniu. Rosja będzie czekać. To jej strategia. Poczeka w nadziei, że Ukraina sama się zawali pod ciężarem własnych problemów, że Zachód nie wytrzyma antysankcji i sam zdejmie sankcje [nałożone na Rosję], że w Ameryce zmieni się prezydent”.

To chyba zbyt optymistyczna ocena. W rosyjskiej strategii faktycznie jest czekanie, ale jest też niecierpliwość, jest też liczenie na to, że jakaś mała (a w razie potrzeby nawet większa) prowokacja przyniesie duże zyski, że kropla dyplomacji Ławrowa wydrąży wreszcie jakiś choćby maleńki rozstęp w skale. Jeśli jeszcze nie teraz, to może za chwilę, kiedy zmieni się konstelacja polityczna na amerykańskim nieboskłonie, a fala migracyjna mocniej podmyje jedność Europy. Wyrażone przez Putina niezadowolenie z formatu normandzkiego to niezadowolenie z postawy europejskich partnerów – Niemiec i Francji. Może to pierwszy akord w symfonii zmysłów, jaką Putin chce skomponować z udziałem przyszłego prezydenta USA (wreszcie porozmawiamy jak równy z równym o nowym podziale stref wpływów, o losach świata całego, w tym Ukrainy, ale już bez pałętających się pod nogami niepoważnych Europejczyków). Poza tym są jeszcze wykonywane bez reporterskich fleszy „małe robótki” stricte wojskowe: ćwiczenia Kaukaz 2016, tworzenie i wyposażanie nowych jednostek wzdłuż granicy z Ukrainą itd. To też część rosyjskiej strategii.

Poza tym Rosja ma jeszcze inne fortepiany, na których będzie grać, i to głośno. Ciąg dalszy nastąpi.

Hołd petersburski

10 sierpnia. W rosyjskich bajkach powtarza się motyw przemiany bohaterów. Raz są dobrymi młodzieńcami, po czym uderzają się o ziemię i stają złymi szarymi wilkami. I na odwrót. Czary. Podobne przemiany następują w bohaterach na scenie politycznej. Sytuacja na linii Moskwa-Ankara zmienia się tak szybko, że niepodobna nadążyć. Raz turecki prezydent Erdogan jest dla Rosjan wrogim szarym wilkiem, by za chwilę uderzyć się o ziemię i wcielić w rolę przyjemnego sąsiada, który przestał już być przyjacielem Państwa Islamskiego i terrorystów, jak opowiadała przez wiele miesięcy rosyjska telewizja. Podobnie z percepcją rosyjskiego prezydenta w Turcji – jeszcze niedawno miał nad Bosforem opinię najeźdźcy, a już sułtan nazywa go „drogim przyjacielem” i wprasza się doń na podwieczorek.

Wizyta Recepa Tayyipa Erdogana w Petersburgu była kolejnym krokiem na drodze do poprawy klimatu politycznego w stosunkach z Rosją (o pierwszych jaskółkach, świadczących o woli pojednania pisałam na blogu w połowie lipca: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/07/18/stary-wrog-nowy-przyjaciel/). Erdogan przeszedł wewnętrzną przemianę po przewrocie wojskowym – zagryzł wędzidło i przystąpił do czyszczenia przedpola u siebie w domu i tuż za miedzą. Między innymi chce uregulować co się da i jak się da w zepsutych stosunkach z Rosją.

Władimir Putin postawił tureckiemu koledze kilka warunków odnowy przymierza. Sułtan musiał się publicznie ukorzyć przed carskim majestatem. „Drogi przyjaciel Władimir” łaskawie wysłuchał zapewnień o przyjaznych uczuciach, jakie Erdogan zaczął do niego żywić. Ale w odpowiedzi, miotając błękitne zimne błyskawice, wymienił długą listę rzeczy, którą Turcja powinna zrobić, aby zasłużyć na łaskę. Co dalej z tego będzie – zobaczymy, na razie jedynie otwarto furtkę. Może nawet tylko uchylono.

