Radykalni islamiści działający w Moskwie i okolicach zastosowali nowy typ broni. Atrakcyjny młodzieniec zawierał znajomości z nieatrakcyjnymi dziewczętami. Z bukietem kwiatów i czekoladkami wyznawał miłość, obiecywał matrymonialne złote góry, zdobywał zaufanie. Gdy dziewczyna gotowa była skoczyć za nim w ogień, wyjawiał jej, że należy do islamskiego podziemia, jest fanatycznym bojownikiem i oczekuje, że ona także przejdzie na islam i ramię przy ramieniu stanie do walki. Gdy gołąbeczka zgadzała się na wszystko i stawała się równie jak oblubieniec fanatyczną islamistką, bojownik wywoził ją na południe. Tam odkrywał karty: „proszła lubow, zawiali pomidory”, nie kocham cię, ale walczmy z niewiernymi. I przekazywał w sprawne rączki kompanów. Zdaniem prowadzących śledztwo policjantów, dziewczęta znajdujące się pod silnym wpływem „narzeczonego” mogły być szykowane na wykonawczynie zamachów samobójczych.
Atrakcyjny młodzieniec Aleksandr Gołombic sam był konwertytą, przyjechał do podmoskiewskiej Bałaszychy z Ukrainy, wstąpił do organizacji At-Takfir wal-Hidżra, zajmującej się propagandą radykalnego islamu (organizacja została uznana przez rosyjski Sąd Najwyższy za ekstremistyczną, jej działalność jest zakazana na terytorium Federacji Rosyjskiej). Został zatrzymany, gdy z kolejną podopieczną zamierzał udać się do kolegów z oddziału.
Policji udało się ustalić na razie personalia czterech zwerbowanych dziewcząt. Co ciekawe, trzy z nich oświadczyły, że nie mają zamiaru wracać do domu, do Moskwy, do rodziców, chcą zostać z nowymi znajomymi, wyznawcami radykalnego islamu. Na powrót zdecydowała się tylko jedna.
Nowy typ werbunku jest stary jak świat. Według klasyfikacji Czapajewa z radzieckich dowcipów, to prawdziwa broń biologiczna. Historia Aleksandra Gołombica i jego ofiar uświadamia, że radykalne podziemie islamskie sięga po różne, coraz to nowe metody werbunku. Pranie mózgu jest w cenie. Już nie „czarne wdowy” – kobiety, owładnięte żądzą odwetu za śmierć męża, ojca czy brata. Ostatnie zamachy adeptów radykalizmu z Kaukazu wskazują na rozszerzenie działalności i zmianę profilu potencjalnego zamachowca. Bracia Carnajewowie, którzy dokonali zamachu na maraton w Bostonie, to przykład werbunku i radykalizacji ludzi mieszkających na Zachodzie. Sprawczyni niedawnego zamachu w Wołgogradzie od siedmiu lat mieszkała w Moskwie, była wykształcona, pracowała, prowadziła normalne życie i nagle okazuje się, że jest „smiertnicą” obwiązaną pasem szahida.
Archiwum autora: annalabuszewska
Którzy odeszli – 2013, część trzecia
Wspomnienie trzecie chciałabym poświęcić ojcu Pawłowi Adelgejmowi, duchownemu prawosławnemu, dysydentowi z czasów radzieckich i krytykowi nieprawidłowości w odradzającej się Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej.
Pochodził z rodziny zruszczonych Niemców, dziad i ojciec (poeta) zostali rozstrzelani w latach stalinowskich represji. Po aresztowaniu matki wychowywał się w domu dziecka. Potem mieszkał wraz z matką w Kazachstanie na przymusowym osiedleniu. Uczył się w seminarium duchownym w Kijowie, został zeń relegowany z motywów politycznych. Ukończył Akademię Duchowną w Moskwie. W 1969 r. został aresztowany i skazany na trzy lata kolonii karnej za „oszczerstwa pod adresem ustroju radzieckiego”, w 1971 r. podczas niepokojów w kolonii stracił nogę (według świadków, ktoś mu w tym „pomógł”). Od 1976 r. był proboszczem parafii Niewiast Niosących Wonności w Pskowie. Założył szkołę dla regentów chórów cerkiewnych i sierociniec. Był autorem wielu publikacji i prac teologicznych, m.in. „Dogmatu o Cerkwi w kanonach i praktyce”.
