Archiwum autora: annalabuszewska

Wyciek, czyli wszystkie kaczki dziennikarskie

15 stycznia. Stirlitz wiedział, że ludzie zapamiętują tylko ostatnie zdanie z przekazu słownego. Gdyby zastosował tę metodę do sytuacji wokół skandalu z rosyjskimi hakami na prezydenta elekta USA Donalda Trumpa, to by sobie zęby połamał. Niezależnie od tego, jakie będzie ostatnie zdanie w tej aferze (bo jeszcze nie padło i może długo nie padnie), ludzie zapamiętają z tego „materiału do przemyślenia” wiele szczegółów, zwłaszcza te pikantne. Choć nikt rewelacji o hakach nie potwierdził. Stirlitz w epoce postprawdy dostałby szpiegowskiej migreny.

Spróbujmy poukładać te zawiłe amerykańskie i amerykańsko-rosyjskie puzzle. Telewizja CNN informuje, że Rosja ma w rękach skandaliczne materiały na Trumpa pozyskane w czasie jego pobytu w Moskwie pięć lat temu (nakręcone jakoby ukrytą kamerą zabawy przyszłego prezydenta USA w moskiewskim hotelu Ritz-Carlton z damami rozwiązłych obyczajów). Następnego dnia ta sama stacja podaje, że FBI nie potwierdziło prawdziwości materiału. Sam bohater głośno zaprzecza, jakoby Kreml mógł mieć na niego cokolwiek, zapewnia, że Rosja nigdy na niego nie naciskała. Kreml też dementuje, że ma cokolwiek na Trumpa. W tę sytuację w niewygodnej pozycji wkręcone są amerykańskie służby specjalne, zapewniające z kolei, że nie miały nic wspólnego z przeciekiem do mediów na temat moskiewskiego „kompromatu”. Na to wszystko nakłada się wciąż do końca niewyjaśniona sytuacja z atakami hakerskimi na amerykańskie cele, najprawdopodobniej przeprowadzonymi przez hakerów pracujących dla Rosji (co zakłóciło proces wyborczy i wpłynęło na wynik) i poddawany krytyce raport amerykańskich wywiadowni o zagrożeniach ze strony Rosji. A to właśnie w tym raporcie miały znajdować się sugestie, że nowo wybrany prezydent USA może być szantażowany przez Moskwę z uwagi na materiały kompromitujące. Dyrektor Wywiadu Narodowego James Clapper podkreśla z całą mocą, że dokumenty, o których mówią media, nie są rezultatem pracy agencji wywiadowczych USA.

I jak to w szpiegowskich bajkach bywa, zaraz znajduje się osoba, którą wszyscy wskazują jako źródło tego nieszczęsnego przecieku. To nie Amerykanin, a Brytyjczyk, Christopher Steele, weteran MI-6, niegdyś pracujący m.in. w Moskwie pod dyplomatycznym przykryciem. Steele miał po odejściu z MI-6 świadczyć usługi na podstawie prywatnego kontraktu dla FBI. Dokopał się np. do materiałów umożliwiających zbadanie korupcji w FIFA. Dobre wyniki jego operacji sprawiły, że Steele cieszył się estymą w środowisku. Toteż dostarczane przez niego materiały traktowano poważnie. Tak potraktowano również informacje na temat moskiewskich przygód Trumpa. W 2009 roku Steele założył agencję Orbis Business Intelligence. Według Reutera, agencja ta została zaangażowana przez anonimowych członków Partii Republikańskiej, niechętnych kandydaturze Trumpa, do szukania na niego haków; potem dostarczanymi przez Steele’a materiałami zainteresowała się FBI. A i sama FBI też zaczęła szukać informacji o rosyjskich kontaktach Trumpa i ludzi z jego otoczenia.

Ile są warte materiały Steele’a? Trump nazywa jest fałszywką. Media, które miały je w swojej dyspozycji, wyrażają wątpliwości. Nawet publikujący z lubością pieprzne szczegóły portal Buzzfeed odnosi się do ich treści z dystansem. Czemu więc te kaczki dziennikarskie uczyniły tyle plusku? O tym jeszcze za chwilę.

Tymczasem zaprzysiężenie Donalda Trumpa już za kilka dni (20 stycznia). Wszyscy mu patrzą na ręce, wszyscy patrzą na usta. Rosja oczywiście pilnie słucha tego, co dotyczy przyszłych stosunków dwustronnych – Kreml czeka na nowe rozdanie i zupełnie nowe podejście amerykańskiej administracji do polityki zagranicznej. W Moskwie z uwagą wsłuchiwano się w tym tygodniu w przesłuchania przed senacką komisją kandydatów na stanowiska w administracji Trumpa. Co ciekawe, rosyjska telewizja powtarzała z upodobaniem tylko te fragmenty wystąpień m.in. Rexa Tillersona (kandydat na sekretarza stanu), w których mówił on o Rosji rzeczy neutralne (np., gdy na pytanie, czy nazwałby Putina zbrodniarzem wojennym, odparł: „nie zastosowałbym takiego terminu”). W ostatnich dniach rosyjskie media skupiają się na wieszaniu pożegnalnych psów na prezydencie Obamie, nie ukrywając pogardy do niego samego i jego polityki. W dzisiejszym wydaniu publicystycznego podsumowania tygodnia „Wiesti Niedieli” wyśmiewano łzy wzruszenia żegnającego się Obamy i odznaczonego wiceprezydenta Joe Bidena, niwelowano do zera, „a nawet poniżej zera” wszystkie dokonania kończącej się prezydentury. To Obama, to wszystko przez Obamę, wszystkie nieszczęścia on sprowadził na świat, nieudacznik, nic mu się nie udało. Z hasła „Yes, we can” zostały suche wióry. Nawet te ostatnie sankcje wobec Rosji wprowadzane w ostatniej chwili – ha, niech będą świadectwem jego nieudolności. Rosja, jak się dowiadujemy z programu, wcale nie jest antyamerykańska, wcale a wcale, tylko po prostu nie dogadała się z Obamą, to znaczy z winy Obamy oczywiście. Trump to co innego. I to nie dlatego, że jest taki prorosyjski, jak o nim mówią, ale dlatego że nie jest Obamą. Czekamy na zmiany.

Zmiany będą, niewątpliwie. Ale czy zgodne z rozbudzonymi oczekiwaniami Rosji? Kreml odniósł się oficjalnie do wycieku o domniemanym rosyjskim „kompromacie” na Trumpa z wielkim dystansem. Jeśli wierzyć dobrze poinformowanym moskiewskim wróblom, to nikt na Kremlu nie był zadowolony z tego przecieku. Temat rozwinął w rozmowie z Radiem Swoboda Igor Sutiagin, rosyjski analityk mieszkający w Londynie: „To, co się teraz dzieje [wokół Trumpa z ujawnianiem „kompromatu”] wygląda jak wyznaczanie mu korytarza możliwości przez amerykański establishment na wypadek, gdyby chciał zrobić coś niezgodnego z tradycyjną amerykańską linia polityczną. W interesach rosyjskiego wywiadu było to, aby materiały kompromitujące nie wyciekały. Skoro wyciekły, to koniec gry, nie ma czym grać. No bo Trump się wyrwie z tych sideł i tyle […] A na dodatek Trump może nie zapomnieć, kto mu psuje reputację i grać z Rosją ostro”.

