Archiwum autora: annalabuszewska

Daleka jest droga do Rio

13 maja. Czy w dzisiejszych czasach, poddanych presji zdrowego trybu życia trzeba jeszcze kogoś przekonywać, że sport to zdrowie? Okazuje się jednak, że sport może być też chory. I to jak. Od kilku miesięcy niemal codziennie agencje informacyjne wypluwają kolejne doniesienia o stosowaniu przez rosyjskich sportowców niedozwolonych substancji.

Dopingowy skandal w Rosji zatacza coraz szersze kręgi. Pod znakiem zapytania stanął nawet udział rosyjskiej reprezentacji w tegorocznych igrzyskach w Rio de Janeiro. Dzisiaj niemieccy działacze sportowi zasugerowali wprost, aby w związku z poważnymi zarzutami rosyjscy sportsmeni po dobroci wycofali się olimpiady. Niemiecka telewizja ARD, począwszy od 2014 roku, emitowała kilkuczęściowy film poświęcony dopingowi w rosyjskim sporcie (Doping Top Secret). Według autorów filmu i osób opowiadających o kulisach wyczynowego sportu w Rosji, doping jest w rosyjskim sporcie na porządku dziennym.

Sprawą dopingu w rosyjskim sporcie już kilka miesięcy temu zajęła się Światowa Agencja Antydopingowa, nakazano ponownie przebadanie próbek zebranych od sportowców podczas najważniejszych zawodów. Tymczasem Rosyjska Agencja Antydopingowa (RUSADA), głośno zapewniając, że wszystko jest w porządku, zniszczyła próbki, przeznaczone do ponownego przebadania. Agencja została zawieszona. Kierownictwo podało się do dymisji. Później zaczęły się dziać bardzo dziwne rzeczy. W lutym zmarł najpierw wieloletni przewodniczący rady wykonawczej RUSADA Wiaczesław Siniow, a dziesięć dni później były dyrektor wykonawczy agencji, Nikita Kamajew. Przyczyna śmierci Siniowa pozostaje nieznana, a 52-letni Kamajew zmarł na atak serca, jak głosił oficjalny komunikat. Tajemnice faszerowania sportowców zabronionymi środkami zabrali do grobu.

Wzmiankowane próbki przechowywane były w moskiewskim laboratorium antydopingowym. Dyrektor laboratorium Grigorij Rodczenkow kazał w zeszłym roku zniszczyć kilka tysięcy próbek. Kiedy afera z próbkami wyszła na jaw, podał się w listopadzie ub.r. do dymisji. W jego ślady poszedł również wicedyrektor Timofiej Sobolewski. Niedawno okazało się, że obaj przebywają w USA. Mówią, że obawiali się o własne życie. Rodczenkow zresztą w ogóle się ostatnio rozgadał się – udzielił gazecie „The New York Times” obszernego wywiadu o tajemnicach sukcesów rosyjskich sportowców.

Według enuncjacji Rodczenkowa, całe zastępy wyczynowców rano, wieczór i w południe koksowały pod czułym okiem trenerów, w tym na przykład co najmniej piętnastu medalistów ostatnich zimowych igrzysk w Soczi – narciarzy saneczkarzy, bobsleistów, a także cała drużyna kobieca w hokeja na lodzie. A więc co niemal połowa medali olimpijskich miała być zdobyta nieuczciwie. Decyzja o stosowaniu dopingu oraz fałszowaniu próbek podczas zimowych igrzysk została, jak twierdzi Rodczenkow, podjęta na wysokim szczeblu władz, a realizacja planu była starannie opracowaną operacją Federalnej Służby Bezpieczeństwa.

Sam Rodczenkow opracował mieszankę trzech zabronionych środków, które podawał sportsmenom z alkoholem. Dla mężczyzn to było whisky Chivas, dla kobiet – wermut. Środki te pozwalały na błyskawiczną regenerację po ciężkim treningu. W Soczi, według słów Rodczenkowa, trzeba było podmienić w związku z tym próbki, a wyglądało to tak: w nocy eksperci i FSB pracowali w zaimprowizowanym tajnym laboratorium w pokoju 124 przy jednej lampie, aby nie zwracać na siebie uwagi osób postronnych (sceneria jak w filmach Hitchcocka), a próbki moczu [sprzed kilku miesięcy, kiedy sportowcy jeszcze byli „czyści”] przekazywane były przez dziurę w ścianie, którą w ciągu dnia zastawiano szafą. W czasie olimpiady podmieniono około stu próbek – powiedział Rodczenkow w wywiadzie.

Jeszcze przed olimpiadą Rodczenkow miał otrzymać listę sportowców, którzy stosowali doping. Jeżeli któryś sportsmen z listy zdobywał medal, Rodczenkow miał za zadanie podmienić jego próbkę.

Po igrzyskach w Soczi Rodczenkow otrzymał od Putina odznaczenie. Radość w Rosji była ogromna – ekipa zajęła pierwsze miejsce w klasyfikacji medalowej. Choć specjaliści przed zawodami olimpijskimi nie dawali aż tylu medalowych szans Rosjanom.

Jeszcze zanim wywiad Rodczenkowa się ukazał, rosyjski minister sportu Witalij Mutko oznajmił, że to „informacyjny atak na rosyjski sport, jak sztafeta kłamliwa wiadomość przekazywana jest od jednego zagranicznego środka masowego przekazu do drugiego. Nie ma w nich faktów, są bezwartościowe”. A po publikacji głos zabrał nawet Kreml. Rzecznik prasowy Putina, Dmitrij Pieskow uznał oskarżenia Rodczenkowa za absurdalne i gołosłowne, jego zdaniem, były działacz oczernia rosyjski sport i tyle.

Znawcy tematu po zapoznaniu się z materiałem „The New York Times” wypowiadają różne opinie. Jedni twierdzą, że to wzięte z sufitu bzdury, inni – że wierzą tak doświadczonemu specjaliście jak Rodczenkow bez zastrzeżeń, jeszcze inni – że gdyby jego rewelacje miały posłużyć antydopingowym instytucjom do wypracowania decyzji w sprawie wykluczania rosyjskich sportowców, to musiałyby się wspierać na wiarygodnym materiale dowodowym. A takowego (przynajmniej na razie) nie znamy. Są tylko słowa Rodczenkowa.

Do igrzysk w Rio zostało nie tak wiele czasu, jeszcze w maju ma zapaść decyzja o dopuszczeniu lub niedopuszczeniu rosyjskich lekkoatletów do zawodów olimpijskich. Do kontrowersyjnego tematu będzie jeszcze okazja wrócić.

Buk o numerze 332

5 maja. Analiza dostępnych w otwartych źródłach materiałów pozwoliła grupie Bellingcat ustalić, że Buk, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zestrzelił samolot Malaysian Airlines w lipcu 2014 roku nad Donbasem, miał numer boczny 332. Potwierdzono to, co ujawniono już w poprzednich raportach dziennikarzy z grupy śledczej: Buk przybył na objęte walkami ukraińskie terytorium z Rosji, z Kurska, z 53. brygady wojsk rakietowych (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/10/16/dwa-raporty-kolejno/). Jeszcze w lutym dziennikarze z grupy śledczej wskazali nazwiska konkretnych rosyjskich wojskowych, którzy najprawdopodobniej dokonali zestrzelenia malezyjskiego boeinga. Rosyjskie ministerstwo obrony uznało te ustalenia za wypaczenie faktów, a wnioski za oparte na fałszywych przesłankach (z całą mocą negowano m.in. obecność rosyjskich wojsk na wschodzie Ukrainy).

Bellingcat opublikował 3 maja kolejny raport, przybliżający o jeszcze jeden krok wyjaśnienie tragedii: https://www.bellingcat.com/wp-content/uploads/2016/05/The-lost-digit-BUK-3x2_RU_final.pdf Można prześledzić etapy pracy analityków, które doprowadziły ich do wniosku o sprawstwie katastrofy – drobiazgowe porównanie zdjęć, sprawdzenie trasy, jaką pokonał Buk, wszystkie wykorzystane materiały zostały starannie opatrzone w odsyłacze. Zainteresowanie rosyjskich mediów raportem Bellingcat było znikome. Sekretarz prasowy Putina oznajmił, że Moskwie trudno jest ocenić prawdopodobieństwo ustaleń grupy Bellingcat. I doradził ciekawym, aby pytali rosyjskich wojskowych, bo to jest adres właściwy i krynica prawdy. Przedstawiciel Rady Federacji Konstantin Kosaczow dostrzegł w śledztwie Bellingcat cel polityczny: grupa wspiera swoją działalnością politykę Zachodu utrzymującego antyrosyjskie sankcje, a ustalenia dziennikarzy nazwał „pseudo-sensacją”.