Krytycznie patrzył na zaprzedanie ideałów wiary przez wyższą hierarchię cerkiewną, służącą jego zdaniem, nie Bogu i wiernym, a świeckim władzom państwowym. Był jednym z nielicznych prawosławnych duchownych, którzy stanęli w obronie skazanych na wysokie wyroki dziewczyn z Pussy Riot. „Nabożeństwo punkowe [Pussy Riot] nie wzięło się znikąd – mówił – to był protest przeciwko sojuszowi rzeczy z gruntu sprzecznych: aparatu państwowego z organizmem cerkiewnym, wolności z przemocą, miłości z merkantylizmem. Ta sytuacja została sprowokowana przez państwo, które gardzi opinią publiczną, oraz przez Rosyjską Cerkiew Prawosławną, która odwróciła się od ludu Bożego. […] Jeżeli organy ochrony porządku publicznego naruszają prawa i swobody obywateli, to gdzie można się zwrócić na skargę? Prawne środki obrony nie istnieją. […] Państwo działa wbrew konstytucji, a RCP – wbrew kanonom i tradycjom. […] Zwykły człowiek nie ma w Cerkwi nic do gadania: albo bierz, co dają, albo odejdź. Cerkiew opiera się nie na Ewangelii, a na strukturach siłowych państwa, pozbywając się niepokornych”.
Przez wiele lat ojciec Paweł Adelgejm toczył spór z biskupem pskowskim Euzebiuszem (zarzucał hierarchom wystawne życie, nieliczenie się z wiernymi). W 2008 r. został przez biskupa pozbawiony probostwa w parafii Niewiast Niosących Wonności.
6 sierpnia tego roku zginął od ciosu nożem we własnym domu. Zaatakował go 27-letni niezrównoważony psychicznie gość, któremu ojciec Adelgejm miał pomóc w odzyskaniu równowagi. Miał 75 lat.
Rok wcześniej w wywiadzie dla portalu Slon mówił: „W Cerkwi nikomu nie jestem potrzebny. Nie tylko nie jestem potrzebny, ale nawet jestem wielce niepożądany. W każdej chwili mogą mnie stamtąd wyrzucić. Czekam na to ze spokojem. Mam swoje lata. Pożyję może pięć, może dwa lata, może rok. A może umrę jutro. To nie jest ważne. Ale żal mi tych młodych kapłanów, którzy nie mają żadnych perspektyw ani żadnych praw”. W jednym z ostatnich tekstów pisał: „Nieważne, ile w Patriarchacie będą mówić o złotych kopułach cerkwi. To naprawdę nieważne. Bo te złote kopuły wyrażają tylko siłę władzy cerkiewnej i wzrost budżetu cerkiewnego zasilanego przez struktury państwowe. A życie duchowe jest niszczone. Celowo niszczone przez Patriarchat. […] Przyjaźń państwa i Cerkwi to katastrofa. Katastrofa dla Cerkwi”.
Diakon Andriej Kurajew w swoim blogu napisał po śmierci ojca Adelgejma: „Odszedł ostatni wolny kapłan Patriarchatu Moskiewskiego”.
Którzy odeszli – 2013, część druga
W części drugiej tegorocznych pożegnań – ludzie polityki.