Od wczoraj po mediach obija się informacja, że pierwsze spotkanie Trumpa i Putina już jest organizowane. I to w Rejkiawiku. Wieści opatrywane są komentarzami, że to nawiązanie do historycznego, przełomowego spotkania Reagana z Gorbaczowem itd. Zaraz potem idzie fala dementi – nie, to nie będzie Rejkiawik, skąd takie przypuszczenia. Rejkiawik czy nie Rejkiawik, nie jest to takie ważne. Spotkanie Putin-Trump zapewne się odbędzie i zapewne już ruszyły przygotowania. Kremlowi zależy, by odbyło się jak najszybciej, by móc trąbić, że Trump przywiązuje wielką wagę do ułożenia stosunków z Moskwą, tak wielką, że wprost nie może się doczekać spotkania z Władimirem Władimirowiczem. A jak będzie, niebawem się dowiemy.

Wampir z Angarska

10 stycznia. Dzisiaj mam do opowiedzenia ponurą historię. Równie ponurą jak historia seryjnego mordercy Andrieja Czikatiły, Kuby Rozpruwacza z Rostowa. Jego sprawa w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych bulwersowała i przerażała – zwyrodnialec zgwałcił i zamordował co najmniej 53 ofiary (dziewczynki, chłopców i kobiety). Długo wymykał się organom ścigania, został zdemaskowany niemal przypadkowo. Stanął przed sądem, choć podnoszono wątpliwości co do stanu jego poczytalności. Został skazany na najwyższy wymiar kary, w 1994 r. wyrok wykonano. Przypadek Czikatiły był głośny na całym świecie. Powstały o nim filmy, setki publikacji prasowych, rozpraw naukowych.

Podobnie obszernego i sensacyjnego materiału do analizy dostarcza przypadek Michaiła Popkowa z Angarska. W tym mieście położonym ponad pięć tysięcy kilometrów na wschód od Moskwy, liczącym 225 tysięcy mieszkańców, raczej nieciekawym, wydarzyła się seria zbrodni. Ofiarami maniaka padały kobiety w wieku 18-28 lat, które w momencie zabójstwa znajdowały się w stanie upojenia alkoholowego. Morderca gwałcił ofiary, a następnie zabijał nożem, siekierą lub tępym narzędziem, zadając kilkanaście ciosów, niektóre ofiary dusił przy pomocy powrozu. Śledztwo dreptało w miejscu. Od 1994 roku, gdy popełniono pierwsze morderstwo z długiej serii, do 2012 roku wielokrotnie zmieniano ekipy śledcze i wersje, poszczególne sprawy umarzano, śledztwa zamykano. Wreszcie w 2012 roku Komitet Śledczy wznowił wysiłki na rzecz wyjaśnienia okoliczności zbrodni w Angarsku i okolicach. Na pomoc przyszły nowe metody operacyjne i badania. Ekspertyza materiału genetycznego zabezpieczonego na miejscu zbrodni z 2003 roku pozwoliła zatrzymać winnego – okazał się nim milicjant z Angarska, Michaił Popkow. Podejrzany oddał się w ręce śledczych. Bez oporu składał zeznania.

W ciągu trwającego prawie rok postępowania Popkow przyznał się do popełnienia 22 zabójstw. Sprawa trafiła do sądu. Materiał dowodowy obejmował 195 tomów. Przeprowadzono trzysta ekspertyz, ponad 2,5 tys. analiz medycznych, przesłuchano ponad dwa tysiące świadków. W styczniu 2015 roku sąd skazał Popkowa na dożywocie w kolonii karnej o zaostrzonym rygorze.

Wkrótce miało się okazać, że to nie koniec. Popkow po ogłoszeniu wyroku postanowił opowiedzieć o kolejnych zbrodniach. Zeznał, że dokonał gwałtu na kolejnych 59 kobietach, które następnie zamordował. W czasie pierwszego śledztwa Popkow utrzymywał, że w pewnym momencie stracił zainteresowanie dla maniakalnych zabójstw kobiet, bowiem zaraził się chorobą weneryczną. „Zaniedbałem sprawę, próbowałem leczyć się sam, bałem się zgłosić do szpitala. Na skutki infekcji nie trzeba było długo czekać, cierpiałem na impotencję. Straciłem chęć, by gwałcić i zabijać” – opowiadał Popkow śledczym.

Popkow był milicjantem, dosłużył się stopnia młodszego lejtnanta, odszedł ze służby na własną prośbę. Był żonaty, miał córkę. Dla sąsiadów był miły i uprzejmy. Przełożeni mieli o nim dobrą opinię.

W sądzie uzasadniał swoje postępowanie chęcią „oczyszczenia społeczeństwa od rozpustnych, zepsutych, zapijaczonych kobiet”. Powtarzał: „Jestem sanitariuszem społeczeństwa”.

Teraz szykuje się nowy proces. Jeżeli zbrodnie, do których przyznaje się obecnie Popkow, zostaną udowodnione, wampir z Angarska przejdzie do dziejów kryminalistyki jako jeden z najkrwawszych – lub wręcz najkrwawszy – seryjny morderca w kryminalnej historii Rosji. Popkow mówi z satysfakcją o tym, że jest nawet „lepszy od Czikatiły”.

Potłuc lustra

30 grudnia. Wiele lat temu w głównym wydaniu programu informacyjnego rosyjskiej telewizji spikerka z wypiekami ekstazy na twarzy opowiadała o rosyjskim hakerze, który został przyłapany przez amerykańskie służby. Włamywał się do systemów bankowych i innych wrażliwych miejsc, narobił szkody. Wiadomość podano pod grubą warstwą dumy narodowej z wyczynu cyberwłamywacza, który zagrał Amerykanom na nosie. Czy był to „samotny biały żagiel” czy działał pod parasolem wysokich opiekunów? Tego zapewne wtedy nie ustalono. Złapanie hakera – choć było tego dnia dla rosyjskich telewidzów newsem numer jeden – szybko przeminęło z wiatrem, jak wiele innych sensacyjnych jętek jednodniówek. Pozostało mi jednak w pamięci, a to ze względu na pewien charakterystyczny dysonans: oto telewizja opowiada o przestępcy jak o bohaterze, któremu należy się szacun społeczny, choć przestępcę przecież powinna potępić. Strona amerykańska przeczytała to wydarzenie po swojemu: trzeba się mieć na baczności, Rosjanie znowu próbują nam wpuścić jeża do spodni, tym razem cyfrowego. W tym roku okazało się, że czujność była niewystarczająca.

Wczoraj ustępujący prezydent USA Barack Obama ogłosił nowe sankcje wobec Rosji z uwagi na włamania rosyjskich hakerów podczas kampanii wyborczej w Stanach (pisałam o tym na blogu: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/07/27/mane-tekel-hacker/). Ataki miały wpływ na przebieg wyborów. Amerykańskie służby specjalne opublikowały raport w tej sprawie (https://www.us-cert.gov/sites/default/files/publications/JAR_16-20296A_GRIZZLY%20STEPPE-2016-1229.pdf). Opublikowały listę hakerów (https://www.treasury.gov/resource-center/sanctions/OFAC-Enforcement/Pages/20161229.aspx).

W ramach sankcji 35 rosyjskich dyplomatów pracujących w USA ogłoszono personae non gratae. Na opuszczenie terytorium USA mają 72 godziny. Jak pisze amerykańska prasa, część personelu dyplomatycznego rosyjskich placówek zajmowała się wspieraniem aktywności hakerskiej, wykorzystywano do tego m.in. piękną rezydencję w stanie Maryland. „Administracja Obamy dała do zrozumienia, że USA mogą dokonać uderzenia odwetowego za mieszanie się w przebieg wyborów prezydenckich nie tylko z pomocą finansowych i dyplomatycznych sankcji, które zostały ogłoszone publicznie. Wiadomo, że amerykański cyberarsenał jest najlepszy na świecie, ma możliwości przenikania do sieci przeciwnika. To daje szeroki wachlarz możliwości – od zniszczenia danych w rosyjskich bazach rządowych po publikację dyskredytujących kremlowskich urzędników dokumentów. […] Istnieje wiele świadectw, że rosyjski prezydent czerpie zyski z ciemnych transakcji finansowych; jednym z wariantów może być publikacja tych dokumentów” – napisał Eric Geller w „Politico”.