Rosyjska telewizja od 24 kwietnia zapowiadała kilkakrotnie w tonie niemal triumfalnym, powołując się na przecieki brytyjskiej prasy, że BBC pokaże film, w którym dowodzi się, że malezyjski samolot został zestrzelony przez ukraiński myśliwiec. Kapłani propagandowo poprawnej wszechwiedzy grzali te silniki i grzali („oczekuje się – zachłystywali się – że w filmie pokazani zostaną świadkowie, którzy widzieli, że rakietę w kierunku samolotu Malaysian Airlines wystrzelił ukraiński myśliwiec”) aż do momentu, gdy okazało się, że film BBC poświęcony jest… fałszywkom i teoriom spiskowym, rozpowszechnianym przez rosyjską propagandę, a wersja z ukraińskim samolotem bojowym jest niczym więcej jak tylko jedną z takich teorii. Na stronie fundacji Openrussia można obejrzeć ten film z rosyjskim tekstem https://openrussia.org/post/view/14804/ (film jest dostępny na stronie BBC: http://www.bbc.com/russian/international/2016/05/160428_mh17_conspiracy_files_article )

Co było ukryte, niebawem będzie odkryte.

Amerykański prezydent Rosjan

2 maja. Na Obamę już Kreml nie liczy. Dobiega końca jego druga kadencja, żegnajcie, Baracku Husejnowiczu, już i tak na wszystko jest za późno. Teraz trzeba patrzeć w przyszłość.

W licznych programach publicystycznych w rosyjskiej telewizji, publikacjach w prasie i w Internecie słychać jedną wielką modlitwę o to, by tegoroczne wybory prezydenckie w USA wygrał „Donalduszka Trump, nasz rodnoj”. Przyjdzie Donald i wyrówna, dogada się z Putinem jak dwa razy dwa cztery. Uhonoruje należycie druha od parytetu atomowego, ustąpi we wszystkim, zostawi w spokoju Asada w Syrii, kopnie Poroszenkę i jego „benderowców” w Kijowie, zgodzi się na wyłączność rosyjskiego patronatu nad całym byłym ZSRR, a może i byłym obozem socjalistycznym. No, a na dobrą wróżbę przede wszystkim od razu, na drugi dzień po wygranej, zdejmie z Rosji te piekielne sankcje. Świat od razu stanie się lepszy i piękniejszy. Wizje spokojnej emerytury na Hawajach czy w Miami dla wysokich urzędników rosyjskiego państwa znowu okażą się możliwe do zrealizowania. Towarzysze, trzymajmy kciuki za Donalda Fredowicza!

Jest takie badanie opinii publicznej przeprowadzane przez międzynarodowy ośrodek YouGov, które wskazuje, na kogo z kandydatów na prezydenta USA zagłosowaliby ludzie mieszkający w innych krajach. Badaniem objęto mieszkańców krajów G20. Tylko obywatele Rosji wybrali na „swojego” prezydenta Donalda Trumpa, pozostałe dziewiętnaście państw wolałoby w fotelu prezydenckim widzieć panią Hillary Clinton (choć nie jest ona jeszcze pewna swojej nominacji z ramienia demokratów).

„Rosyjska trumpomania jest zrozumiała – pisze Władimir Abarinow (Grani.ru). – Nad popularyzacją Trumpa usilnie pracuje rosyjska prasa, pochwalił go sam prezydent Putin, nazywając bardzo wyrazistą osobowością, człowiekiem utalentowanym. Podkreśla się to, że Trump nie jest rusofobem. […] Trump imponuje większości Rosjan tym, co odrzuca od niego Amerykanów – swoim chamstwem i pogardą dla ogólnie przyjętych norm cywilizowanych zachowań”. Abarinow zwraca w swoim komentarzu uwagę, że wcale nie jest jeszcze powiedziane, że to właśnie Trump zostanie kandydatem Partii Republikańskiej, a nawet gdy zostanie, to że wygra wybory. I stwierdzenie Putina, że to „absolutny lider wyścigu prezydenckiego” jest przedwczesne, na wyrost i świadczy o nieznajomości zasad rządzących amerykańskimi wyborami.

Sam Trump też ostatnio wyhamował z deklaracjami przyjaźni pod adresem Rosji. Dzisiaj stwierdził wręcz, że „w pewnych okolicznościach” należałoby zestrzeliwać rosyjskie myśliwce prowokujące amerykańskie samoloty pełniące dyżur bojowy. Jego zdaniem, to wyraz braku szacunku dla USA i prezydenta. „Normalnie by Obama, powiedzmy, prezydent, zadzwonił do Putina i powiedział: słuchaj, weź się uspokój, nie rób tego, powstrzymaj tego maniaka, po prostu go powstrzymaj. Ale my nie mamy takiego prezydenta. On sobie gra gdzieś w golfa. […] [Te incydenty] to całkowity brak szacunku do Obamy, którego oni, jak wiecie, nie poważają” – powiedział Trump w rozmowie z dziennikarzem Indiana Radio. Wypowiedź Trumpa była nawiązaniem do manewru wykręcenia beczki przez rosyjski samolot Su-27 nad amerykańskim samolotem. Ten popis sztuki pilotażu miał miejsce 29 kwietnia nad Bałtykiem. To nie jedyny przykład prowokacji rosyjskiego lotnictwa wobec amerykańskich maszyn. Litwa dziś poinformowała, że nad Bałtykiem w tym tygodniu doszło do pięciu incydentów z udziałem rosyjskiego lotnictwa. A odnotowano też podobne akcje nad Pacyfikiem. Putin jedzie po bandzie.

Partita na brudną wiolonczelę

26 kwietnia. Nie opadł jeszcze kurz nad pobojowiskiem z powodu ujawnienia rajskiej pralni brudnych pieniędzy w Panamie, nie przebrzmiał jeszcze gromki śmiech nad niezbornymi próbami wybielenia przyjaciela Putina, wiolonczelisty Siergieja Rołdugina (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/10/przesliczny-wiolonczelista-w-panamie/), a już do mediów wyciekły kolejne rewelacje związane z ciemnymi schematami finansowymi.

Centrum dziennikarskich śledztw OCCRP dotarło do informacji, które rzucają dodatkowe światło na interesy Rołdugina. Sensacją jest to, że przewały zdolnego wiolonczelisty związano w śledztwie dotyczącym rosyjskich pieniędzy z… tym, co wykrył swego czasu prawnik Siergiej Magnitski.

Magnitski był prawnikiem w Hermitage Capital. W 2008 roku wykrył wielkie przekręty w organach skarbowych. W lewe schematy polegające na wyprowadzaniu pieniędzy z budżetu państwa pod pozorem zwrotu podatku była umoczona m.in. Olga Stiepanowa pracująca w inspekcji podatkowej, a także jej podwładni i kilku panów z policji. Niska ranga, a pieniądze wielkie. Zaraz sobie zresztą to miłe towarzystwo nakupiło nieruchomości w Rosji i ZEA. Zamiast rozwiać wątpliwości podniesione przez Magnitskiego, organy podatkowe przyczepiły się do niego, że to on nie płaci podatków. Prawnik bezzwłocznie został aresztowany, osadzony w areszcie śledczym, poddany obróbce, nie udzielono mu pomocy lekarskiej mimo pogarszającego się stanu zdrowia, Magnitski zmarł 16 listopada 2009 roku, okoliczności jego śmierci do tej pory nie są wyjaśnione.