23 marca w willi niedaleko Ascot w hrabstwie Berkshire znaleziono w łazience ciało Borysa Bieriezowskiego. Śmierć nastąpiła na skutek powieszenia. Policja nie stwierdziła śladów przemocy. Śledztwo w sprawie wyjaśnienia przyczyn śmierci nadal się toczy. Jednym z najbardziej prawdopodobnych motywów jest samobójstwo.
„Mnie to się wydaje, że on ma ogon, tylko zasłania go dłuższą marynarką” – powiedziała kiedyś moja znajoma, przyglądająca się z bliska poczynaniom Borysa Bieriezowskiego. Tak w czasach Jelcyna postrzegała Bieriezowskiego duża część rosyjskiego społeczeństwa. On sam dbał o swoją reputację demona. Podstęp, nagły zwrot przez rufę, diabelski spryt – to było instrumentarium, które pozwoliło mu w latach gorącej transformacji lat 90. zbić fortunę i zająć poczesne miejsce blisko tronu. Był mistrzem mistyfikacji, więc – jak utrzymuje wielu wnikliwych kremlinologów – również rozpowszechniona opinia, że to on pociąga za sznurki na Kremlu, była jego kreacją na użytek zewnętrzny. Owszem, należał do wąskiego kręgu przy Jelcynowskiej Familii, owszem, odgrywał w niej ważną rolę. Ale to nie on podejmował decyzje. Jego dochodzenie do majątku, ostre gry w biznes i politykę w latach 90. zostały drobiazgowo opisane i przez przyjaznych mu literatów, i przez analityków, i przez wrogów. Na podstawie jednej z książek, autorstwa Jurija Dubowa, powstał film „Oligarcha”. Główny bohater – Płaton (po emigracji do Wielkiej Brytanii Bieriezowski zmienił formalnie nazwisko na Płaton Jelenin) – wymyśla genialny w swej prostocie „akcelerator”, pozwalający na zrobienie szybkiej kasy. To „numer” zaczerpnięty z arsenału pomysłów Bieriezowskiego. Z wykształcenia matematyk (miał tytuł doktora habilitowanego, był członkiem korespondentem Rosyjskiej Akademii Nauk) biznes poddawał analizie matematycznej. Ale jego żywiołem był nie tyle biznes, ile intryga. O jego zamiłowaniu do towarzystwa pięknych kobiet i dziewcząt (jedna z jego „pasji” miała zaledwie czternaście lat) wiecznie rozpisywały się brukowce na całym świecie. Metodę analizy matematycznej Bieriezowski próbował zastosować również w polityce. Ale w 2000 r. coś w tym równaniu nie wyszło. Pod jedną z niewiadomych Bieriezowski podstawił nieodpowiednie wartości. Bieriezowski trąbił, że to on jest autorem „projektu Putin”, że to on wyznaczył na następcę ciężko chorego, ustępującego prezydenta Jelcyna młodego, lojalnego wobec Familii następcę. Czy rzeczywiście tak było? Nie wiem, czy kiedykolwiek się tego dowiemy. Ale fakt, że Bieriezowski obnosił się z tym, ile Putin mu zawdzięcza, stało się jednym z najważniejszych powodów powodem ich rozłamu. Przede wszystkim jednak Bieriezowski nie zrozumiał nowych reguł gry, chciał nadal mieć władzę. Jak niepyszny musiał jednak unosić głowę z Rosji – przeciwko niemu wszczęto kilka postępowań o malwersacje. W 2003 r. uzyskał azyl polityczny w Wielkiej Brytanii. I dalej walczył z „krwawym reżimem Putina”. A reżim wysłał za nim list gończy. Bieriezowski próbował nadal stosować swoją maksymę „Kupić można wszystko. Trzeba tylko znać cenę”. No więc płacił za swoje pomysły, które miały nasolić Putinowi. W wywiadach dla brytyjskiej prasy chwalił się, że finansuje przeciwników Kremla. W 2005 r. utrzymywał, że przekazał pokaźne sumy na sfinansowanie pomarańczowej rewolucji na Ukrainie, też na złość Kremlowi. Udzielał pomocy uciekinierom z Czeczenii – przeciwnikom Ramzana Kadyrowa. Jego cień towarzyszył sprawie zabójstwa byłego funkcjonariusza Federalnej Służby Bezpieczeństwa Aleksandra Litwinienki, otrutego polonem w Londynie w 2006 r. Zdaniem brytyjskich śledczych (i samego Bieriezowskiego), sprawcami śmierci byli funkcjonariusze FSB Andriej Ługowoj i Dmitrij Kowtun. Śledztwo trwa nadal. Co jakiś czas w prasie pojawiały się też wieści o przygotowywanych zamachach na życie Bieriezowskiego.