Normalizacja stosunków jest niewątpliwie korzystna dla obu polityków. Nawet jeśli Putin i Erdogan nie osiągną pełnego porozumienia w kilku delikatnych sprawach – to przynajmniej nie będą sobie ostentacyjnie pluć w kaszę. To już duży plus i obniżenie napięcia.

Erdogan na garnitur założył worek pokutny i odegrał rolę proszalnika, by odnowić współpracę gospodarczą i ponownie ściągnąć na Turecką Riwierę tysiące rosyjskich turystów, bez których nie ma życia i wpływów do budżetu. Putin wygłosił w swoim stylu ezopową mowę o tym, że może kiedyś w przyszłości, może nawet niedalekiej, zostaną zdjęte rosyjskie sankcje z tureckich pomidorów. Może tureccy budowniczowie dokończą w rosyjskich miastach stadiony na Mundial 2018. A może rosyjski gaz popłynie gazociągiem Turkish Stream, na którym postawiono krzyżyk, jeszcze zanim Turcy zestrzelili rosyjski samolot na pograniczu syryjsko-tureckim i w stosunkach Moskwy i Ankary nastała epoka lodowcowa. Ale przecież nie tylko o gospodarkę chodzi. Chodzi o dużo bardziej pochłaniające obu polityków partie geopolitycznych szachów.

Syria. Tu interesy obu państw są rozbieżne. Rosja wspiera Asada, Turcja – wręcz przeciwnie: traktuje go jak wroga i domaga jego usunięcia. Rosja wspiera Kurdów, Turcja zwalcza Kurdów. Rosja traktuje Syrię jako strategicznie ważną rozgrywkę z Zachodem, dla Turcji to źródło bezpośredniego zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa itd. Obie strony mają coś ważnego do ugrania, targować będą się zatem ostro.

Erdoganowi zależało, aby do świata zachodniego popłynął z Petersburga sygnał o ociepleniu stosunków z Rosją. Rosja nie zastąpi Erdoganowi Zachodu (szczególnie USA), ale pozwoli mu zwiększyć pole manewru w rozmowach z zachodnimi politykami. Teraz turecki sułtan sroży się, schładza temperaturę sojuszniczych stosunków z Ameryką, odgraża się NATO. Po puczu zażądał wydania przebywającego w USA duchownego Fethullaha Gulena, którego podejrzewa o zorganizowanie przewrotu. Stany odmawiają. Napięcie rośnie. I znowu na szachownicy pojawiają się Kurdowie. Waszyngton wspiera Kurdów (choć inne ugrupowanie niż to wspierane przez Moskwę), a Ankara uważa ich za wroga numer jeden.

Turcja znajduje się w ciekawym momencie historii, na zakręcie, jeszcze nie wiadomo, którą drogą popędzi i dokąd ją te wybory zaprowadzą. Jest jak wąż w trakcie wylinki. Putin stara się wykorzystać ten moment słabości Turcji do własnych celów. Na Kremlu strzelałyby korki od szampanów, gdyby udało się zrealizować strategiczny cel: poróżnić Turcję i Zachód, pomieszać szyki, osłabić zaufanie. A może nawet wypłukać fundamenty – posiać niezgodę wewnątrz NATO (Turcja to druga armia Sojuszu). To daleka perspektywa, jeżeli w ogóle możliwa do spełnienia. Na razie strony wykonały rytualne gesty i przystąpiły do sporządzania protokołu rozbieżności. Zbieżności jest niewiele, bohaterowie naszej bajki jeszcze nie raz i nie dwa mogą uderzyć się o ziemię, by zmienić się w złego szarego wilka. I odwrotnie.