Kreml wielokrotnie odrzucał oskarżenia o inspirowanie czy pilotowanie cyberataków na amerykańskie serwery. Ostatnio Putin odniósł się do tego zagadnienia podczas konferencji prasowej tydzień temu – uznał te komunikaty strony amerykańskiej za dowód, że obóz demokratów, który przegrał wybory prezydenckie, nie potrafi pogodzić się z porażką i szuka usprawiedliwienia.

Sytuacja jest delikatna. Na niespełna miesiąc przed inauguracją Trumpa taki pasztet na stole. Nie można się od tego odciąć i machnąć ręką. Prezydent elekt ma się w przyszłym tygodniu spotkać z szefami wywiadu USA, aby omówić problem cyberataków.

Dziś od rana rosyjski MSZ szykował retorsje: minister Ławrow zwrócił się do Putina z wnioskiem o wydalenia 35 amerykańskich dyplomatów z Rosji. Ot, zwyczajna rutynowa odpowiedź – osoba za osobę, oko za oko. Efektowna pauza trwała kilka godzin. Po czym prezydent Putin wystąpił z komunikatem łagodzącym obyczaje bardziej niż sentymentalna muzyka: „Pozostawiamy sobie prawo do kroków odwetowych, niemniej nie zamierzamy zniżać się do poziomu kuchennej, nieodpowiedzialnej dyplomacji i odpowiadać wydaleniem pracowników ambasady USA czy ograniczać im dostęp do miejsc odpoczynku. Nikogo nie wydalamy. Będziemy dążyć do odbudowy stosunków rosyjsko-amerykańskich, opierając się na polityce, którą będzie prowadzić administracja prezydenta Trumpa”. Aby podkreślić, jak pozytywnie jest nastawiony, prezydent zaprosił dzieci akredytowanych dyplomatów USA na imprezę choinkową do siebie, na Kreml. Humanitarnie, w związku ze świętami. Proszę wszelako zwrócić uwagę na początek komunikatu: „pozostawiamy sobie prawo do kroków odwetowych”.

Władimir Abarinow w internetowych „Graniach” pisze: „W Moskwie już wszystko przygotowane do tego, że sankcje zostaną zdjęte i nastąpi reset z USA. Nowo wybrany prezydent USA wziął kurs na samoizolacjonizm i chciałby mniej uwagi poświęcać polityce międzynarodowej. […] Pojawienie się na scenie takiego apostoła Realpolitik jak Henry Kissinger, który ma się zająć stosunkami rosyjsko-amerykańskimi, odpowiada temu kierunkowi. […] Tymczasem odchodzący prezydent pozostawił twardy orzech do zgryzienia: nowe sankcje” (http://graniru.org/opinion/abarinov/m.257787.html).

Gra toczy się więc dalej. Zobaczymy, jakie będą posunięcia Trumpa i co się będzie działo wokół jego prezydentury. A co do samych sankcji, ich dolegliwości i sensu, to ciekawe pytania postawiło kilku komentatorów, m.in. Ilja Warłamow: „Kiedy wszyscy się podśmiewają z ostatniej histerii Obamy, przyjrzyjmy się, czym te sankcje grożą. Odtąd nasi czekiści i GRU nie będą mieli dostępu do Oracle, Cisco, MS i innych. Amerykańskie firmy będą miały obowiązek informować o Entitlements itd. […] Jeżeli [Trump] nie zniesie Executive Order, to GRU i FSB zostaną bez amerykańskiego sprzętu”. Jeżeli…

Na razie Trump pochwalił Putina za miękką reakcję. Matwiej Ganapolski w „Echu Moskwy” skomentował tę wymianę uprzejmości: „Czym Trump miałby się odpłacić za ten przejaw dobroci rosyjskiego dyktatora? A może już się odpłacił. Swoją teatralną dobrocią Putin stawia Trumpa przed wyborem: albo wesoła choinka u Putina, albo mroczna szpiegowska narracja amerykańskich służb specjalnych. Czy w tej sytuacji Trump wybierze imprezę na Kremlu czy jednak własne służby wywiadowcze? […] Wyrywając Trumpa ze środowiska jego partii, Kreml kopie mu grób, w którym ten spocznie pod brzemieniem podejrzeń, że jego zwycięstwo wykuł Putin ze swoimi hakerami”.

Wiele wątków, tyle nitek sterczy z tego kłębka. Niektórzy kupują popcorn i wygodnie rozsiadają się na kanapie, by śledzić ten zajmujący polityczny spektakl. Inni wolą przełączyć się na noworoczne programy rozrywkowe. Na najbliższe dni to na pewno dobry wybór.

Władca much

23 grudnia. Na pierwszym planie bezbarwna ciecz w różnych flaszeczkach, słoikach i butelczynach. Wszystkie ozdobione estetyczną etykietką z napisem „Bojarysznik” (Głóg). Za rzędem naczynek ekran wielkiej plazmy. Na ekranie obrazek, który od wielu, wielu lat znają wszyscy na pamięć: prezydent Władimir Putin cały w błękitach. Z troską pochyla się nad losami Rosji i całego świata. Fundacja Otkrytaja Rossija w ten sposób skomentowała dwa najważniejsze medialne tematy dnia: masowe zatrucie metanolem w Irkucku i doroczną konferencję prasową prezydenta (https://twitter.com/openrussia_org/status/812225293725396992).

Od kilku dni depesze z Irkucka są podobne do siebie jak krople wody: zawierają informacje o kolejnych śmiertelnych ofiarach „Bojarysznika”. Dziś zmarła 74 osoba. W szpitalach lekarze próbują ratować jeszcze kilkudziesięciu pacjentów, ci, nawet jeśli przeżyją, będą ociemniali. Tragedia.

„Bojarysznik” to jeden z wielu specyfików gospodarstwa domowego na bazie alkoholu. Płyn do łazienek cieszy się popularnością nie tylko jako skuteczny środek pomagający utrzymać higienę pomieszczeń, ale także jako tani zamiennik wódki. Wódka jest droga (około dwustu rubli za pół litra w legalnym obrocie), wyciąg z głogu i inne pokrewne „wynalazki” – tanie jak barszcz, najwyżej 50 rubli za pół litra. A opakowania są różne – głównie małe, setuchna głogowego uszczęśliwiacza kosztuje najwyżej kilkanaście rubli.

Na etykiecie jest przestroga: „Nie nadaje się do spożycia”. Ha, ha, dobre sobie, wszyscy piją, sąsiad to pije i teściowa się napiła, i nic im nie było – to typowa reakcja na uwagę o niebezpieczeństwie. Według szacunków, produkcję przydatną w czyszczeniu wanien czy płyny przeciwko zamarzaniu szyb samochodowych pije regularnie 15-20 milionów ludzi w Rosji.