W kwietniu 2012 r. Bieriezowski ustanowił nagrodę w wysokości 50 mln rubli za aresztowanie Putina, później zwiększył kwotę do 500 mln. Ciągle się z kimś procesował, m.in. z autorem książki „Ojciec chrzestny Kremla” amerykańskim dziennikarzem Paulem Chlebnikowem (zginął w zamachu w Moskwie w 2004 r.) czy brytyjską gazetą „Eurobusiness”, która wskazywała na powiązania Bieriezowskiego z zabójstwem deputowanego Dumy Państwowej Siergieja Juszenkowa. W sierpniu 2012 r. zakończył się proces, w którym Bieriezowski pozwał Romana Abramowicza, zarzucając mu oszustwo i złamanie umowy dżentelmeńskiej w sprawie sprzedaży firmy Sibnieft’ i domagając się zadośćuczynienia w wysokości 5,6 mld dolarów. Bieriezowski był pewien wygranej. Bez żenady opowiadał o porządkach panujących w szalonych latach dzikiej prywatyzacji, na widoku publicznym odbywało się pranie politycznych i biznesowych brudów Rosji (pisałam o tym procesie w blogu: http://labuszewska.blog.onet.pl/2011/11/12/dwaj-przyjaciele-z-sibniefti/). Ale Bieriezowski proces przegrał. Po przegranej Bieriezowski popadł w depresję i w tarapaty finansowe. Według wielu komentatorów właśnie to stało się powodem targnięcia się na życie. Wokół jego życia i śmierci nadal jest wiele znaków zapytania.
I jeszcze jedno wspomnienie – 11 lutego zmarł Rem Wiachiriew, nazywany „gazowym królem Rosji” wieloletni szef Gazpromu (do 2001 roku), bliski współpracownik twórcy Gazpromu, premiera Wiktora Czernomyrdina. W latach 90., gdy państwowa kasa świeciła pustkami, Wiachiriew wspomagał rząd – Gazprom zawsze miał pieniądze. Wiachiriew i Czernomyrdin dzięki wpływom i układom na górze przeprowadzili prywatyzację Gazpromu na korzystnych dla siebie zasadach (wymyślonych i narzuconych przez siebie). Po 1998 r., kiedy Czernomyrdin przestał być premierem, Wiachiriew stracił przemożny wpływ na decyzje podejmowane w sprawie Gazpromu, ale utrzymał stanowisko szefa gazowego giganta. Wraz z przyjściem do władzy Putina wycofał się na ciche, najwyraźniej z góry upatrzone pozycje. W niedawnym wywiadzie wspominał: „Kiedy Putin się dowiedział, że chcę odejść, strasznie się ucieszył”. Wiachiriew nie rzucał się w oczy, a nowa ekipa nie szarpała go za klapy. Zachował akcje Gazpromu (wartości ok. 13 mln dolarów). W 2004 roku po cichu zniknął z listy najbogatszych Rosjan sporządzanej przez Forbesa. Zmarł w swoim podmoskiewskim majątku z powodu niewydolności krążenia. Został pochowany na cmentarzu Wostriakowskim w Moskwie.