Putin robi porządki

29 lipca. Jeszcze niedawno mówiło się, że Władimir Putin to uosobienie stabilności. Karykaturzyści malowali piękne portrety olejne, wpisując twarzyczkę podstarzałego Władimira Władimirowicza w posturę Leonida Breżniewa, genseka uznawanego za wzorzec stabilności przechodzącej w stagnację. Putin stabilizował również grono współpracowników – członkowie bliskiego kręgu, wywodzący się głównie spośród osobistych znajomych z Petersburga, często ze służb, też mogli się czuć bezpiecznie pod parasolem ochronnym „Papy” (jak podobno nazywają Putina jego zausznicy). Warunkiem spokojnej egzystencji była pełna lojalność. To w zasadzie wystarczało. Nawet jeśli ktoś mocno narozrabiał (jak były minister obrony Sierdiukow na przykład), sprawę tuszowano, a delikwent dostawał jakieś mniej eksponowane zajęcie (ale nie lądował na bruku).

Jednak ta „ich mała stabilizacja” to pieśń przeszłości – Putin zaczął wymieniać z rozmachem kadry. Przynależność do kręgu krewnych i znajomych Królika i lojalność już nie wystarczają. Putin już nie jest gwarantem stabilności.

To się zaczęło już jakiś czas temu, ale wczoraj przybrało dużą skalę: Putin podpisał kilka, jeśli nie kilkanaście dymisji-nominacji. Odwołał kilku gubernatorów, ambasadora (z Ukrainy), poprzestawiał przedstawicieli w okręgach federalnych, a także poprzykrawał inaczej same okręgi. O tym krojeniu za chwilę, a na początek kadry. Bo jak mówił klasyk, kadry decydują o wszystkim.

Wymiana dotyczyła wysokiego, ale nie najwyższego szczebla. Eksperci i komentatorzy jak jeden mąż zwrócili uwagę na to, że nowe stanowiska zyskali prawie wyłącznie ludzie w mundurach lub tacy, którzy mundurów wprawdzie nie nosili (w każdym razie publicznie), ale służyli w służbach. Wśród odwołanych znalazł się ambasador Michaił Zurabow, który objął placówkę po legendarnym Wiktorze Czernomyrdinie i był w Kijowie w czasach wielkiego przełomu. Mówiło się, że ma dobre układy z Petrem Poroszenką, zawiązane jeszcze w czasach, gdy ten nie był prezydentem. Moskwa prowadzi wobec Ukrainy politykę tyleż brutalną i wściekłą, co bezpłodną. Dawnych wpływów nie odzyskuje i nie zanosi się, by w najbliższym czasie odzyskała. Być może odwołanie starego i miękkiego ambasadora, a wysłanie przedstawiciela formacji „siłowej” Michaiła Babicza (Moskwa zwróciła się już oficjalnie do Kijowa o agrément dla kandydatury tego byłego wojskowego) jest znakiem, że Moskwa chce przejść do ostrzejszej ofensywy dyplomatycznej. Ciekawe, z jakim skutkiem.

Anton Oriech w blogu na stronie „Echa Moskwy” tak skomentował ten napływ mundurowych na cywilne posady: „Po piętnastu z górą lat negatywnej selekcji kadr mamy taką sytuacje, że Putin sam powinien stanąć na czele każdego resortu, każdego regionu, każdej agencji. Ale nawet jego geniusz nie jest w stanie tego dokonać. Dlatego fizycznie ktoś powinien te stanowiska zajmować. I powinien to być ktoś, kto jest w jakiś sposób do niego, prezydenta podobny mentalnie. A najlepiej Putin rozumie się z czekistami i wojskowymi. Wywodzą się z tego samego gniazda, z tego samego systemu. To ludzie, którzy nie będą bawić się w demokrację, a zaczną wydawać rozkazy i przykręcać śrubę. Putin ma nadzieję, że jego nominaci przynajmniej spróbują coś zrobić, a nie tylko zaczną skupywać drogie zegarki i upychać dolary po pudełkach”.