„Państwo doskonale o tym wie, takie środki jak Bojarysznik stały się faktycznie alkoholem dla ubogich, rodzajem pomocy socjalnej – mówi dyrektor Centrum Badań Rynków Alkoholu Wadim Drobiz w audycji Radia Swoboda (http://www.svoboda.org/a/28191070.html). – Takie płyny są w zasadzie nieszkodliwe. Tragedia w Irkucku zdarzyła się dlatego, że do sprzedaży trafiła partia podrobionego Bojarysznika, zawierająca alkohol metylowy”. Czyli w Rosji podrabia się nie tylko markowe alkohole, ale nawet tanie specyfiki przeznaczone do szorowania powierzchni.

Według statystyk agencji federalnej Rospotriebnadzor, w Rosji z powodu nadużywania alkoholu umiera rocznie około pół miliona ludzi. Statystyki mówią, że tylko z powodu zatrucia po spożyciu „wynalazków” typu płynu hamulcowego, wód kolońskich, płynów do szyb, technicznego spirytusu itd. rocznie umiera około 15 tysięcy osób. Piętnaście tysięcy.

Zatruciem w Irkucku zajęto się na najwyższym szczeblu władzy. Prezydent Putin polecił zaostrzenie zasad produkcji i sprzedaży artykułów zawierających alkohol, opowiedział się za podniesieniem akcyzy. „Żeby to nie były flakoniki za trzy kopiejki, a by kosztowały normalne pieniądze. […] Widzimy, czym kończy się takie pobłażanie: ludzie dziesiątkami mrą jak muchy”.

„Mrą jak muchy”. To zdanie mówi więcej o prezydencie Putinie niż cała dzisiejsza czterogodzinna konferencja prasowa. Dworski rytuał o przewidywalnym scenariuszu, z użyciem wielkich porcji wazeliny. Cztery godziny okrągłych fraz – spektakl dla ludzi o mocnych nerwach, a szczególnie żelaznych pęcherzach. Można przez cztery godziny mówić na wszystkie tematy świata i nie powiedzieć nic.

Ciekawsze wydaje mi się pytanie, które w kontekście Irkucka postawił dziennikarz Oleg Kaszyn: „Czy kraj, który pije płyny do czyszczenia umywalek, ma przyszłość?”. Zdaniem Kaszyna, człowiek pijący Bojarysznik to ktoś pożądany z punktu widzenia obecnego systemu. „Władza może sobie pozwolić w ogóle nie myśleć o mieszkańcach takich odległych regionów jak Zabajkale”. Przecież się nie zbuntują, a jeżeli nawet, to co z tego? To nie Moskwa, nie Petersburg. „Widzimy, że ludzie w takiej liczbie władzy nie są potrzebni. Z modelu wielkiego kraju z wieloma ośrodkami kultury i życia władze [Rosji] już dawno zrezygnowały, wybrały model meksykański – życie kipi w nieproporcjonalnie wielkiej stolicy, a cała reszta to dzikie pole”.

A mieszkańcy dzikiego pola z dala od rosyjskiej stolicy muszą sobie jakoś radzić. W warunkach długotrwałego kryzysu gospodarczego i tak mizerne dochody ludności spadają. Bloger Ilja Warłamow tłumaczy, że nie da się na tym dzikim polu nie pić. „Po piętnastu latach wielkich dochodów ze sprzedaży ropy w Rosji żyją miliony ludzi, którzy nie mogą sobie pozwolić na zakup nawet najtańszej wódki. 22% Rosjan wystarcza pieniędzy tylko na jedzenie, z każdym rokiem jest gorzej. A napić się każdy chce. Patrzą w okno, patrzą na swoje wynagrodzenie, patrzą w telewizor – i jak tu nie wypić? Jak patrzeć na Irkuck, Omsk czy inne rosyjskie miasto i nie wypić? […] A człowiek pije i przestaje być człowiekiem, dlatego że nie czuje się jak człowiek i nie ma sił, by o siebie powalczyć”. [Polecam tekst z blogu i – szczególnie – znakomite zdjęcia http://echo.msk.ru/blog/varlamov_i/1896648-echo/].

Grupa Wagnera na Kremlu

21 grudnia. Czujni dziennikarze petersburskiej gazety internetowej Fontanka.ru, oglądając materiały oficjalnego dziennika telewizyjnego stacji Pierwyj Kanał, dokonali sensacyjnego odkrycia. W reportażu z Sali Gieorgijewskiej Kremla, gdzie odbywała się feta z okazji Dnia Bohaterów Ojczyzny (9 grudnia) i wręczanie orderów za zasługi bojowe, dostrzeżono siedzącego przy stole niejakiego Dmitrija Utkina, pseudonim Wagner.

Kim jest ów tajemniczy łysawy mężczyzna ze zdjęć zamieszczonych na stronie Fontanki (http://www.fontanka.ru/2016/12/12/064/)? Wiadomo o nim niewiele. Najprawdopodobniej ma stopień podpułkownika wywiadu wojskowego, do 2013 roku był dowódcą oddziału specnazu 2. Brygady GRU. Odszedł do rezerwy. Przez jakiś czas pracował dla Moran Security Group (http://moran-group.org/ru/about/index – kompleksowe usługi w zakresie bezpieczeństwa), w 2013 roku brał udział w syryjskiej ekspedycji tak zwanego Korpusu Słowiańskiego, składającego się z najemników do zadań specjalnych, nieprzyjemnych, czyli takich, do których politycy nie lubią się przyznawać. Według enuncjacji prasowych w 2014 stanął na czele prywatnej firmy wojskowej, która została nazwana Grupą Wagnera (nieoficjalna nazwa). Podkomendni Wagnera – przeważnie to oficerowie rezerwy różnych rodzajów wojsk – byli na Krymie, potem na Donbasie, potem w Syrii (m.in. boje o Palmyrę wiosną 2016). To typowi przedstawiciele ichtamnietów (od ich tam niet – „ich tam nie ma”, slogan powtarzany często przez rosyjskie władze zaprzeczające obecności rosyjskich wojskowych na Donbasie). Według niepotwierdzonych danych, „wagnerowcy” nadal działają w tak zwanej Ługańskiej Republice Ludowej; przypisuje się im przeprowadzenie akcji mających na celu eliminację kilku liderów separatystów. Wagner swój pseudonim zawdzięcza pono zamiłowaniu do muzyki niemieckiego kompozytora i estetyki Trzeciej Rzeszy.

Wszystko, co napisałam powyżej, jest nieoficjalne, niepotwierdzone, wywąchane przez dziennikarzy z różnych kątów, prawdopodobne, ale nie do końca pewne. Według aktywisty grupy dziennikarzy śledczych Conflict Intelligence Team, Rusłana Lewijewa, rosyjskie prawo nie przewiduje istnienia „prywatnych firm wojskowych”. „Ale de facto firma Grupa Wagnera to na poły legalna formacja zbrojna, istniejąca pod skrzydłem i za pieniądze ministerstwa obrony Rosji; nawet poligon, na którym trenują wagnerowcy, znajduje się w sąsiedztwie 10. Brygady specnazu GRU w miejscowości Molkino w Kraju Kransodarskim”. (Ciekawy kompleksowy materiał o prywatnych firmach wojskowych: http://www.rbc.ru/magazine/2016/09/57bac4309a79476d978e850d).

Sekretarz prasowy Putina, Dmitrij Pieskow 13 grudnia został zapytany przez dziennikarzy, czy Utkin był na przyjęciu na Kremlu. Obiecał, że sprawdzi.