Którzy odeszli – 2013, część pierwsza
Zwyczaj wspominania zmarłych 1 i 2 listopada jest tradycją polską (katolicką). Rosjanie odwiedzają groby bliskich w trzeci dzień po Wielkanocy lub w sobotę poprzedzającą Zielone Świątki. Zbierają się też na „pominki” trzy, dziewięć i czterdzieści dni po śmierci osoby bliskiej. Ale ja tutaj przypomnę tych, którzy odeszli w tym roku, zgodnie z tradycją polską.
Aleksiej German, reżyser filmowy, 75 lat. „Jestem wariatem – nieustannie myślę tylko o kinie” – mówił nie bez kokieterii. Stworzył jedne z najważniejszych rosyjskich filmów. „Próba wierności”, „Dwadzieścia dni bez wojny”, „Mój przyjaciel Iwan Łapszyn”, „Chrustalow, samochód!” i ostatni, niedokończony „Trudno być bogiem” (na podstawie powieści braci Strugackich). Nad każdym filmem pracował wiele lat, cyzelował scenariusz, z pietyzmem odnosił się do najdrobniejszego detalu. Legenda głosi, że wszystkie przedmioty, które „zagrały” w „Chrustalowie”, musiały być autentyczne: i meble, i filiżanki, i deski klozetowe wiszące na gwoździach w korytarzu pod wspólną dla mieszkańców komunałki toaletą. Te detale tworzyły atmosferę. German był mistrzem autentyczności. W jego filmach nie ma ani grama fałszu. Krytycy mówili, że jego czarno-białe obrazy są jak dokumenty.
W tych dniach na festiwalu filmowym w Rzymie w ramach światowej premiery filmu „Trudno być bogiem” zostanie wręczona nagroda specjalna za całokształt twórczości dla Aleksieja Germana. Odbiorą ją żona Germana Swietłana Karmalita i syn Aleksiej German jr., również świetny reżyser filmowy. To wydarzenie bez precedensu – po raz pierwszy w historii europejskich festiwali nagrodę przyznano nieżyjącemu reżyserowi.
W jednym z wywiadów na pytanie „czego się pan boi?”, odpowiedział: „Snów w nocy z czwartku na piątek. Ostatnio śniło mi się, że Swietłanę [żonę] wpuścili do raju, a mnie nie. Ten człowiek, podła gadzina, z budki przy bramie raju wysunął głowę i mówi: – Nie zakryłeś worków celofanem. Ja mu odpowiadam: – Wszystko mi pan poplątał. A on wsiadł na mój rower i odjechał. Stoję przed tą budką sam, a Swietłana idzie sobie do raju i nawet się nie odwróci”.
Do bram raju zapukał też reżyser Aleksiej Bałabanow , lat 54, twórca zmienny, kontrowersyjny, poszukujący własnego języka, niespokojny, wkurzony na świat. Mówił rzeczy ważne i nieprzyjemne. Programowo odrzucał upiększanie na ekranie – wręcz przeciwnie, dotykał brzydoty, podłości, rozkładu. Z obrzydzeniem, ale i spokojną konstatacją, że tacy jesteśmy. Pisałam o nim i jego filmach w tym blogu: http://labuszewska.blog.onet.pl/2010/01/10/rzeka-tredowatych/; http://labuszewska.blog.onet.pl/2013/05/19/aleksiej-balabanow-in-memoriam/).
W kwietniu odszedł grafficiarz, scenograf, artysta street artu Pasza183, P183, Paweł Puchow, lat 29. Nazywany był „rosyjskim Banksym”. Przyjaciele Paszy183 nazywali Banksy’ego „angielskim Paszą183”. Sam Banksy poświęcił mu graffiti (http://lenta.ru/news/2013/04/08/banksy). O przyczynach śmierci w tak młodym wieku nic nie wiadomo. (http://labuszewska.blog.onet.pl/tag/pasza183/).