Te „dolary w pudełkach” to nawiązanie do pewnej znamiennej dymisji. Otóż z kadrowej karuzeli spadł szef służby celnej Andriej Bieljaninow. Zanim przyszła wiadomość o jego odwołaniu, telewizja pokazała smakowite reportaże z rewizji w jego domu. Sfilmowano sterty pieniędzy spakowane w pudła po obuwiu. Oceniono, że to kilkaset milionów rubli. Bieljaninow wyjaśniał, że to oszczędności jego rodziny.

Bieljaninow był znajomym Putina z okresu jego pracy wywiadowczej w Dreźnie, też służył w tej samej instytucji. Należał więc do kasty nietykalnych – grona osobistych przyjaciół z dawnych lat. I oto poddano go publicznej chłoście. Putin przekroczył kolejną linię. Odbiera polisy ubezpieczeniowe swoim współpracownikom. I powiadamia o tym cały świat. Nikt nie może się czuć pewny.

Poza roszadami w regionach Putin dokonał jeszcze jednej zmiany: Krym i Sewastopol, będące po aneksji oddzielnymi podmiotami Federacji Rosyjskiej i stanowiące oddzielny Krymski Okręg Federalny, utraciły swój specjalny status. Zostały włączone w skład Południowego Okręgu Federalnego. Może chodzi o ich schowanie, zakończenie pewnej romantycznej epoki dopieszczania nowych, tak pożądanych ziem. A przy okazji o schowanie niezliczonych problemów, jakie ze sobą niosą. Problemów, jakich w dobie postępującego kryzysu niepodobna rozwiązać. „Pieniędzy nie ma. Ale wy się trzymajcie, życzę zdrowia” – powiedział z niezamierzona szczerością premier Miedwiediew podczas niedawnych odwiedzin Krymu. Pieniędzy więc nie ma, ale trzeba sobie jakoś radzić. Można wprowadzać choćby coraz więcej mundurowych do administracji i zarządzania. A potem obserwować, jak jedna mundurowa korporacja podgryza drugą mundurową korporację. Z tym że pieniędzy od tego nie przybędzie. Jak zauważył jeden z twitterowych dowcipnisiów, zmiany kadrowe skończą się wtedy, kiedy na składzie skończą się generałowie FSB.

Mane tekel hacker

27 lipca. Na Kremlu wyraźnie panuje atmosfera oczekiwania na zmianę za oceanem. Obecnego lokatora Białego Domu, prezydenta Obamy się tu nie lubi. Już dawno, dawno temu po jego stwierdzeniu, że Rosja nie jest mocarstwem globalnym, tylko regionalnym, temperatura uczuć spadła poniżej zera. Kreml uznał to za obrazę majestatu.

Kremlowscy inżynierowie dusz od wielu miesięcy tłumaczą ludności, że w ogóle wszystkiemu na świecie jest winien Departament Stanu. To on sprawił, że w Kijowie – na złość Moskwie – władzę objęła „postmajdanutaja junta”, to on jest winien niesprawiedliwej izolacji Rosji na arenie międzynarodowej po – jakże słusznej ze wszech miar – aneksji Krymu, to on stoi za zastopowaniem mocno zdopingowanych rosyjskich sportowców, on demoluje rosyjskie drogi, on upiera się niepotrzebnie przy usunięciu Asada w Syrii, sztucznie obniża ceny ropy itd., itp. Lista tych przewin jest długa.

Ale oto na horyzoncie majaczy nadzieja: prezydentura ekscentrycznego Donalda Trumpa. O tym, jak bardzo byłaby to pożądana dla Rosji zmiana, w rosyjskich mediach mówi się głośno od ładnych paru tygodni (pisałam o tym na początku maja: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/05/02/amerykanski-prezydent-rosjan/).

Teraz, gdy Trump ma już nominację na kandydata z ramienia Republikanów, rosyjskie wątki związane z jego osobą nabierają większej wagi. A i mnożą się jak króliki.