Nieoczekiwanie uaktywniła się medialnie była połowica tajemniczego podpułkownika Utkina – w obszernym materiale dla internetowej Gazety.ru Jelena snuła opowieści o tym, jak to się rozstali, a Dima zniknął z horyzontu, ona go szukała, nawet wystąpiła jakiś czas temu w telewizyjnym programie „Czekaj na mnie”, w którym rodziny szukają swoich zaginionych bliskich, ale i to nie dało rezultatu. Jednym słowem, kamień w wodę. Jelena powróciła też myślami do odległych wspomnień z Czeczenii. Ona zaciągnęła się „po kontraktu” i służyła w wiosce Stare Atagi, a Dima miał bazę w pobliskim wąwozie. Było romantycznie, Dima przyjeżdżał, dbał o jej bezpieczeństwo. „Czeczeni wzięli kiedyś jednego pułkownika do niewoli, a Dima ze swoimi żołnierzami go odbił. Szajbus z niego był”. Jak się skończyła wojna, osiedli w jednostce w Pieczorach (obwód pskowski). Ale Dimie się nudziło. Jak twierdzi Jelena, rwał się do wojaczki, nie zamierzał przesiadywać w sztabie.

No i chyba się tam faktycznie nie nasiedział. Nie za odkurzanie półek w szafach pancernych otrzymuje się zaproszenie na uroczystość na Kremlu. 15 grudnia Pieskow potwierdził, że Utkin faktycznie był na przyjęciu dla bohaterów jako kawaler Orderu za Męstwo, ale nic poza tym nie powiedział – „Nie wiem, nie znam, nie orientuję się, zarobiony jestem”.

Zabójstwo w Ankarze

20 grudnia. Centrum Ankary, galeria, otwarcie wystawy fotografii „Rosja oczami Turków”. Przemawia ambasador Rosji w Turcji, Andriej Karłow, dyplomata doświadczony i zasłużony. Słychać strzelające migawki aparatów fotograficznych kilku fotoreporterów. Jeden z nich starannie kadruje zbliżenie na twarz ambasadora. Za plecami dyplomaty w kadrze ukazuje się ubrany w czarny, dobrze skrojony garnitur młody człowiek. Stoi przez chwilę, po czym wyciąga broń i oddaje jedenaście strzałów. Ciężko rani Karłowa, w wyniku odniesionych ran ten po chwili umiera na miejscu. Mężczyzna z bronią wyciąga rękę w charakterystycznym geście (fotoreporter, który nie stracił zimnej krwi, rejestruje jego zachowanie), krzyczy, że to zemsta za Aleppo.

To wydarzyło się wczoraj wieczorem. Dziś już wiemy, że zamachowiec był policjantem. Został zastrzelony przez policję. Tureckie władze informują, że mógł on być związany z Ruchem Fethullaha Gulena, kaznodziei i biznesmena, od wielu lat żyjącego na emigracji, oskarżanego przez prezydenta Erdogana o próbę zorganizowania puczu w lipcu tego roku. To wersja wygodna dla tureckich władz – mogą dzięki temu upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: zwalając winę na Gulena, Moskwę zapewnić o czystych własnych intencjach, a wewnątrz kraju jeszcze wzmóc represje wobec niewygodnych zwolenników kaznodziei.

Zaraz po zamachu na ambasadora Erdogan zadzwonił do Putina. Potem obaj prezydenci wystąpili z oświadczeniami, w których wskazali, że uważają zabójstwo w Ankarze za prowokację wymierzoną w dobre stosunki obu państw.

Ale te stosunki nie są jednak dobre – obie strony, kierując się własnymi interesami, próbują od niedawna poprawić atmosferę, mocno nadwerężoną od epizodu z zestrzeleniem przez Turcję rosyjskiego samolotu wojskowego w ubiegłym roku. Przymierze jest sytuacyjne, tymczasowe, taktyczne (strategiczne różnice w podejściu do kwestii syryjskiej – i nie tylko – są nie do pogodzenia). Ale obecnie i Ankarze, i Moskwie potrzebne. Eksperci Ośrodka Studiów Wschodnich napisali (https://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/analizy/2016-12-20/zabojstwo-rosyjskiego-ambasadora-w-turcji): „W ostatnich miesiącach Turcja uznała – doraźnie – rosyjską dominację, za jej zgodą wspiera swoich protegowanych na północy Syrii i jednocześnie zwalcza tamtejszych Kurdów. Ostatnim przejawem współpracy była skoordynowana przez oba państwa ewakuacja ludności cywilnej z Aleppo oraz szyitów z terytoriów kontrolowanych przez siły protureckie na północy; kolejnym – planowane (i potwierdzone pomimo zamachu) spotkanie ministrów spraw zagranicznych i obrony Rosji, Turcji i Iranu w Moskwie w sprawie koordynacji działań; w perspektywie najbliższych miesięcy – zgodnie z nadziejami Ankary – wypracowanie pozycji kluczowego partnera Rosji w rozmowach o przyszłości Syrii. Współpraca z Rosją jest jednocześnie taktyczną przeciwwagą dla pogarszających się stosunków Turcji z USA i UE (rozbijanie jedności w ramach NATO i generowanie problemów dla UE jest z kolei strategiczną rolą Turcji w polityce rosyjskiej). Interes polityczny, pierwsze reakcje władz tureckich i pozytywny dialog z Moskwą sugerują, że zarówno Turcja, jak i Rosja są zdeterminowane do kontynuacji i rozwoju współpracy pomimo zamachu – choć wiarygodność Turcji narażona została na szwank […] Władze Rosji zdecydowały się wykorzystać zamach do wzmocnienia relacji z Turcją i dalszego odciągania jej od Zachodu. Rosyjska oficjalna interpretacja zamachu jako prowokacji wymierzonej w stosunki rosyjsko-tureckie sugeruje jednoznacznie, że winę za zamach, pośrednio lub bezpośrednio, ponosi Zachód. Ta linia interpretacyjna jest wzmocniona przez komentarze obciążające winą za zamach „atmosferę nagonki” na Rosję za jej udział w walkach o Aleppo. Moskwa będzie wykorzystywać zamach do wzmocnienia swojej linii propagandowej mającej na celu przekonanie Zachodu do rezygnacji z prób nacisku na Rosję w sprawie Ukrainy (sankcje itp.) w imię walki ze wspólnym wrogiem – islamskim terroryzmem, do zaakceptowania jej polityki w Syrii i zaprzestania krytyki za działania jej sił zbrojnych na Bliskim Wschodzie”.

Andriej Ostalski w Radiu Swoboda stara się znaleźć odpowiedź na pytanie, kto zawinił: „Kto jest winien tragedii? Oszalały fanatyk, który postanowił zemścić się za krew braci w wierze, ginących w Aleppo? Tak, na pewno. Ale nie on jeden. Tureckie władze, które rozpętały w społeczeństwie histerię? Częściowo. A może winowajcami są teoretycy dżihadyzmu, przekonujący, że należy pokochać śmierć, bo na tym polega wyższość moralna nad niewiernymi? I tego nie neguję. A kremlowscy panowie życia i śmierci? Gdyby Putin nie zdecydował, że chce pograć w geopolityczne gry i dla potrzeb polityki wewnętrznej nie włączył się do wojny domowej w Syrii, Karłow by żył”. Można sięgnąć i dalej, głębiej – do wojny w Afganistanie, w której zmielił się ZSRR, a wojna ta zrodziła kolejno współczesny dżihadyzm, Al-Kaidę, Państwo Islamskie i inne organizacje radykałów. Można pod innym kątem popatrzeć na pomoc ZSRR, a potem Rosji dla reżimu Asadów – wpierw Hafiza, potem Baszara, którzy zepchnęli syryjskich sunnitów na margines, a to zaowocowało sunnickim powstaniem przeciw reżimowi i rozpętało wojnę domową.