Tyle tytułem przypomnienia, a teraz główne ustalenia OCCRP. W dokumentach „panamskiego archiwum” znaleziono potwierdzenie, że firma Rołdugina International Media Overseas SA sprzedała akcje Rosniefti za ponad 800 tys. dolarów przez sieć off shore’ów. Zakupiła je najprawdopodobniej firma Delco Networks, zarejestrowana na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych. W efekcie tej transakcji na konta firmy wpłynęły 2 mln dolarów. Jak wskazuje w omówieniu tych zabiegów internetowa gazeta „Grani” (http://grani.ru/Events/Crime/m.250946.html), pieniądze przepłukano sprawdzonymi metodami, z których „korzystały zarówno zorganizowane grupy przestępcze, jak i władze Rosji”. OCCRP twierdzi, że Magnitski wykrył ten schemat. Dokładny opis (z nazwami firm) i rozrysowany schemat tutaj: https://www.occrp.org/en/panamapapers/russia-the-cellist-and-the-lawyer/

Zwraca uwagę to, że autor raportu o transakcjach firmy Rołdugina Paul Radu niemal w każdym zdaniu stosuje wyrażenia „najprawdopodobniej”, „wydaje się, że”, „wiele wskazuje na to, że”. Kreml uważnie przejrzał pierwsze publikacje na temat papierów z Panamy i z uznaniem podsumował, że od strony prawnej nie ma się do czego przyczepić, wszystko jest udokumentowane i sformułowane w taki sposób, że gdyby strona rosyjska chciała procesować się o zniesławienie, nic by przed sądem nie wskórała.

Sprawie przyjrzał się Aleksiej Nawalny (https://navalny.com/p/4845/). „Zupełnie było niezrozumiałe – pisze w blogu, analizując sprawę Magnitskiego – dlaczego władza tak zaciekle broni tych bab z inspekcji podatkowej […] Gdyby zostały zapuszkowane w celach pokazowych, że niby w ten sposób zwalcza się korupcję, to władzy ranking by skoczył do góry. Tymczasem w obronie tej szajki z pianą na ustach występowali ludzie z wierchuszki. Przeciwko Stiepanowej nie toczyło się żadne śledztwo, chociaż wzbogaciła się nagle i w niewyjaśniony sposób. Teraz jest jasne, dlaczego. Bo z tych schematów, obsługiwanych przez Stiepanową, korzystał taki jeden znany wszem wobec Władimir. […] Jak wynika ze śledztwa OCCRP, do skarbonki Putina pieniądze wpłacali ludzie, związani ze sprawą Magnitskiego. I to nie tylko ci sami ludzie, ale wręcz te same pieniądze. Prawie milion dolarów z ukradzionych 230 mln został zapłacony firmie, w stu procentach należącej do najlepszego przyjaciela Putina. […] Były pieniądze w budżecie Federacji Rosyjskiej, a znalazły się w firmie zarejestrowanej w raju podatkowym na nazwisko przyjaciela Putina”. Dalej Nawalny zestawia kilka posunięć Kremla i wypowiedzi Putina i innych osób. „Putin osobiście potwierdził autentyczność dokumentów panamskich, powiedział też, że szczyci się przyjaźnią z Rołduginem. Według oficjalnej wersji prezentowanej przez rosyjskie władze, pieniądze z budżetu [wtedy, w 2008 roku] ukradli nie Stiepanowa i spółka, a Browder [zwierzchnik Magnitskiego w Hermitage] i Magnitski. Ostatnio rosyjska telewizja trąbiła, że Browder to agent CIA i MI6. Jeśli złożyć to wszystko do kupy, naszym oczom ukazuje się mocno splątany scenariusz tandetnego filmu szpiegowskiego. Oto amerykańsko-brytyjski szpieg Browder, który skradł podatki z rosyjskiego budżetu, z niewiadomych powodów dzieli się „zdobyczą” z najlepszym przyjacielem prezydenta. A pod osłoną nocy skupuje akcje Rosniefti. Niemożliwe? W takim razie złodzieje z inspekcji podatkowej i MSW, którzy skradli 230 mln dolarów z rosyjskiego budżetu, część pieniędzy przekazali do skarbonki Putina. Kupili sobie w ten sposób immunitet i gwarancje bezpieczeństwa”. Mocna teza. Bardzo mocna.

Z tokiem rozumowania Nawalnego zgadza się Otkrytaja Rossija Michaiła Chodorkowskiego (https://openrussia.org/post/view/14622/). W omówieniu dodaje: „OCCRP nie jest w stanie uzyskać potwierdzenia tych informacji – nie udało się nawiązać kontaktu z Rołduginem i otrzymać od niego komentarz. Natomiast Browder skomentował sytuację: Zawsze nas interesowało, dlaczego Putin gotów jest zepsuć swoje stosunki z Zachodem, aby obronić przestępców, zamieszanych w sprawę Magnitskiego. Ta nowa informacja wiele wyjaśnia”.

Dmitrij Butrin z „Kommiersanta” przedstawia rzecz ostrożniej: „Niestety w komunikatach OCCRP i ICIJ jest za mało informacji o tym, kto może znajdować się w zarządzie tej „bardzo złej sieci płatności”, nie wiemy, kto jest właścicielem młotka, co najwyżej wiemy, kto korzystał z młotka. Ale nie dowiadujemy się, po co z niego korzystał. W panamskich papierach nie znajdujemy też nowych informacji o tym, kto był beneficjentem schematów, których wykrycie Magnitski przypłacił życiem. Znaczy się, to wypłynie gdzie indziej, w innej bazie. Ale na pewno wypłynie i zostanie opublikowane. Ale żeby stwierdzić, że wszystko jest jasne, trzeba jeszcze pozyskać bardzo wiele informacji”.

Cóż, zobaczymy, wygląda na to, że panamski serial dopiero się rozkręca.

Znajomy z Yakuzy

22 kwietnia. A to echo grało. Echo lat dziewięćdziesiątych w bandyckim Petersburgu. Lat spędzonych w merostwie tego miasta, tuż za plecami mera Anatolija Sobczaka. Władimir Putin niechętnie mówi o tamtym okresie. A to czas ciekawy. Choćby z tego względu, że wiele osób z kręgu ówczesnych znajomych Putina w czasach jego prezydentury zrobiło zawrotne kariery polityczne i biznesowe. A jeszcze i dlatego, że ówczesna działalność Władimira Władimirowicza pełna jest białych – czy może raczej szarych, czasem wręcz czarnych – plam. Pisałam o tym ostatnio przy okazji przedstawiania sylwetki generała Zołotowa, dowódcy Gwardii Narodowej (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/19/czlowiek-z-cienia/). Temat powiązań petersburskiego merostwa, ludzi wywodzących się z KGB oraz luminarzy półświatka, okazał się rozwojowy. Pismo „Insider” zamieściło ostatnio obszerny materiał opracowany na podstawie informacji ujawnionych przez niejakiego Kinichi Kamiyasu (http://theins.ru/korrupciya/22764). Japończykowi przypisuje się powiązania z Yakuzą.

Na początku lat dziewięćdziesiątych Kamiyasu pomagał w zorganizowaniu sieci „municypalnych kasyn” (dostarczał automaty do gry), które kontrolowała mafia tambowska, jedna z najbardziej znaczących zorganizowanych grup przestępczych w Rosji.

O co chodziło z tymi „municypalnymi kasynami”? Sam Putin opowiadał, że chciał uregulować funkcjonowanie tych kasyn i podporządkować je kontroli władz miasta; mer Sobczak osobiście jemu powierzył zadanie kontrolowania hazardu w mieście. Zyski z lokali obsługujących amatorów niefrasobliwej rozrywki miały w założeniu służyć realizowaniu projektów socjalnych, których beneficjentami mieli być najubożsi mieszkańcy Petersburga, miasto przeżywało wtedy ogromne problemy z zaopatrzeniem w podstawowe rzeczy, załamał się system, wiele osób straciło źródło utrzymania (http://www.svoboda.org/content/article/24490369.html). Ale, jak przyznał Putin, „nic z tej kontroli nie wyszło” – bo obroty w kasynach nie były rejestrowane. A zyski rozchodziły się kanałami, kontrolowanymi nie przez władze miasta, a przez mafiosów. Zdaniem dziennikarza „Nowej Gazety” Władimira Iwanidze, który swego czasu próbował przyglądać się z bliska petersburskiej działalności prezydenta, Putin doskonale orientował się w tym, jak działają te lewe schematy. „Putinowi powierzono kontrolowanie biznesu związanego z hazardem. Taka kontrola oznacza walkę z mafią, która inwestuje w ten biznes. Tymczasem Putin mówi: nic z tej kontroli nie wyszło. To dziwne. Jeżeli od Putina, zastępcy mera, nic nie zależało, to w takim razie od kogo zależało? Wtedy należałoby uznać, że miastem rządziła mafia – mówi Iwanidze w wywiadzie dla Radia Swoboda. – Grupa Małyszewa [jedna z grup mafii tambowskiej] w 1993 r. wycięła konkurentów, stosując prosty zabieg: zorganizowano inspekcję podatkową, która wyjawiła, że pozostałe grupy prowadzące biznes hazardowy nie płacą podatków. Konkurencja padła”. Czy taką inspekcję można było zorganizować bez znajomości we władzach, w inspekcji podatkowej? Cóż, raczej nie. „Skoro inspekcja podatkowa z takim powodzeniem znalazła uchybienia w kasynach konkurencyjnych grup, to na pewno mogła podobne naruszenia znaleźć i u „małyszewskich” – kontynuuje Iwanidze. – Mogła, ale nie znalazła. Bo też nie szukała. A kto odpowiadał za odcinek kontroli kasyn? Władimir Putin”.