Oto w zeszłym tygodniu WikiLeaks ujawniła, że komitet Partii Demokratów (DNC) nie był obiektywny wobec swoich kandydatów i promował Hillary Clinton kosztem jej adwersarza Berniego Sandersa. Maile najwyższych władz partyjnych wyciekły na skutek udanego ataku hackerskiego na serwery DNC. Szumu było co niemiara. Wprowadzenie zamieszania w szeregach Demokratów, a jeszcze lepiej rozłam to znakomity prezent dla kandydata partii przeciwnej, Donalda Trumpa. Według ostatnich sondaży, Clinton spada, Trumpowi rośnie.

Amerykańskie służby, jak napisał dziś „The New York Times”, przeprowadziły dochodzenie i doszły do wniosku, że za włamaniem do poczty Demokratów stali hackerzy na usługach rosyjskich władz. Hacker posługujący się ksywką Guccifer 2.0 miałby pracować dla wywiadu wojskowego GRU. Według specjalistów ds. służb specjalnych i bezpieczeństwa cyfrowego, ażeby dokonać takiego ataku, potrzeba na pewno grupy hackerów, jeden samotny biały żagiel nie byłby w stanie sforsować przemyślnych „ścian ognia”, jakie mają serwery czołowych amerykańskich partii.

Nadal jednak nie wiadomo, dlaczego doszło do ataku: czy był to zwyczajny cyber-rympał czy chodziło o zmanipulowanie procesu wyborczego w USA. Ku temu drugiemu przypuszczeniu skłania się Barack Obama, który w wywiadzie dla NBC dopuścił, że Rosja będzie próbowała wpływać na przebieg wyborów za oceanem. Trump wzruszył na te supozycje Obamy ramionami i nazwał je szaleństwem.

Ale o krokach w to szaleństwo rozpisują się i inne gazety. Niemiecka „Handelsblatt” sugeruje, że Trumpa łączą z Rosją powiązania finansowe. Oligarcha Aleksandr Maszkiewicz zainwestował, jak twierdzi gazeta, sporą sumkę w firmę Trump Soho w Nowym Jorku. Kolejnym łącznikiem jest Paul Manafort, szef sztabu wyborczego Trumpa, który w przeszłości był doradcą Wiktora Janukowycza i zawierał wielomilionowe transakcje z rosyjskimi przedsiębiorcami. Jeden z rosyjskich ekspertów stwierdził jednak na marginesie, że osoba Manaforta była w czasach, gdy pracował on dla Kijowa, nieustającym alergenem dla Kremla – podejrzewano go mianowicie o budowanie amerykańskich wpływów na Ukrainie i nie dowierzano na całej linii.

Na domysły zachodniej prasy, że Kreml macza nie tylko palce, ale i ręce do łokcia w amerykańskiej kampanii wyborczej, oficjalne rosyjskie czynniki reagują dyżurnym stwierdzeniem: My? W życiu: Moskwa nigdy nie miesza się w zagraniczne wybory.

Autorem kolejnej rewelacji był sam Trump. Zapowiedział, że jeśli zostanie prezydentem, to gotów będzie rozpatrzyć kwestię uznania prawomocności przyłączenia Krymu do Rosji. No i wtedy sankcje okażą się niepotrzebne. „Tak, gotów jestem to rozpatrzyć”, powiedział wieloznacznie. Czyż na Kremlu takie zapowiedzi nie wzbudzają dobrych nadziei?

Na koniec ciekawostka, o której napisała lokalna gazeta na Florydzie. Rzecz dotyczy willi Trumpa w kurorcie Palm Beach, którą jakiś czas temu odkupił od niego rosyjski miliarder Dmitrij Rybołowlew. Teraz rosyjski krezus chce rozebrać dom, fontannę i inne obiekty należące do posiadłości. Dlaczego? Z powodu pleśni mianowicie. Niezła metafora.

Stary wróg, nowy przyjaciel

18 lipca. Od miłości do nienawiści i z powrotem – jeden krok. Jeszcze miesiąc temu Rosja i Turcja stały naprzeciw siebie całe czerwone ze złości, pełne wzajemnych oskarżeń, zwaśnione na śmierć i życie. Dziś na linii Moskwa-Ankara nastąpiło wielkie odprężenie, jeszcze chwilka i rozkwitnie przyjaźń. Ale po kolei.