Przyczyn na pewno jest wiele, więcej niż może zmieścić krótki tekst bieżącego komentarza. Komentatorzy spodziewają się, że Turcja będzie teraz bardziej skłonna do ustępstw wobec Moskwy, nie zechce jej drażnić, a Moskwa może śmiało zażądać więcej. Rosja próbuje budować alternatywny wobec zachodniego format, decydujący o sytuacji w regionie. Dziś odbyły się konsultacje ministrów spraw zagranicznych Rosji, Turcji i Iranu. Siergiej Ławrow powiedział po spotkaniu: „uważam ten format za najbardziej efektywny. To nie oznacza, że chcę rzucić cień na wysiłki naszych partnerów. To po prostu konstatacja faktu”.

Psy dyplomacji

17 grudnia. Jak wielu polityków na świecie, prezydent Władimir Putin lubi sobie ocieplić wizerunek posiadaniem zwierzęcia domowego. Na publikowanych zdjęciach – tych całkiem oficjalnych i tych oficjalnych mniej – widać, że towarzystwo zwierząt, szczególnie psów, jest Władimirowi Władimirowiczowi miłe. Psiaki pojawiły się w rezydencji prezydenta jako podarunki od polityków, w tym od tych z zagranicy. Ulubieńcy rosyjskiego prezydenta pełnią też od czasu do czasu funkcje polityczne.

Bodaj najbardziej znanym czworonogiem Putina była czarna labradorka Connie. Putin dostał ją w prezencie od Siergieja Szojgu (obecny minister obrony). To było na samym początku prezydentury WWP. Śliczna suczka cieszyła się wielką popularnością – żółta prasa chętnie zamieszczała informacje o żywocie ulubienicy. W Wikipedii hasło „Connie Paulgrave” dostępne jest w jedenastu wersjach językowych. Popularny tygodnik „Ogoniok” opublikował materiał, którego narratorem była Connie – labradorka „opowiadała”, ma się rozumieć, o swoim panu, jego życiu, przyzwyczajeniach, sympatiach. W 2007 roku, kiedy Putin szukał rozwiązania „problemu 2008” [w tym roku kończyła się jego druga kadencja prezydencka, zgodnie z konstytucją nie mógł już ubiegać się o urząd trzeci raz z rzędu, w 2007 r. trwały więc intensywne poszukiwania wyjścia z tej niewygodnej sytuacji], żartownisie podrzucili pomysł, aby swoim następcą uczynił właśnie Connie. Inni żartownisie nazywali labradorkę „first lady”. Putin faktycznie lubił się pokazywać z Connie, traktował zawsze serdecznie, wręcz wylewnie.

W 2007 roku w Soczi miało miejsce pewne znamienne wydarzenie – z wizytą do Putina przyjechała kanclerz Niemiec Angela Merkel. Na widok wkraczającej do saloniku Connie kanclerz zaniemówiła i pobladła. Jej reakcja była czytelna: pani Merkel panicznie boi się psów. Putin później w wywiadzie dla prasy twierdził w firmowym stylu Pinokia: „Nic o tym nie wiedziałem. Chciałem zrobić jej przyjemność – pokazać swojego pieska. Potem porozmawialiśmy o tym i przeprosiłem ją”.

Podobną przyjemność rok wcześniej Putin zrobił „drogiemu gościowi” z Uzbekistanu, Islamowi Karimowowi. Putin podejmował Karimowa w rezydencji Boczarow Ruczej. Prezydent Uzbekistanu przyjechał z zamiarem dogadania się z Moskwą. Po krwawych wydarzeniach w Andiżanie znalazł się w izolacji, Zachód nie chciał z nim gadać, choć wcześniej romans z Ameryką zapowiadał się nader obiecująco; Kreml przyglądał się tej współpracy z narastającym rozdrażnieniem. Zanim jeszcze Karimow zdążył otworzyć usta i zagaić, z czym przyjechał, w sali znalazła się Connie. Nieufnie obwąchała kolana gościa, posnuła się między dziennikarzami, których dopuszczono do obserwowania początku rozmów, a następnie znudzona położyła się przy fotelu Putina. Karimow był tak zaskoczony, że nie zdołał ukryć negatywnych emocji. To był akt upokorzenia Karimowa przez Putina, który nie mógł nie zdawać sobie sprawy, że w kulturze muzułmańskiej pies traktowany jest jak zwierzę nieczyste. Karimow nie krył zdetonowania i obrzydzenia, a jednak nic nie powiedział. Być może nie powiedział też tego, z czym przybył. Został postawiony w roli hołdownika.

Kolejny ulubieniec Putina – owczarek bułgarski Buffy – to prezent od premiera Bułgarii Bojko Borisowa. Zdjęcie Putina z błogim uśmiechem tulącego do piersi dorodnego szczeniaka jest częstym motywem ilustracyjnym w materiałach o dobrym sercu rosyjskiego prezydenta. Z udziałem Buffy’ego WWP przeprowadził grę ze społeczeństwem – rozpisał konkurs na imię dla szczeniaka, a chłopca, który zaproponował zwycięskie imię Buffy, zaprosił z rodzicami do rezydencji; wizyta została potraktowana przez media jako doskonała okazja do pokazania, jak Putin (wówczas premier) dogaduje się ze zwykłymi Rosjanami. Już jako dorosły pies Buffy towarzyszył Putinowi podczas sesji fotograficznej na zimowym spacerze, baraszkował w śniegu z ubranym w gustowny dresik właścicielem i kolejnym psiakiem-podarunkiem: Yume.

Yume jest przedstawicielką japońskiej rasy akita inu, była darem dziękczynnym władz prowincji Akita za pomoc Rosji w usuwaniu tragicznych skutków tsunami. Psy tej rasy nazywane są samurajami w psiej skórze, są niezależne i wojownicze. Imię Yume znaczy Marzenie (po rosyjsku to słowo jest rodzaju żeńskiego – Mieczta, Мечта).

I oto mamy kilka dni temu przygotowania do wizyty Putina w Japonii, na Kreml zaproszenie dostają dwaj japońscy dziennikarze, aby przeprowadzić wywiad z rosyjskim prezydentem. Nobliwi panowie stoją w oczekiwaniu na interlokutora. Drzwi się otwierają, wchodzi Putin w towarzystwie pięknej Yume, w ręku trzyma smycz. Suczka rozgląda się niepewnie i zaczyna szczekać, zadzierając szpiczastą mordkę w górę. W wielkiej sali echo odbija się od ścian i brzmi jak wystrzał. Następnie Putin przywołuje ulubienicę, wyciąga z kieszeni smakołyki i prezentuje umiejętności japońskiej ślicznotki – siad, przysiad na tylnych łapkach, przednie łapki do góry, Putin wpycha w pysk Yume kolejne smakołyki, dziennikarze stoją skonfundowani, bo pies nie spuszcza z nich oka i szczeka. Wreszcie można usiąść i zacząć rozmawiać: „chcieliście zobaczyć Yume, to ją przyprowadziłem, jest w świetnej formie” – mówi Putin.

Wielu komentatorów po obejrzeniu reportażu z Kremla doszło do wniosku, że ten pokaz tresury japońskiego psiaka był czytelnym sygnałem dla zabiegającego o porozumienie z Rosją premiera Japonii.