Zdaniem znawców tamtej epoki, główną osobą, kręcącą lody na hazardzie (i nie tylko) był mafioso Giennadij Pietrow, który miał w mieście rozległe koneksje. To osoba kluczowa dla zrozumienia skomplikowanych powiązań tamtych (a także późniejszych) lat pomiędzy osobami z politycznego świecznika, różnych służb mundurowych i środowiska przestępczego (pisałam o nim niedawno: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/12/13/cien-tambowa/). Dziennikarka Anastasja Kirilenko, która od lat zajmuje się wątkami związanymi z rosyjską mafią, pisze o Pietrowie: „Pietrow uciekł hiszpańskiemu wymiarowi sprawiedliwości. Ma mieszkanie w tym samym domu, w którym mieszkają członkowie kooperatywy Oziero [krąg bliskich znajomych Putina z czasów petersburskich], między innymi Nikołaj Szamałow, którego syn jest zięciem Putina”. Czy to sąsiedztwo jest przypadkowe? Ciekawe, bardzo ciekawe.

Wróćmy jeszcze na chwilę do japońskiego przyjaciela petersburskich chłopaków z ferajny. Kamiyasu opowiedział w wywiadzie dla „Insidera” o wielkich wpływach, jakie Pietrow miał w Petersburgu. A także o tym, że w tamtych latach kilkakrotnie spotykał przy różnych okazjach Putina, jego nazwisko wielokrotnie przewijało się w rozmowach z mafiosami. W archiwum Japończyka zachowały się zdjęcia z Pietrowem, a także innymi bossami mafijnymi oraz funkcjonariuszami służb specjalnych, którzy z nimi współpracowali. Rączka w rączkę.

To, co działo się w Petersburgu w latach dziewięćdziesiątych i jak wtedy działał Władimir Putin oraz ludzie z jego otoczenia, jest obiektem zainteresowania hiszpańskiej prokuratury od dziesięciu z górą lat. Kilku hiszpańskich śledczych rozpracowuje działalność podejrzanych Rosjan, którzy przez lata prali brudne pieniądze i lokowali w nieruchomości właśnie w Hiszpanii. Istnieje podejrzenie, że jedna z wilii została zakupiona dla Putina (http://www.slivcompromata.com/2015/07/02/kto-potesnil-timchenko-i-rotenberga/). Publikacje o domniemanych powiązaniach osób bliskich prezydentowi (a może i jego osobiście) z szemranymi geszeftami za granicą zaczęły się sypać jak z rogu obfitości pod koniec 2015 roku. W zachodniej prasie pojawiły się wtedy sugestie, że na zlecenie władz USA powstaje „baza danych o interesach prowadzonych przez ludzi z otoczenia Putina począwszy od lat 90.”. W styczniu br. BBC pokazała półgodzinny film „Tajne bogactwa Putina” (https://openrussia.org/post/view/12317/). Autorzy sugerują, że drogą niejawnych operacji prezydent Rosji zgromadził gigantyczny majątek. Niedawno wypłynęły materiały kompromitujące, nazwane Panama Papers (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/10/przesliczny-wiolonczelista-w-panamie/). Wywiad z Kinichi Kamiyasu to kolejny kamyczek w tej barwnej bizantyjskiej mozaice przedstawiającej sceny z zakulisowego życia dworu.

Na razie kolportowane na Zachodzie informacje o majętnościach Putina nie robią wrażenia na rosyjskim społeczeństwie, które najwyraźniej uznaje, że władza ma prawo się bogacić. Zresztą, jak Kreml z zadowoleniem stwierdził przy okazji afery z papierami z Panamy, nazwisko Putina nigdzie nie pada, nigdzie nie ma jego podpisu itd. Na Zachodzie jednak wizerunek skorumpowanego szulera, jaki wyłania się z dotychczasowych publikacji, nie znajduje poklasku. Na razie znamy tylko fragmenty puzzla, ale ciągle pojawiają się nowe elementy.

Człowiek z cienia

19 kwietnia. Zawsze stał z tyłu. Albo z boku. Gotowy w każdej chwili zareagować, osłonić własnym ciałem. Już w latach siedemdziesiątych pod profesjonalnym okiem towarzyszy z KGB uczył się trudnej roli ochroniarza najważniejszych osób w państwie. Jest takie zdjęcie z sierpniowego puczu 1991 r.: na pierwszym planie stoi Borys Jelcyn i przemawia, a na drugim planie stoi on i rozgląda się na boki. I jest jeszcze inne zdjęcie: pogrzeb „niekoronowanego króla bandyckiego Petersburga” Romana Cepowa, na pierwszym planie stoi kilku mafiosów, w tym szef gangu tambowskiego, największej zorganizowanej grupy przestępczej poradzieckiej Rosji, a na drugim planie stoi on. Ochrania? Nie, tym razem jest tu z powodów towarzyskich. I jest jeszcze wiele innych zdjęć: na pierwszym planie stoi Putin, a na drugim planie stoi on, wpatrzony, oddany, wierny. O kim mowa? O generale Wiktorze Zołotowie, który na początku kwietnia został dowódcą nowo tworzonej wielkiej formacji – Gwardii Narodowej.

Jak pisze „The New Times” (tygodnik poświęcił generałowi obszerny artykuł w numerze z 11 kwietnia), 62-letni Zołotow cieszy się ogromnym zaufaniem Putina. Gwardia Narodowa ma podlegać bezpośrednio prezydentowi, a zatem na jej czele powinien był stanąć ktoś, kto nie ma własnych projektów politycznych, jest w stu procentach lojalny. Zołotow otrzymał stanowisko równe ministrowi, a pod komendę kilkusettysięczne oddziały o szerokich uprawnieniach. Prezydent mianował swojego byłego ochroniarza członkiem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej – gremium, z którym Putin naradza się w najważniejszych sprawach państwowych. To krąg najbliższych współpracowników Putina, którym on sam dowierza, z których opiniami się liczy. Zołotow „może się okazać najważniejszą postacią wśród przedstawicieli bloku siłowego” – sugeruje „The New Times”. Awans Zołotowa nie jest zaskoczeniem – to człowiek, z którym Putin „chodił w razwiedku”, jak mówią Rosjanie, czyli ktoś, kogo zna od dawna i sprawdził w wielu trudnych sytuacjach.

Obaj panowie znają się od ponad dwudziestu lat. Zołotow służył w zarządzie dziewiątym KGB (ochrona vipów), po rozpadzie ZSRR przeszedł do pracy w FSO. Nie, nie do fabryki na Żeraniu, tylko do Federalnej Służby Ochrony, która odpowiadała za bezpieczeństwo prezydenta. Dlatego znalazł się na słynnym zdjęciu Jelcyna 19 sierpnia 1991 r., gdy ten przemawiał z czołgu. Potem został oddelegowany do Leningradu/Petersburga i przydzielony do ochrony mera miasta, Anatolija Sobczaka. Zastępcą mera był Władimir Putin. Panowie poznali się lepiej, gdy Zołotow zapałał z nagła wielką pasją do dżudo i stał się sparring partnerem przyszłego prezydenta. Czy łączyły ich wspólne interesy? Tego nie dowiemy się z oficjalnych kart Wikipedii i kremlowskiej prasy, bardzo skąpo informującej o postaci szefa Gwardii.