Pierwsze jaskółki zgody zaczęły latać w czerwcu. Erdogan wysłał do Rosji list z wyrazami ubolewania z powodu zestrzelenia w listopadzie rosyjskiego samolotu i poprosił rodzinę zabitego pilota o wybaczenie. Strona rosyjska spomiędzy wierszy tego posłania z zadowoleniem wyczytała, że Turek się ukorzył, z kolei po stronie tureckiej dało się słyszeć niezadowolenie z powodu nazbyt serwilistycznej postawy Erdogana wobec Kremla. Mimo tych różnych interpretacji sprawy szły do przodu. Odbyła się rozmowa telefoniczna Erdogan–Putin, ten ostatni odniósł się ze zrozumieniem do pokojowej inicjatywy Ankary i zniósł zakaz wyjazdów rosyjskich turystów do Turcji (zaraz biura turystyczne zapełniły się chętnymi). Coś zaczęło się kręcić, choć niespiesznie, nawet wokół zniesienia rosyjskich sankcji handlowych, które mocno uderzyły Turków po kieszeni. Komentatorzy dostrzegli dyplomatyczne starania Erdogana i pewne ocieplenie w propagandowym mrozie rosyjskich mediów, przez ostatnie półrocze mówiących o Erdoganie najgorsze rzeczy. W rosyjskiej przestrzeni medialnej dominował ton triumfalistyczny – oto Putin przyjął kapitulację od skruszonego Erdogana i teraz ślini paluszki, aby „przewrócić stronę w dwustronnych stosunkach i zacząć wszystko od nowa”.

Rozmowa dwóch prezydentów toczyła się na tle krwawego zamachu na lotnisko w Stambule. Po pewnym czasie strona turecka ogłosiła, że o organizację zamachu podejrzewa m.in. jedenastu obywateli Federacji Rosyjskiej. I znowu zrobiło się zimniej między sąsiadami.

Ale polityczna pogoda ostatnio zmienia się bardzo szybko. I znowu mocno odmieniła się w piątek wieczorem, gdy w Turcji nastąpiła próba przewrotu wojskowego. W przeciwieństwie do kilku poprzednich prób, gdy armia – namaszczona przez ojca republiki Ataturka do pilnowania świeckości państwa i konstytucji – z powodzeniem odbierała władzę politykom, którzy odchodzili od tej linii, piątkowy pucz został skutecznie zduszony przez Erdogana. Co więcej – wzmocnił go. Przede wszystkim na arenie wewnętrznej, dając mocne narzędzia do rozprawienia się z opozycją i przyspieszenia kursu na autokratyczne rządy w religijnym sosie. Ale także na arenie zewnętrznej.

Moskwa zachowywała się w czasie puczu bardzo powściągliwie. Oficjalnie padły tylko dyżurne słowa i wezwania o powstrzymanie się od rozlewu krwi, o pilnym śledzeniu sytuacji i nawoływaniu do uspokojenia. A gdy Erdogan już sprzątał po puczystach, wyrażono poparcie dla legalnych władz kraju.

Co dalej? Nowe rozdanie.