Dziś jest już po wizycie, wiadomo więc, że faktycznie żadnych przełomowych działań i porozumień nie było. Za pierwszy nieśmiały krok w uregulowaniu pata wokół przynależności spornych wysp z archipelagu Kurylów uznano zapowiedź „specjalnego statusu współpracy” na czterech Wyspach Kurylskich. Na razie bez szczegółów. Podczas opisywanego wyżej wywiadu na Kremlu Putin z uśmiechem bazyliszka wyznał: „Rosja nie ma żadnych problemów terytorialnych, to Japonia ma problem”.

Japońscy komentatorzy przypomnieli, że jakiś czas temu Putin zaproponował Japonii „hiki-wake” w sprawie Kurylów. Ten termin w dżudo oznacza remis. Japończycy odczytali to jako sygnał chęci uregulowania problemu terytorialnego, liczącego sobie już siedemdziesiąt lat (premier Abe ma ambicję, aby zapisać się w historii jako ten, który doprowadził do uregulowania sporu). W japońskich mediach sugerowano, że może to oznaczać proponowany jeszcze w 1956 roku podział wysp „po połowie”. Premier Abe miał nadzieję wykorzystać to, że Rosja po aneksji Krymu znalazła się w międzynarodowej izolacji i w związku z tym Putin, potrzebujący zagranicznych inwestycji, będzie bardziej elastyczny w rozmowach z Tokio. Nie wygląda na to, by nadzieje Japończyków się spełniły. Putin i Abe na wspólnej konferencji prasowej przyznali, że do zawarcia traktatu pokojowego jeszcze bardzo daleko.

Yume nie bez kozery nie ociepliła tym razem wizerunku kremlowskiego wielbiciela dżudo, tylko nastraszyła Japończyków.

Rosyjskie miłosierdzie według Putina

5 grudnia. Kremlowski dwór ma cały zestaw podniosłych imprez, dekorujących fasadę władzy. Na przykład , bliskość władcy i ludu mają demonstrować doroczne „bezpośrednie linie”, w których spontaniczny władca spontanicznie odpowiada na spontaniczne pytania zadane spontanicznie przez spontanicznie wyłonionych i spontanicznie sprawdzonych przedstawicieli ludu. Do wielkiego stołu w jednej reprezentacyjnych sal Kremla prezydent zaprasza też przedstawicieli biznesu, młodzieży, weteranów itd. Odbywają się również rytualne spotkania głowy państwa z twórcami kultury. Imprezy tego typu to na ogół nudne przedsięwzięcia, realizowane wedle monotonnego scenariusza kremlowskich urzędasów – „graba, goździk, jest pan wspaniały, panie prezydencie, bardzo dziękujemy, panie prezydencie”. Czasami tylko zdarzy się na nich coś godnego odnotowania na szerszym forum. Tak było w 2010 roku podczas spotkania Putina (wtedy premiera) z twórcami kultury – muzyk Jurij Szewczuk wyrwał się poza wyznaczone ramy i zadał niewygodne pytanie (opisałam to w blogu: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2010/06/04/putin-szewczuk-do-przerwy-01/). Tegoroczne spotkanie nieoczekiwanie też zyskało dramaturgię.

Zacytuję fragmenty protokołu. Głos zabrał wybitny reżyser Aleksandr Sokurow („Rosyjska arka”, „Moloch”, „Faust”). „Dzisiaj nie mamy w dokumentalnym filmie niczego o procesie politycznym w Rosji, o politycznej walce we współczesnej Rosji, niczego o polityce zagranicznej Rosji. Nie powstają o tym ani filmy fabularne, ani dokumentalne. Wydaje mi się, że […] często aktywność obywatelska młodych ludzi brana jest za zachowanie polityczne, antyrządowe. Mam do pana serdeczną prośbę, Władimirze Władimirowiczu, jako obywatel Rosji i reżyser. Należy załatwić problem Olega Siencowa (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/08/29/zemsta-nietoperzy/). Ukraiński reżyser, dostał 20 lat łagru, siedzi w północnym łagrze. Wstyd mi za to, że do tej pory nie rozwiązano jego problemu. Błagam pana, niech pan znajdzie rozwiązanie. On jest reżyserem, powinien walczyć o laury na festiwalach, nawet jeśli ma inne poglądy niż my, a nie siedzieć w naszym arktycznym więzieniu”. […]Putin odpowiada: „Punktem wyjścia musi być to, że żyjemy w państwie prawa i kwestie tego typu rozstrzyga wymiar sprawiedliwości. Przecież on nie został skazany za twórczość, a za to, że podjął się innych funkcji, jak twierdzą śledztwo i sąd, a konkretnie poświęcił się działalności terrorystycznej. […] Chodzi o to, co on myśli o wydarzeniach, które miały miejsce na Krymie, o jego zamiary i przygotowania do podjęcia niezgodnych z prawem działań, w rezultacie których mogli ucierpieć nasi obywatele”. Sokurow wpada w słowo Putinowi: „Po rosyjsku, po chrześcijańsku: miłosierdzie ważniejsze niż sprawiedliwość. Błagam pana. Miłosierdzie wyżej niż sprawiedliwość. Proszę”. Putin ma gotową odpowiedź: „Po rosyjsku i po chrześcijańsku działać w tym przypadku nie możemy bez decyzji sądu. Sąd wydał wyrok. Owszem, są określone normy, z których możemy skorzystać, ale do tego muszą zaistnieć określone warunki. […] Nikt go nie skazał za poglądy, a za zamiar popełnienia czynów, które prawo kwalifikuje jako działania o charakterze terrorystycznym”. Sokurow jeszcze się nie poddaje: „Przecież na jego rękach nie ma krwi, nie jest winien niczyjej śmierci. Jestem przekonany, że on tego by nie zrobił”. Putin wznosi się na wyżyny: „Chwała Bogu, że nie jest winien niczyjej śmierci, ale przecież mógłby być, gdybyśmy mu pozwolili zrealizować jego zamiary”. Koniec posłuchania.

Najbardziej humanitarny sąd na świecie na podstawie wątłych przesłanek i żadnych dowodów skazał Siencowa na wysoką karę. Bo tak. Bo ktoś, kto nie zachłysnął się amokiem krymnaszyzmu nie ma praw. Proces Siencowa był klasycznym pokazowym procesem politycznym. Ostre metody śledztwa (tortury, szykany) i niewspółmierna kara były też zemstą za niezłomną postawę Siencowa.

Wróćmy na spotkanie. Wystąpienie Sokurowa w obronie Siencowa nosiło wszelkie znamiona „czołobitnej”. Reżyser – nie po raz pierwszy zresztą – bronił kolegi po fachu, powtarzał „błagam, proszę”, odwoływał się do chrześcijańskiego miłosierdzia, rosyjskich tradycji wybaczania wrogom itd. Forma była wybrana idealnie. Niewykluczone, że w taki sposób poproszony Putin zwróci swoje janusowe oblicze ku Olegowi i odmierzy mu porcję miłosierdzia. Zwolnił przecież swego czasu przedterminowo Chodorkowskiego, zgodził się uwolnić Nadiję Sawczenko, może i Siencow skorzysta. Ilja Milsztejn (Grani.ru) napisał: „Wiadomo, że Putin nie ustępuje, gdy ktoś naciska, wtedy działa na przekór tym, którzy domagają się dobroci, ale tym razem nikt od niego niczego nie żądał, tu w imię Boże poproszono o miłosierdzie […] Teraz powinniśmy odgadnąć, jakież to warunki powinny zaistnieć”, aby więźniów wypuścić na wolność.

Pozostaje mieć nadzieję, że te warunki powstaną jak najszybciej.