Jeden dzień Michaiła Borysowicza
Można by sparafrazować Majakowskiego: „Mówimy Lenin,/ a w domyśle partia, / mówimy partia/, a w domyśle Lenin” i dziś – w dziesiątą rocznicę pozbawienia wolności Michaiła Chodorkowskiego – powiedzieć: „Mówimy Putin, / a w domyśle Chodorkowski, / mówimy Chodorkowski, / a w domyśle Putin”. Bo jak u Majakowskiego Lenin i partia, tak we współczesnej Rosji Putin i Chodorkowski zrośli się jak „bliźnięta-bracia”.
Chodorkowski siedzi już dziesięć lat. Drugi wyrok skończy w sierpniu przyszłego roku. O ile władza, lękająca się konkurencji politycznej z jego strony, nie uszyje mu kolejnego wyroku – zaznaczają sceptycy. W „Financial Times” ukazał się dziś wywiad z Chodorkowskim (pytania na piśmie – odpowiedzi na piśmie via pośrednicy). Tytuł wywiadu „Jeden dzień Michaiła Chodorkowskiego” nawiązuje do utworu Sołżenicyna. „Na obiad bałanda [slangowe określenie cienkiej więziennej zupy] i kartofelki, można się najeść, ale lepiej się nie przyglądać, co się je – można się zdenerwować. Najbardziej doskwiera brak dostępu do książek. Lekarze badają nas regularnie, czy nie mamy gruźlicy. Inne dolegliwości ich specjalnie nie interesują”. Na pytanie, czym jest putinizm, Chodorkowski odparł: „Putinizm to autorytarny kapitalizm państwowy, opierający się na liderze. To próba kontrolowania społeczeństwa i aparatu państwowego poprzez szukanie haków i poprzez dowolne interpretowanie i stosowanie prawa. To konsekwentne unicestwienie niezależnych instytucji obywatelskich. To ręczne zarządzanie wielkim krajem”.
Czym zajmie się, gdy wyjdzie na wolność? „Wiem, że rządzący boją się mojego oswobodzenia, dlatego nie robię żadnych planów. Priorytetem pozostaje rodzina. Nie mam ochoty wracać do biznesu. Nie pociąga mnie też służba państwa, walka o głosy paternalistycznie nastrojonego elektoratu i polityczne intrygi. Ale gotów jestem występować w obronie praw ludzi, którzy trzymają los w swoich rękach, którzy mają poczucie godności, dlatego zajmę się działalnością na rzecz społeczeństwa obywatelskiego”.
A w artykule opublikowanym dziś w „The New York Times” Chodorkowski pisze: „Dużo się zmieniło przez te dziesięć lat. […] W kraju zmniejsza się liczba zwolenników demokratycznego reformowania władzy, powoli, ale nieubłaganie rosną radykalne nastroje, które w kryzysowej sytuacji zrodzą odpowiedniego lidera. Innymi słowy, niezależnie od tego, co robi Putin, w Rosji istnieje ryzyko, że po jego autorytarnym reżimie przyjdzie kolejny”.
W rozważaniach Chodorkowskiego dominują ciemne barwy, złudzeń co do możliwości wyjścia na międloną właśnie przez Kreml i Dumę amnestię jak na lekarstwo (raczej oczekiwanie kolejnych represji). Jelena Bonner po drugim wyroku na Chodorkowskiego napisała: „Wypuszczenie na wolność Chodorkowskiego i Lebiediewa będzie oznaczało wyzwolenie kraju spod władzy tych, którzy jak pijany wozak wpędzają Rosję w przepaść”.
Internetowa „Gazeta.ru” nazywa Chodorkowskiego „więźniem minionej epoki”. Epoka Chodorkowskiego symbolicznie zakończyła się na przełomie roku 2011 i 2012, fala protestów ulicznych wyniosła do góry nowych liderów, nowych bojowników z reżimem. Dlatego władza już nie powinna się obawiać Chodorkowskiego i może go spokojnie wypuścić.