„Erdogan ewidentnie przygotowuje się do ostrej jazdy. Zachód z jego ideologią obrony praw człowieka to dla niego przeciwnik w tej grze. A Putin – przyjaciel. Przecież jemu jest wszystko jedno, ile osób w Turcji będą torturować, rozstrzeliwać, wsadzać do więzień. Z Putinem sułtan ma lekko i wygodnie – napisał w „Graniach” Ilja Milsztejn. – Dlatego Ankara zbliża się z Moskwą. Putin i Erdogan są dla siebie stworzeni. […] Gra w trójkącie Zachód-Rosja-Turcja zaczyna się od nowa. […] Erdogan pospieszył nawet wypowiadać zimną wojnę Ameryce, choć to postępek bardzo ryzykowny. I jeżeli Erdogan się nie uspokoi, to ten problem Biały Dom będzie musiał jakoś rozwiązać. Rozwiązał się za to inny problem. W czasie, gdy Putin i Erdogan dowodzili sobie wzajem, czyje pomidory są większe, a filolodzy spierali się, czy turecki prezydent w odpowiedniej formie przeprosił rosyjskiego i czy w ogóle przeprosił, istniało niebezpieczeństwo bezpośredniego starcia Moskwy i Ankary. Słabe, ale istniało, tym bardziej że Turcy nie zamierzali ani wypłacać żadnych rekompensat, ani stawiać przed sądem winnych zestrzelenia rosyjskiego samolotu. A teraz, gdy okazało się, że Ameryka jest wspólnym przeciwnikiem, to niebezpieczeństwo minęło”.

Na razie politycy tasują karty, odbyła się rozmowa Putin–Erdogan, zapowiedziano, że obaj politycy niebawem się spotkają. Tymczasem rosyjscy turyści przerywają tak niedawno dopuszczone wczasy w Turcji z powodu niebezpiecznej sytuacji po buncie wojskowych, choć Turcy przysięgają, że zapewnią im bezpieczeństwo. Chyba nie da się wypocząć.

 

Małe mieszkanko na Mariensztacie

4 lipca. Wsławił się tym, że na całą Rosję wyraził prześmiewcze zdziwienie: „Pokazali nam mieszkanka o powierzchni dwudziestu metrów kwadratowych, wydaje się śmieszne, że ludzie kupują takie lokale”. Ten cytat – wypowiedź podczas gospodarskiej wizyty w stolicy Tatarstanu, Kazaniu – momentalnie stał się hitem Internetu. Autorem tych słów jest wicepremier Igor Szuwałow. Odpowiada w rządzie za…, właściwie za wszystko odpowiada. Mówią o nim, że jest w stanie zabajerować z miejsca na każdy temat. Jest też doskonale zaimpregnowany. Z kilku trudnych sytuacji – gdy wyciągnięto na światło dzienne nieczyste transakcje, niepłacenie podatków i inne uchybienia – wywinął się bez większych plam.

Jedną z namiętności wicepremiera są nieruchomości. Rok temu wyszło na jaw, że pan Szuwałow nabył przytulne 500-metrowe mieszkanko w Londynie. Z tej perspektywy 20-metrowa kawalerka w Kazaniu może faktycznie doprowadzić człowieka do niebezpiecznych dla zdrowia paroksyzmów śmiechu. Londyńska nora Szuwałowa kosztować miała, wedle enuncjacji prasy, drobne 11 milionów funtów. Sam podatek od transakcji wynosił 1,3 mln, co ośmiokrotnie przewyższało zadeklarowane przez Szuwałowa dochody za poprzedni rok. Formalnie mieszkanie jest wynajmowane. „Szuwałow sam od siebie wynajmuje kwaterę” – pisały opozycyjne media, próbujące ustalić, jak to jest z tym mieszkaniem. „Przez ponad dziesięć lat Szuwałow chował swoje mieszkanie, wykorzystując raje podatkowe, potem zasłaniając się firmą, zamiast przyznać, że ten luksusowy metraż należy do niego. Wprowadzał w błąd służby podatkowe Rosji i Wielkiej Brytanii, wynajmował prawników, którzy zarządzali nieruchomością, zawierał fikcyjne umowy wynajmu – wszystko po to, aby ukryć fakt, że mieszkanie należy do niego” – pisał Aleksiej Nawalny, niezmordowanie tropiący przewały na szczytach władzy. Czy ktoś się zajął wyjaśnieniem pochodzenia pieniędzy na apartament w centrum Londynu? Ktoś spytał? Zażądał odpowiedzi? Wolne żarty.