Ze źródeł mniej oficjalnych można wnioskować, że do tych spraw, które połączyły Putina i Zołotowa, prowadzi cienista aleja. Tygodnik „Sobiesiednik” ujmuje rzecz tak: „Petersburscy koledzy Putina i Zołotowa twierdzą, że ich stosunki scementowały się w okresie prześladowań Sobczaka [druga połowa lat 90., po tym, jak Sobczak przegrał wybory mera Petersburga, był ścigany za przewały finansowe]. Obaj wtedy gotowi byli poświęcić swoje kariery, aby ratować patrona. […] Putin odszedł z merostwa, Zołotow z FSO. […] Zołotow podjął współpracę z biznesmenem Romanem Cepowem, któremu przypisywano nieograniczone możliwości i związki zarówno z przedstawicielami władz, jak milicji i prokuratury”. Dodajmy: także przedstawicielami zorganizowanych grup przestępczych. Jak pisała prasa, mógł być cichym posłańcem noszącym wieści pomiędzy stronnictwami, pomagającym wszystkim stronom w kręceniu lodów. „W 2004 roku został otruty w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. Przestępstwo to pozostaje niewykryte i jest jednym z najbardziej zagadkowych zabójstw współczesnej Rosji”.

„The New Times” tak opisywał pogrzeb Cepowa: „27 września 2004 r. Złota jesień, słońce odbija się w kopułach cerkwi, do której wnoszą fantazyjnie ozdobioną trumnę z drogiego gatunku drewna. Jedna za drugą podjeżdżają limuzyny, niektóre z milicyjną eskortą. Ulice wokół są zamknięte dla ruchu, pilnują ich omonowcy z bronią gotową do strzału. Z samochodów wysiadają mężczyźni w czarnych garniturach, zdejmują nakrycia głowy, wchodzą do cerkwi, pod świątynią zostawiając liczną ochronę. Na panichidę zjechała się cała wierchuszka organów porządku publicznego miasta. […] Jako jeden z ostatnich przybywa szef służby ochrony prezydenta Wiktor Zołotow. Od razu podchodzi do trumny, bierze do ręki świeczkę, uważnie wpatruje się w twarz zmarłego. To nie jest pogrzeb wysokiego urzędnika, tylko skromnego dyrektora firmy ochroniarskiej Baltic Export, Romana Cepowa, otrutego lekarstwami przeciwko białaczce”.

To był rok 2004. Zołotow miał już za sobą kilka lat pracy z Putinem, który w 1999 r. ściągnął swojego sparring partnera z tatami i powierzył mu swoje bezpieczeństwo. Przez wszystkie lata służby Zołotow wywiązywał się z zadania bez zarzutu. Kolejne stopnie kariery pokonywał równym krokiem, nie wychylając się, nie lansując w mediach. Gdy Putin został na cztery lata premierem, Zołotow pozostał na Kremlu, przy prezydencie Miedwiediewie i pełnił, jak mówią znawcy kremlowskich korytarzy, podwójną rolę: dbał o bezpieczeństwo Miedwiediewa, a jednocześnie kontrolował go. Bo to lojalność wobec Putina nadal była najważniejszym filarem jego pracy.

„Putin bardzo boi się zamachu – „The New Times” cytuje jednego z dobrze poinformowanych rozmówców. – Kierowcy, sprzątacze, kucharze, ogrodnicy – sami mężczyźni, Putin nie wierzy kobietom. Za dobór personelu odpowiada szef ochrony”. Czy Zołotow zawsze dobierał odpowiednie osoby? Tego nie wiemy. W każdym razie na zewnątrz nigdy nie wyciekły informacje pozyskane od niedyskretnego pokojowego.

Teraz przed Zołotowem wielkie zadania. Ochrona już nie tylko samego Putina, ale dbałość o sterowność całej nawy państwowej. Powierzona jego dowództwu gwardia może dusić każdy przejaw nieprawomyślności, ma bowiem zapewnić trwałość systemu, niezmienność władzy Putina i jego ekipy, walczyć z wrogami, którzy mogą zagrozić tronowi. Metody tej walki – dowolne.

Nie brakuje głosów komentatorów, że Putin widzi w Zołotowie swojego następcę. Siergiej Parchomienko z rozgłośni Echo Moskwy: „Dziś, gdy Putin stworzył Gwardię Narodową, a na jej czele postawił Wiktora Zołotowa, otrzymaliśmy ważną wskazówkę, czym kończy się reżim Putinowski i jak brzmi nazwisko przyszłego dyktatora Rosji”.

Nie jestem przekonana, że to trafna przepowiednia, ale co do jednego się zgodzę: Gwardia Narodowa to instrument utrzymania się u władzy, nawet wtedy, gdy nie będzie już harmonii i zrozumienia władzy ze społeczeństwem (choćby tylko imitowanej, jak widzieliśmy podczas ostatniej „Bezpośredniej linii” z prezydentem), a wtedy, gdy podniesie się bunt, gdy zawiąże się spisek pałacowy itd. Putin liczy na to, że i w razie takich zagrożeń Zołotow go nie zawiedzie.

Miliony pytań, kilka odpowiedzi

14 kwietnia. Od tygodnia wszystkie programy rosyjskiej telewizji nakręcały zainteresowanie wydarzeniem zajmującym ważne miejsce w rytuałach kremlowskiego dworu – „bezpośredniej linii” z Władimirem Putinem. Pracowite medialne pszczółki skrzętnie zbierały różnymi kanałami pytania od obywateli, organizacji, przedstawicieli świata polityki, kultury, biznesu. Nazbierały milion i zbierały dalej, by dzisiaj w samo południe zacząć je zadawać głównemu bohaterowi audycji, transmitowanej na cały kraj. A pytania nadal w czasie seansu płynęły i płynęły.

W studiu czekała starannie dobrana publiczność, gotowa lać obficie wazelinę, przed kamerami telewizyjnymi rozstawionymi spontanicznie w różnych miejscach rozległego terytorium szykowała się do występów spontanicznie zgromadzona publiczność (przećwiczona już wczoraj podczas specjalnie zorganizowanej próby generalnej), siedzące w wielkiej hali telefonistki odbierały ciągle napływające pytania, nurtujące Rosjan. Pełna mobilizacja, pełne zaangażowanie. Kreowana z pompą podniosła atmosfera kazała spodziewać się Bóg wie jakich sensacji i doniosłości. Z tej wielkiej propagandowej chmury spadł jednak dość mizerny deszczyk. Deszczyk przeinaczeń, pustych deklaracji, przechwałek. Fasadowość tego gatunku politycznego teatrum zabija spontaniczność. Mamy do czynienia z niestrawnym ulepkiem ku pokrzepieniu zziębniętych serc.

Przecież nie o prawdę czasu, prawdę ekranu w tym przedsięwzięciu chodzi. To impreza dla tych, którzy chcą wierzyć, że ten, który siedzi na najwyższym stolcu, panuje nad sytuacją, wczuwa się w problemy dołu i góry, zawiaduje mądrze nawą państwową, świetnie orientuje się we wszystkich złożonych zagadnieniach. A temu, który na owym stolcu siedzi, owo zaklinanie rzeczywistości ma dać poczucie więzi i odnowienia przymierza z ludem.

Spektakl jest starannie wyreżyserowany, cały sztab ludzi nad tym pracuje dniami i nocami. Dla tych, którzy nie słuchają, a oglądają, też znajdzie się coś dla oka: wódz wygląda dobrze, ostatnie liftingi się przyjęły, sińce wygoiły. Reżyser przedstawienia dba o to, by nudne prawie czterogodzinne sztuczydło rozpisane było na głosy: to wywoła się do odpowiedzi jakiegoś wazeliniarza ze studia, to dopuści do głosu przez skype’a wytresowaną dziewczynkę, która rezolutnie zapyta: a gdyby tonął Erdogan i Poroszenko, to kogo by pan, Władimirze Władimirowiczu, ratował. Martwy pejzaż na chwilę ożywa, by gasnąć pod ciężarem kolejnej długiej tyrady głównego aktora.