Tak, to jedno przez dziesięć lat się nie zmieniło. Pytanie, co będzie, jak niezłomny Chodorkowski, który się reżimowi nie kłaniał, wyjdzie na wolność. I czy wyjdzie. Nawet ci, którzy przy każdej okazji na łamach prasy czy na forach internetowych przypominają zekowi z Siegieży, że ma dużo za uszami, nie jest niewinnym nagietkiem i siedzi za konkretne przekręty, dojrzeli do myśli, że nawet jeśli nagrzeszył, to już odpokutował z nawiązką. Tylko czy „bliźnię-brat” już do podobnego wniosku dojrzał?
Paszport terrorystki
Samobójczyni opasana „pasem szahidki” zdetonowała ładunki wybuchowe w autobusie w Wołgogradzie. Poza nią zginęło sześć osób, pięćdziesiąt pięć odniosło obrażenia, kilka osób jest w stanie ciężkim. W mieście ogłoszono trzydniową żałobę.
Trzydziestojednoletnia Naida Asijałowa 21 października zmierzała rejsowym autokarem ze stolicy Dagestanu, Machaczkały do Moskwy. Podróżujący z nią pasażerowie zapamiętali, że miała zabandażowaną i usztywnioną rękę. W Wołgogradzie nieoczekiwanie wysiadła z autokaru i przesiadła się do autobusu komunikacji miejskiej numer 29. Na widok kobiety z zabandażowaną ręką dwie dziewczyny ustąpiły jej miejsca. Asijałowa usiadła. Specjaliści mówią, że to uratowało życie większości pasażerów – gdyby terrorystka zdetonowała ładunki stojąc, ofiar byłoby znacznie więcej.
Jak niespełna trzy godziny po zamachu poinformowała rosyjska telewizja, na miejscu zamachu znaleziono paszport sprawczyni (można go zobaczyć m.in. tu: http://www.novayagazeta.ru/inquests/60590.html). Zaprezentowany przez telewizję paszport był czyściutki, bez zagnieceń i zabrudzeń, na zdjęciu kobieta miała na głowie hidżab (rosyjskie przepisy paszportowe wymagają fotografii bez nakrycia głowy). Blogosfera momentalnie wychwyciła te nieścisłości: jak to możliwe, by wydano Asijałowej paszport ze zdjęciem w chuście, jak to możliwe, że ktoś ją z takim paszportem wpuścił do rejsowego autokaru jadącego z Dagestanu do Moskwy (skrupulatnie sprawdzane są dokumenty wszystkich pasażerów podróżujących na trasach poza granice administracyjne poszczególnych regionów), jak to możliwe, że paszport kobiety, która wysadziła się w powietrze, nie nosi śladów wybuchu, jak to możliwe, że w ogóle samobójczyni, która miała zdetonować bombę, ma przy sobie dokument potwierdzający tożsamość?
Kilka godzin później w Internecie rozpowszechniono kolejny skan paszportu terrorystki – tym razem pomięty i ze zdjęciem bez chusty. Ktoś poszedł po rozum do głowy. Ale skąd się wziął ten pierwszy skan? Celowe zamydlenie oczu? Czyjaś niefrasobliwość? Brak profesjonalizmu? Może wszystkiego po trochu.
Według pierwszych ustaleń śledztwa, Asijałową przygotował do zamachu jej konkubent, 21-letni Rosjanin Dmitrij Sokołow, który jakiś czas temu przeszedł na islam i stał się żarliwym fanatykiem. Przystał do dagestańskich radykałów z dżamaatu Machaczkały. Według „Nowej Gaziety”, ten dżamaat jest najbardziej agresywną i najliczniejszą formacją dagestańskiego podziemia radykalnego; fundamentaliści z tego ugrupowania ponoszą odpowiedzialność za wiele spośród aktów terroru w Dagestanie w ostatnim roku. Asijałowa, jako osoba związana z Sokołowem, była obserwowana przez dagestańskie centrum ds. walki z terroryzmem (podsłuchiwano jej rozmowy, odnotowywano przemieszczanie się itd.). Komentatorzy zadają więc pytania, jak to możliwe, że pilnowana przez antyterrorystów kobieta zdołała swobodnie wyjechać z Machaczkały do Moskwy, następnie wymknąć się z autokaru i wysadzić w autobusie miejskim.