Aktywność biznesowa i upodobanie do ładnych kwater nie przeszkadzały Szuwałowowi w wygłaszaniu jedynie słusznych dobrych rad dla ludności, cierpiącej biedę i ubożejącej w warunkach narastającego kryzysu. Podczas zeszłorocznego zjazdu w Davos podnosił patriotyczną temperaturę: „Wytrzymamy – będziemy zużywać mniej żywności, mniej prądu. Ale jeśli ktoś z zewnątrz zechce zmienić nam lidera, to będziemy zjednoczeni jak nigdy. Im większe będą sankcje, im gorszy będzie stan gospodarki, tym większym poparciem będzie się cieszyć Putin”. Jasna sprawa.

Zamiłowanie do wielkopowierzchniowych pałaców wyposażonych w marmury, złote umywalki, łoża z baldachimem, jacuzzi, kominki itd. zdradza nie tylko Igor Iwanowicz Szuwałow – tej niewinnej słabości ulegają bodaj wszyscy członkowie rosyjskiej wierchuszki. Wiele pisano o pałacu Putina w Gelendżyku, o cesarskiej chacie ministra obrony Szojgu, o drogim remoncie apartamentu patriarchy Cyryla, o sześciopokojowej ciemnicy, w której dni aresztu domowego spędzała przyjaciółka eksministra obrony, o gustownej hacjendzie sekretarza prasowego prezydenta Pieskowa i wielu, wielu innych. Dziś do kolekcji ciekawych nieruchomości doszły mieszkania kupowane w ciągu ostatnich dwóch lat przez wicepremiera Szuwałowa.

Rzecz na światło dzienne znowu wywlókł Nawalny (https://navalny.com/p/4939/). Pomysł na fajny kwadrat w centrum Moskwy jest zaiste ciekawy: Szuwałow wykupił dziesięć mieszkań na tym samym piętrze jednej ze słynnych moskiewskich wysotek („pałaców kultury”). To budynek uważany za ekskluzywny, elitarny, z widokiem na Kreml, prestiżowy, pożądany. Mieszkania w wysotce należą do bardzo drogich, jeśli nie najdroższych w Moskwie. Formalnie skupem mieszkań zajmuje się prawnik, od lat związany z Szuwałowem, jego kolega z roku. Do pełni szczęścia – posiadania wszystkich mieszkań na piętrze – brakuje jeszcze siedmiu lokali. Już i teraz nowy właściciel ma ponad siedemset metrów kwadratowych. Można śmiało organizować turniej tenisowy. „Prawie wszyscy dotychczasowi lokatorzy [kupowanych mieszkań] przeprowadzali się na inne piętra. Więcej niż dobrowolnie. Nowe mieszkania proponowano im po remoncie, z dopłatą, kupujący zgadzał się na każde warunki” – pisze Nawalny. Podobną metodę zastosowano już pod innym adresem: ulica Kosygina 8. Też najpierw przylegające do siebie mieszkania skupywał prawnik, który potem przekazał połączony, wyremontowany lokal rodzinie Szuwałowów. Fundacja Zwalczania Korupcji Nawalnego odnalazła trzynaście takich łączonych mieszkań, które należą do Szuwałowa. Prawdziwa pasja do nieruchomości! I nie tylko do nieruchomości.

„Szuwałow służy narodowi od osiemnastu lat – przypomina Nawalny. – Kryzys gospodarczy, o którym tak chętnie wicepremier mówi w telewizji, jego rodziny nie poturbował. Rolls Royce, apartament w Londynie, zamek w Austrii, dacza w Zarieczu i wiele innych. Dżentelmen, arystokrata. Herb. Szlacheckie gniazda rozsiane po świecie, kilkadziesiąt osób obsługi, zimowy ogród za 2 mln euro – to wszystko bardzo się Szuwałowowi podoba. W telewizji o tym nie powiedzą”.

Jego nowe siedlisko w stalinowskiej wysotce kosztuje równowartość sześciuset dwudziestometrowych kawalerek w Kazaniu. Boki zrywać!