Padło pytanie o Panama Papers. Prezydent pochwalił robotę drużyny, która przygotowywała publikację: nie można się w niej do niczego przyczepić, bo wszystkie sformułowania są obwarowane „bezpiecznikami” w rodzaju „jak się można domyślać”, „najprawdopodobniej” itd. W związku z tym nie można się z takim materiałem wytoczyć do sądu, bo podstawy powództwa uznano by za wątpliwe, gdyż nie zawierają twardych faktów. No, ale w związku z tym, że nie zawierają twardych faktów, to nie ma się czym przejmować. Prezydent ponownie wystąpił w obronie swojego przyjaciela wiolonczelisty i powtórzył bajkę o drogich instrumentach, które ten miał z poświęceniem skupować po całym świecie. Lecz choćby przyszło tysiąc atletów i każdy zjadłby tysiąc kotletów, a każdy kotlet kosztowałby majątek, to i tak nie uzbierałoby się 2 mld dolarów, którymi dysponuje zdolny muzyk Rołdugin w Panamie. Dobra, odfajkowane, strzepujemy rączki. Ale zanim strzepniemy, to jeszcze wskażemy palcem zleceniodawców. Tak, tak, zgadli państwo, z tego przedsięwzięcia „sterczą uszy funkcjonariuszy różnych amerykańskich służb”.

Krytyczny wobec Kremla obserwator, satyryk Wiktor Szenderowicz uznał, że wazeliniarskie pytania nie dotyczą rzeczy naprawdę ważnych, kontrowersyjnych, ukrywanych przez władze, a obsługująca Kreml kasta gadających głów nie śmie się wychylić z niewygodnymi dla Putina zagadnieniami. „Wystarczyłoby zadać 2-3 pytania: o Sawczenko, o raje podatkowe i o zięcia, który został odnotowany na liście Forbesa. No i jeszcze o zabójstwo Niemcowa. Wszystko”. O zięcia faktycznie nikt nie zapytał, bo oficjalnie Putin tego zięcia nie ma. Kiriłł Szamałow jest, wedle enuncjacji prasowych, mężem Kateriny Tichonowej, domniemanej córki Putina, do której Putin oficjalnie się nie przyznaje. Szamałow okazał się bardzo zdolnym biznesmenem, mimo młodego wieku ma krocie na koncie, w nieruchomościach, akcjach czołowych spółek. Utalentowaną Rosja ma młodzież, pozazdrościć. Ale majątek Szamałowa i Tichonowej to temat na oddzielny tekst. Wróćmy jeszcze na chwilę do świątyni „bezpośredniej linii”. Mimo że reżyser i odtwórca głównej roli nadzwyczaj się starali, by obrazek wyszedł piękny, by wyłonił się obraz krainy szczęśliwości, wielkiego mocarstwa, przed którym drżą wielcy tego świata, podejmującego kończące się sukcesem akcje (jak choćby uratowanie despoty w Syrii), to spektakl nie wypadł zbyt przekonująco. Widać było chęć uspokojenia nastrojów społecznych poprzez zapewnienia, że może teraz najlepiej nie jest, ale już za momencik zła passa minie i wszystko rozkwitnie. Widać też było, że Putin nie chce zadrażniać stosunków z USA, że czeka na zmianę w Białym Domu. A wtedy może i sprawę Ukrainy da się uregulować, i sankcje odwołać. I miłościwie panować długo i szczęśliwie. Choć od pytania o perspektywę 2018 (rok wyborów prezydenckich) Putin się uchylił.

Prześmiewczy Twitter po zakończeniu spektaklu napisał: „Tylko 3 godziny 40 minut. Ten sobowtór Putina jest jakiś słaby”.

Kurtyna opada z ulgą, następny seans mydlenia oczu dopiero za rok.

Prześliczny wiolonczelista w panamie

10 kwietnia. Nerwy, nerwy. Rzecznik prasowy Putina w nerwowym oczekiwaniu na „wraże wrzutki Zachodu”, które miały dotyczyć szefa, aż dwukrotnie zabierał głos. Starał się a priori zdezawuować to, co miało się pojawić w przestrzeni medialnej. To rzecz bez precedensu. Zwykle Kreml reaguje post factum, a i to nie zawsze. Teraz kampania zaprzeczeń wystartowała, zanim przecieki opublikowano.

Pierwsza porcja nieprzyjemnego „kompromatu” dotyczyła przekazania drogich nieruchomości kilku damom bliskim sercu prezydenta (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/05/nagi-instynkt-polityczny/). Rzecznik Putina nadal był jednak trochę nerwowy – wszakże przeciek dotyczył osób, które nie były prezydentowi obojętne. Ale dziennikarzom, którzy na konferencji prasowej próbowali dowiedzieć się czegoś więcej, Pieskow odparł, że administracja prezydenta nie zamierza reagować na publikację.

Tydzień później wyciekły dokumenty z panamskiej kancelarii adwokackiej Mossack Fonseca, obsługującej interesy szerokiego kręgu polityków i biznesmenów w rajach podatkowych. Panama Papers – tak nazwano ten wielki masyw plików opracowany przez 380 dziennikarzy w ramach projektu OCCRP. Premierzy, prezydenci, posłowie, ministrowie, byli i obecni, z różnych stron świata korzystali z usług panamskiej kancelarii, by uniknąć podatków, ukryć dochody, przeprać pieniądz niewiadomego pochodzenia itd. W wielu krajach świata podniósł się krzyk, na placach Rejkiawiku i Londynu odbyły się burzliwe demonstracje, których uczestnicy domagali się odejścia umoczonych w aferę panamską premierów. Premier Islandii podał się do dymisji. A w Rosji? Kilka osób, które wyszły w Moskwie w ramach jednoosobowych pikiet z plakatami „Putin, raje podatkowe, impeachment”, sprawnie zwinięto do policyjnych suk.

Rosyjskie wątki Panamagate cieszyły się zainteresowaniem na całym świecie. Materiały świadczące o machlojkach finansowych wielu osób z drugiego i trzeciego szeregu rosyjskiego establishmentu potwierdziły, że to stosowana od lat praktyka tej kasty: rentę korupcyjną gdzieś trzeba przeprać. Więc publikacja nie była przełomem, bo dokumenty o nielegalnej kasie rosyjskich elit już wcześniej wielokrotnie hulały po sieci, ale była ważna, bo dostarczyła wielu konkretnych przykładów. Osobą, która przyciągnęła uwagę, był przyjaciel Putina z czasów leningradzkiej młodości, wiolonczelista Paweł Rołdugin. O tym, jak w świetle ujawnionych dokumentów wyglądała działalność biznesowa tego najbardziej utalentowanego biznesmena wśród muzyków i muzyka wśród biznesmenów, mówi krótki filmik https://www.youtube.com/watch?v=U4p1FXGXZj8 do obejrzenia w rosyjskiej i niemieckiej wersjach językowych. „[Rołdugin] jest jedynie formalnym właścicielem aktywów finansowych, których rzeczywistym beneficjentem jest Putin – opisuje wnioski z opracowania OCCRP Maria Domańska w analizie na stronie OSW (http://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/analizy/2016-04-06/watki-rosyjskie-afery-panamskiej). – Jak wskazują artykuły, na majątek Rołdugina składa się kilka firm, przez które przepływają miliardy dolarów (łączne obroty najważniejszej z nich miały wynosić 2 mld USD), a w operacje finansowe za ich pośrednictwem zaangażowani są główni rosyjscy oligarchowie (m.in. bliscy Putinowi bracia Arkadij i Borys Rotenbergowie czy Sulejman Kerimow). Dochody są czerpane z nielegalnych bądź wątpliwych prawnie operacji, których celem jest wyprowadzanie za granicę znacznych środków, pochodzących często z defraudacji pieniędzy publicznych. Polegają one m.in. na udzielaniu przez rosyjskie banki państwowe fikcyjnych pożyczek dla firm Rołdugina zarejestrowanych w rajach podatkowych, a także na fikcyjnym obrocie akcjami dużych państwowych firm (w tym koncernu Rosnieft’). Inny opisany mechanizm wyprowadzania środków za granicę to niezwykle korzystne kontrakty oligarchów z Rołduginem (faktycznie darowizny, które mają ostatecznie trafiać do prezydenta Rosji). W proceder są zaangażowane banki państwowe (Sbierbank, Wniesztorgbank), a także prywatny bank Rossija, objęty sankcjami w 2014 roku. Dochody z takich operacji są nierzadko ponownie inwestowane w Rosji, głównie w zakup udziałów w strategicznych firmach (m.in. Video International – potentat branży reklamowej, koncerny samochodowe KamAZ czy Awtowaz) oraz m.in. w luksusowe nieruchomości prezydenta. Faktycznym właścicielem aktywów miałby być Putin, choć formalnie są one rejestrowane na nazwiska jego najbliższych przyjaciół-oligarchów (m.in. Jurija Kowalczuka)”.