Całość dialogu Sokurow-Putin: https://www.youtube.com/watch?v=btsXQsPtnqQ

28 sowieckich Spartan

27 listopada. Co z tego, że wyssane z palca? Że to tylko sowiecki mit? Minister kultury Władimir Miedinski potępia każdego, kto podaje w wątpliwość prawdziwość przekazu o bohaterstwie 28 panfiłowców. Tacy wątpiący „będą się smażyć w piekle”, powiada.

Zacznijmy od początku. Listopad 1941, Niemcy podchodzą pod Moskwę. Jedną ze stawiających im czoło jednostek jest czwarta kompania piechoty 316. Dywizji dowodzonej przez gen. Panfiłowa. W zaciekłym boju pod miejscowością Dubosiekowo w pobliżu Wołokołamska ginie większość żołnierzy tej kompanii. Niemcy prą dalej. Kilka dni po tym boju w sztabie przebywał korespondent gazety „Krasnaja Zwiezda”, od jednego z politruków usłyszał historię o bohaterskiej postawie żołnierzy z dywizji Panfiłowa. Na łamach gazety ukazał się artykuł, w którym heroizm panfiłowców ubrano w wielkie liczby: 28 żołnierzy miało wedle tego przekazu zniszczyć 18 z 54 czołgów oraz zabić nawet 800 żołnierzy wroga. Do tych liczb dodano jeszcze maksymę (później wielokrotnie cytowaną) wypowiedzianą jakoby przez komisarza politycznego Dijewa przed śmiercią: „Rosja jest wielka, ale cofać się nie ma gdzie – za nami Moskwa!”. Z panfiłowców uczyniono sztandarowych bohaterów – pośmiertnie (bo wedle tej legendy zginęli wszyscy co do jednego) otrzymali oni tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. Na ich cześć nazywano ulice, place, domy kultury itd. Legenda trwała w najlepsze – wpisywała się w linię oficjalnej propagandy, głoszącej, że czyn zbrojny Armii Czerwonej w II wojnie (a właściwie Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej) nie ma sobie równych i nie nosi żadnej zmazy.

Mistyfikacja gazety „Krasnaja Zwiezda” wyszła na jaw już w 1947 r. – jeden z figurujących na liście poległych panfiłowców, niejaki Iwan Dobrobabin, został wtedy aresztowany za zdradę ojczyzny. Dobrobabin potwierdził jedynie, że jego kompania walczyła pod Moskwą, ale on żadnych bohaterskich czynów nie dokonał, dobrowolnie poddał się Niemcom, co więcej – zaciągnął się do niemieckich oddziałów pomocniczych policji w obwodzie charkowskim. Prokuratura wszczęła śledztwo, znaleziono jeszcze czterech rzekomo poległych panfiłowców, którzy przeżyli, żaden z nich nic nie wiedział o tym, by miał wykazać się niebywałym heroizmem. Prokuratorzy uznali opowieść o 28 panfiłowcach za wymysł. Prawdziwe w niej było tylko to, że faktycznie w listopadzie 1941 r. pod Moskwą trwały ciężkie walki i wielu sowieckich żołnierzy poniosło w nich śmierć.

Władze ZSRR postanowiły jednak nie odbrązawiać wymyślonej przez gazetę „Krasnaja Zwiezda” legendy. Dokumenty o bojach pod Dubosiekowo zamknięto w szafie pancernej i utajniono. Panfiłowcy stali się herosami z sowieckiego panteonu sławy. Do tematu powrócono w latach pierestrojki i znowu prokuratura, która badała sprawę, uznała, że to piękny acz nieprawdziwy apokryf. Jeden mniej, jeden więcej, nikt wtedy szczególnie nie zwrócił uwagi. Sprawa nieoczekiwanie powróciła w 2015 r. – Archiwum Państwowe zamieściło na swojej stronie internetowej materiały przygotowane w 1948 r. przez prokuraturę wojskową, wskazujące jednoznacznie, że funkcjonujące w powszechnym obiegu przekonanie, że panfiłowcy za cenę życia zagrodzili niemieckim czołgom drogę do Moskwy, to wymysł. Dyrektor archiwum Siergiej Mironienko nazwał historię 28 panfiłowców mitem.

Uderz w panfiłowców, minister Miedinski się odezwie. I rzeczywiście: zagroził Mironience zwolnieniem i wskazał, czym powinni zajmować się archiwiści – „dyrektor archiwum nie jest ani pisarzem, ani dziennikarzem, ani bojownikiem z fałszowaniem historii”. W marcu tego roku Mironienkę odwołano ze stanowiska dyrektora. Jak podano oficjalnie – na własną prośbę.

Minister nie ustaje w wysiłkach na rzecz pokazywania rosyjskiej publiczności budujących przykładów z historii. I tylko takich. Nazywa to walką z fałszowaniem historii. Według Miedinskiego to walka o ludzkie dusze. Na początku października minister wystąpił z pierwszym ostrym atakiem pod adresem tych, którzy zastanawiają się nad prawdziwością opowieści o bohaterstwie 28 panfiłowców. „To skończeni dranie” – powiedział minister. Wczoraj poszedł jeszcze dalej i jeszcze bardziej zakopał się terminach religijno-moralnych: piekło za wątpliwość. Użycie religijnej nomenklatury nie jest w kontekście walki o historię nowe – często w dyskursie padają takie słowa, jak święta (wojna), bluźnierstwo (jeśli ktoś obala obowiązujące mity) itd., a teraz mamy jeszcze piekielne czeluści dla wątpiących. Strażnikami tej rzekomej świętości i nietykalności przekazu historycznego (bo przecież nie rzetelnej wiedzy) są częstokroć politycy.

Temat panfiłowców znowu wypłynął w związku z wejściem na ekrany rosyjskich kin filmu „28 panfiłowców” Andrieja Szalopy, w którym wydarzenia oddano zgodnie z… wersją gazety „Krasnaja Zwiezda”. Dodam jeszcze, że minister Miedinski osobiście sprawował patronat nad filmem. Pieniądze zbierano przez Internet, zebrano trzy miliony rubli. Resztę dołożyło państwo.

„Po co się to robi? Żeby zachować zmitologizowany obraz wojny. W Rosji pozostają nietknięte niemal wszystkie sowieckie mity i opowieści o bohaterskich czynach, które zostały wymyślone do celów propagandowych – mówił w audycji Radia Swoboda historyk Borys Sokołow. – Z punktu widzenia obecnych władz zwycięstwo w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej stało się fundamentem tożsamości narodowej. Mit to też część historii. Być może komisarz [panfiłowców, Dijew] był dzielnym żołnierzem i poległ śmiercią bohatera, ale nigdy nie wypowiadał słów, które mu przypisano. Ten rzekomy cytat wymyślił dziennikarz. To było zgodne z duchem propagandy i wymyślone zostało na jej użytek. Ale po ponad siedemdziesięciu latach wypadałoby już pokazać, jak naprawdę było, a nie trwać przy legendach i mitach”.

Na to się jednak nie zanosi. Skoro minister Miedinski straszy piekłem, to znaczy, że legenda zostanie w umysłach współczesnych Rosjan ugruntowana. Nakręcenie filmu fabularnego o zmitologizowanych wydarzeniach wojennych i nie tylko wojennych – to rzecz dość częsta w historii kina. Samo kino przecież kreuje mity. Twórca ma prawo do własnej wizji. Ale pokazywanie mitu jako prawdy historycznej i jeszcze głośne wykrzykiwanie, że to prawda – to już rzecz poważniejsza.

Jaki wyszedł sam film – będzie można zobaczyć w kinie (w Internecie/na dvd), legenda podbijana ostrymi słowami ministra wyprzedziła sam obraz.