Warto może jeszcze dodać, że rosyjska telewizja najpierw zignorowała Panama Papers, a potem umieściła aferę w kontekście zachodniego spisku przeciwko Rosji i jej prezydentowi. Zdaniem kapłanów błękitnego ekranu, „wrzutka” miała na celu rozkołysanie sytuacji w kraju w przeddzień wyborów do Dumy. W kolejnych dniach sugerowano, że całe to śledztwo oraz wyciek do mediów były finansowane przez Stany Zjednoczone. Po co? No, wiadomo, żeby zaszkodzić Putinowi. Publikacja to miał być typowy przejaw „putinofobii”.

Jeszcze ciekawsza od opublikowanych materiałów i telewizyjnego makaronu propagandowego była reakcja samego prezydenta, który wykorzystał dworski format spotkań z przedstawicielami mediów do wygłoszenia obrony Rołdugina. Najpierw rozbawiony wzruszał ramionami nad idiotami z Zachodu, którzy rzucają puste oskarżenia pod jego adresem, podczas gdy w dokumentach „nazwiska waszego pokornego sługi nie ma” (bo faktycznie nazwiska Putina nie ma, ale przecież nie po to prezydent ma sprawdzonych przyjaciół-słupów, by składać osobiście podpis pod każdą transakcją). Z błyskiem w oku opowiedział następnie zebranym, że jego drug Sierioża jest nie tylko niezwykle uzdolnionym biznesmenem, ale i człowiekiem szlachetnym. Bo trzeba państwu wiedzieć, że te marne dwa miliardy dolarów natychmiast obraca w dobra kultury, zakupując za nie wiolonczele i inne cenne instrumenty muzyczne. A zakupione skarby przywozi do Rosji. Patriota. Prezydent był autentycznie wzruszony altruizmem instrumentalisty, wprawnym ruchem odganiał od rzęs skąpą czekistowską łzę, która już-już miała spłynąć w dół po świeżo nabotoksowanym policzku.

Reakcja sieciowej publiczności na te słowa Putina była natychmiastowa. Przeliczono, że za wymienioną kwotę można kupić miliony wiolonczel, nie mówiąc już o harmonijkach ustnych lub flecikach piccolo, których można by zakupić po cztery na głowę mieszkańca i jeszcze dodać po bałałajce. Rosjanie to muzykalny naród, na pewno ludzie chętnie by przyjęli takie prezenty i kameralizowali w domowym zaciszu. Tymczasem o fundowanych przez Rołdugina stradivariusach jakoś nie było dotąd słychać – widocznie drug Sierioża nie dosyć że szlachetny, to jeszcze i skromny jest, po cichu wszystko robi, po wielkiemu cichu.

Na ślad ciemnych geszeftów rosyjskiej wierchuszki w Panamie – a także na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, Liechtensteinie – wpadł już w 2012 roku tygodnik „The New Times” (http://www.newsru.com/russia/27feb2012/putin_2.html). Autorzy dziennikarskiego śledztwa opisali schematy płukania pieniędzy Putina (pochodzących z „otkatów”, czyli doli od oligarchów lub z wątpliwych transakcji jednodniowych firemek) przez łańcuchy pośredników w rajach podatkowych. Przetoczone przez ten ukryty krwiobieg  świata sytej finansjery dolary osiadać miały na tajnych kontach w Szwajcarii i Wielkiej Brytanii. Nazwisko Rołdugina wtedy nie padło.

Wśród możliwych nieprzyjemnych konsekwencji publikacji materiałów z Panamy w komentarzach wymienia się ewentualne rozszerzenie listy osób objętych amerykańskimi sankcjami. Ale to temat na kolejny rozdział wielkiej księgi o przygodach rosyjskich finansów.

Nagi instynkt polityczny, część druga

7 kwietnia. Internetowa publiczność z satysfakcją upijała się szczegółami afery mieszkaniowej niedługo (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/05/nagi-instynkt-polityczny/). Zwłaszcza że główne bohaterki – kobiety, które zostały hojnie obdarowane luksusowymi nieruchomościami przez znajomego przyjaciela Putina – były dla ciekawskiej prasy niedostępne. Seksowna Alisa Charczewa w ogóle zniknęła z radarów; po serwisach plotkarskich przeleciały przypuszczenia, że gdy Alina Kabajewa dowiedziała się o istnieniu potencjalnej rywalki, wydrapała jej oczy.

Przyroda, a tym bardziej pole medialne, nie znosi pustki. Uwagę widzów błyskawicznie przekierowano na inne mieszkanie i inną atrakcyjną niewiastę. 1 kwietnia telewizja NTW wyemitowała w paśmie wieczornym film, mający pozbawić czci i wiary lidera opozycyjnej partii Parnas, byłego premiera, Michaiła Kasjanowa. Wisienką na torcie przyrządzonym przez demaskatorów były obszerne fragmenty podsłuchanych w sypialni Kasjanowa rozmów i podejrzanych ukrytą kamerą scen z życia intymnego. Kasjanow prowadził w zaciszu alkowy nie tylko rozmowy o życiu partyjnym z zajmującą współpracowniczką Natalią, ale przeżywał wraz z nią miłosne uniesienia. W telewizji zaprezentowano fragmenty nagrań, natomiast do sieci wyciekła pełna wersja dozwolona od lat osiemnastu.

Żadne studio filmowe nie opatrzyło pokazanych materiałów swoim logo. Kto nagrywał, na czyje zlecenie? Tego nie wiemy. W czasach siermiężnego komunizmu służby specjalne łowiły współpracowników metodą „na korek, worek i rozporek”, czyli szantażowały alkoholików, łudziły łatwym zarobkiem chciwców lub podstawiały atrakcyjne osobniczki miłośnikom kobiecych wdzięków. Jak świat światem to działało i działa. I rosyjskie służby też doskonale o tym wiedzą. Wszyscy mieli się okazję przekonać, że metoda „na rozporek” jest skuteczna jak żadna inna, jeszcze w czasach Jelcyna. Był taki moment pod koniec lat dziewięćdziesiątych, gdy pewna zawzięta prokurator ze Szwajcarii tropiła nielegalne pieniądze Familii Jelcyna. W Rosji pomagał jej w tym prokurator generalny Jurij Skuratow, który dokopał się do materiałów kompromitujących bliskie otoczenie prezydenta. W marcu 1999 r. TV Rossija wyemitowała w porze największej oglądalności film (nakręcony ukrytą kamerą), na którym „człowiek podobny do Skuratowa” oddawał się rozkoszom łoża w towarzystwie dwóch zgrabnych dziew, jak się miało okazać, prostytutek opłaconych nawet nie przez Skuratowa, a kogoś, kto chciał mu zrobić prezent. Kilka dni później Skuratow (który bronił się, że to nie on był na filmie) został zdymisjonowany. Interesy Familii nie ucierpiały. Jak twierdzą niektórzy komentatorzy, mający wtedy wgląd w zakulisowe sprawy Kremla, Familia uczyniła odpowiedzialnym za utrącenie Skuratowa ówczesnego dyrektora Federalnej Służby Bezpieczeństwa, Władimira Putina. Putin miał prokuratora wysadzić z siodła. I zrobił to metodą brzydką, brudną, niehonorową, ale, jak widać, skuteczną.

Kilka lat temu podobną metodę „rozporkową” zastosowano wobec kilku przedstawicieli tzw. niesystemowej opozycji (czyli istniejącej poza systemem władzy). Pewna swawolna fotomodelka, Jekatierina Gierasimowa, używająca pseudonimu Katia Mumu kręciła się intensywnie wokół nielubianych przez Kreml i nielubiących Kremla polityków, satyryków, pisarzy, dziennikarzy itd. Na krótko udawało jej się zakręcić im w głowie. Zaproszeni panowie lądowali w jej łożnicy, a to, co się w niej działo, Katia utrwalała zamontowaną w ukryciu kamerą. Żniwa panny Mumu – opublikowane w sieci – miały ukazać mizerię moralną ludzi, którym postało w głowie przeciwstawianie się światłemu przywództwu Władimira Putina. I znowu na materiałach nakręconych w sypialni nie było znaczka wytwórni filmowej.

Zatem pojawienie się kolejnej pościel-gate w życiu politycznym Rosji nie jest nowością. Ciekawy jest moment. Próba skompromitowania Kasjanowa (który po wszystkim oświadczył, że nie zamierza wycofywać się z działalności politycznej, a nawet skarżyć NTW o naruszenie dóbr osobistych) nastąpiła zaraz po ujawnieniu przez zachodnie media afery z mieszkaniami dla niewiast związanych tak czy inaczej z Putinem. I na dwa dni przed publikacją „Panama papers”. Tą publikacją zajmę się w kolejnym odcinku serialu, a dziś jeszcze mały rarytas z pokrewnej dziedziny.

Tygodnik „Sobiesiednik” od pewnego czasu śledzi działalność struktur obsługujących prezydenta. Administracja Prezydenta jest rozgałęzioną instytucją, są w niej nie tylko biura, ośrodki analizy politycznej, archiwa, ale także posiadłości. Gazeta opublikowała dziś listę zakupów dla jednej z rezydencji prezydenta, Zawidowo (http://sobesednik.ru/rassledovanie/20160406-dlya-kogo-rezidencii-putina-zakupayut-zhenskoe-bele?luchshee). Oszałamia na tej liście wszystko: i sumy przeznaczane na zakup luksusowej pościeli, rowerów, pieców do sauny, łódek, i dobór markowej garderoby na czas relaksu (np. damskie kostiumy kąpielowe w trzech rozmiarach, luksusowa bielizna czy rajstopy za prawie milion rubli). Ale najwięcej emocji wzbudziło zamówienie sześciu strun do harfy oraz pejcza i kagańca. Twitter zareagował momentalnie – jako ilustrację do listy zamówień Zawidowa przywoływano kadry z ekranizacji „Pięćdziesięciu twarzy Greya” i opatrywano niezbyt wybrednymi żarcikami. Niektórzy zawczasu kupują popcorn i szykują się, aby pytanie o te wyszukane zakupy zadać Putinowi za tydzień, gdy odbędzie się kolejny seans kontaktu ze społeczeństwem, czyli telewizyjna „Bezpośrednia linia”.

Nagi instynkt polityczny

5 kwietnia. Już w zeszłym tygodniu kremlowska służba prasowa grzała silniki – zapowiadano, że Zachód szykuje prowokację przeciwko Putinowi, a mianowicie do przestrzeni publicznej mają trafić jakieś materiały kompromitujące. W gabinetach obsługi wodza zrobiło się naprawdę bardzo nerwowo. Sekretarz prasowy głowy państwa od razu zaznaczał i podkreślał wężykiem, że te spodziewane rewelacje to będą wraże głosy tych, którzy tylko czyhają, aby zdyskredytować jego szefa, zazdrośni o jego sukcesy. Więc to wszystko funta kłaków nie jest warte.

Zapowiedź stała się ciałem 31 marca: agencja Reutera powołując się na OCCRP (Projekt Badań Korupcji i Zorganizowanej Przestępczości) opublikowała materiały, z których wynikało, że jeden nieznany szerokiej publiczności biznesmen z Petersburga Grigorij Bajewski kupował luksusowe nieruchomości (domy i apartamenty) pewnym kobietom. Cóż, gość miał gest, powiecie Państwo, czy to miałby być ten słynny atak na prezydenta, o co chodzi? Otóż, ciekawa jest lista obdarowanych dam. Znalazły się na niej: siostra oraz babcia Aliny Kabajewej (domniemanej konkubiny prezydenta), domniemana córka prezydenta, Katerina Tichonowa oraz pewna urodziwa posiadaczka bujnego biustu, a w przeszłości również indeksu uniwersytetu moskiewskiego Alisa Charczewa (http://alisakharcheva.livejournal.com/). Alisa jakiś czas temu wzięła udział w całkiem niedomniemanej sesji fotograficznej do kalendarza wydawanego przez studentki uniwersytetu ku czci Putina, była „dziewczyną kwietnia” wyznającą: „Władimirze Władimirowiczu, jest pan najlepszy”.

Bajewski, według enuncjacji OCCRP, jest człowiekiem Arkadija Rotenberga i podziałał w tych drogich nieruchomościach na jego polecenie. A Rotenberg jest bliskim znajomym Putina. Najprawdopodobniej jest jego osobistą „skarbonką”. Czy Bajewski istnieje naprawdę, czy jest tylko fikcyjnym bytem? Mniejsza o to. Rotenberg z całą pewnością istnieje naprawdę i naprawdę zarabia krocie na lukratywnych zamówieniach państwowych, otrzymywanych przeważnie bez przetargów. Być może jest przy okazji szyldem nad kantorkiem, w którym leżą pieniądze Putina. A gdy trzeba obdarować jakąś miłą kobietkę, to pod ladę tego kantorku sięga i transakcje firmuje i finansuje.

Nerwowość służb prasowych Kremla była uzasadniona. Gdyż z tej publikacji można wyciągnąć prosty wniosek, że Putin prowadzi podwójne życie, za kulisami wielkiej polityki ukrywa swoje „związki międzyludzkie”, no i jakieś dziwne pieniądze, które raczej nie pochodzą z oficjalnego wynagrodzenia prezydenckiego. A do ukrywania tej lewej kasy używa „słupów”. W tej roli widzimy dawnych znajomych i ich znajomych. Jak długi jest łańcuch ludzi „dobrej woli” obsługujących zakulisowe interesy prezydenta? „Grigorij Bajewski jest kolejnym dowodem na to, że raczej nie uda nam się znaleźć szwajcarskiego konta na nazwisko Putin W.W. […] Wszyscy ci Bajewscy, Timczenko, klan Rotenbergów, Szamałowów – to oni figurują jako właściciele tego, co tak naprawdę należy do Putina” – napisał Aleksiej Nawalny, od lat tropiący nielegalne aktywa rosyjskiej wierchuszki w kraju i za granicą.

Polowanie na skrywaną przed oczami całego świata fortunę Putina trwa nie od dziś. Już kilka lat temu przez prasę całego świata przemaszerowały dumnie doniesienia, że osobisty majątek Putina wynosi 40 mld dolarów. Politolog Stanisław Biełkowski, który te miliardy nagłaśniał, zawsze podkreślał, że potwierdzeniem tego, iż mówi prawdę, jest fakt, że nie został za te słowa pociągnięty do odpowiedzialności, nie wytoczono mu procesu, nie szykanowano. Gdyby to nie była prawda, przeczołgano by mnie przez wszystkie dywany – powtarzał. Skoro więc wypłynęły informacje o drogich lokalach dla dam serca Putina, to oznacza, że opowieści o miliardach nie są fikcją literacką. Ponadto można było się przekonać, że ktoś tropi podejrzane pieniądze Putina i ma go na muszce. Takie publikacje na pewno nie przysparzają rosyjskiemu prezydentowi autorytetu w gronie polityków z wysokich półek. A przecież i tak Putin jest poddany na arenie międzynarodowej ostracyzmowi z powodu aneksji Krymu i awanturniczej polityki wobec Ukrainy.

Na kolejną odsłonę tego pasjonującego serialu o lewej kasie Putina nie trzeba było długo czekać. Już w niedzielę OCCRP opublikowała Panama Papers: obszerny „kompromat” na liczną grupę polityków, którzy korzystali z rozkoszy raju podatkowego w Panamie. Zanim jednak omówię ten wątek, opowiem o jeszcze jednym znamiennym wydarzeniu, jakie wstrząsnęło rosyjską sceną polityczną w ubiegłym tygodniu. Zainteresowanie publiczności zaglądającej w dekolt  długonogim dziewczętom i w umowy o nabyciu atrakcyjnych nieruchomości szybko przełączono na informacje o liderze opozycji Michaile Kasjanowie.

W porze dobranocki dla niezbyt grzecznych dzieci telewizja NTW wyemitowała film poświęcony Kasjanowowi i jego partii PARNAS. W filmie znalazły się obszerne fragmenty pewnego spotkania, nakręcone ukrytą kamerą. A co podejrzała wścibska kamera, i co pokazano spragnionej sensacji publiczności, opiszę jutro.