Na te pytania odpowiedzi na razie brak. Widać natomiast, że służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo – przede wszystkim MSW i Federalna Służba Bezpieczeństwa – intensywnie starają się zmyć piętno winy z siebie i wskazać na tę drugą strukturę jako winowajcę. Nie wiemy, jakie cele stawiali sobie autorzy zamachu samobójczego, nie wiemy na razie, kim byli. Na tym etapie śledztwa wskazuje się na ludzi z dżamaatu Machaczkały. Dagestan – i szerzej cały Kaukaz Północny – jest porażony paranoją radykalnego fundamentalizmu, który sięga po terror jako instrument walki. Istnieją obawy, że zamachy mogą być też zorganizowane podczas igrzysk olimpijskich w Soczi. Przy okazji tragicznego zamachu w Wołgogradzie powtarzano tę myśl wielokrotnie. Kaukaski terroryzm jest na pewno poważnym zagrożeniem – nie tylko w skali regionu, ale i poza nim.
I jeszcze jedno: dziś mija jedenasta rocznica tragedii na moskiewskiej Dubrowce. Wtedy grupa uzbrojonych czeczeńskich terrorystów sterroryzowała podczas przedstawienia musicalu „Nord-Ost” widzów i wykonawców. Kilka dni później oddziały specjalne uwolniły zakładników, zabiły terrorystów, podczas operacji uwalniania użyto gazu usypiającego, wielu zakładników zginęło w wyniku zastosowania tego gazu i nieskoordynowanej akcji ratunkowej. Wiele pytań nadal pozostaje bez odpowiedzi.
Wojna w czerwonych pantofelkach
Rosja zgłosiła w tym roku do Oscara dwa filmy: „Stalingrad” w reżyserii Fiodora Bondarczuka i „Pantofelki” Konstantina Fama. Dwa różne głosy o wojnie, dwa różne na nią spojrzenia.
W Polsce znany jest poprzedni film Bondarczuka – „Dziewiąta kompania” (Afganistan). Jego „Stalingrad” to też zrealizowana z wielkim rozmachem opowieść o sześciu żołnierzach uczestniczących w tej jednej z największych bitew II wojny. A więc opowieść epicka, z pietyzmem odtwarzająca obrazy gigantycznego starcia dwóch machin wojennych. Ekran wybucha tysiącami pocisków, płonie setkami pożarów. Świat rozrywa się na kawałki. I woła: Chwała zwycięzcom!
Dziś skupię się jednak na tym drugim rosyjskim kandydacie do Oscara. Film Konstantina Fama stoi na antypodach gigantycznej opowieści o wojnie Fiodora Bondarczuka. „Pantofelki” to kameralna opowieść o ludzkim losie złamanym przez wojnę. Film trwa 18 minut. W tych ramach Fam zamyka prostą historię. Dziewczyna kupuje parę pięknych czerwonych pantofli. Przyglądamy się jej zwykłemu życiu, obserwując wydarzenia z perspektywy jej nóg. Bohaterka ma na sobie czerwone pantofle, gdy fotografuje się z wybrańcem serca, gdy huśta swoje dziecko i potem – gdy po wybuchu wojny zostaje wygnana z domu; towarzyszymy jej aż do chwili, gdy czerwone pantofle lądują na górze butów odebranych tym, którzy zginęli w komorze gazowej.
W filmie nie pojawia się ani jedna twarz. Jeśli kamera pokazuje twarz – historia staje się osobista, związana z konkretną osobą – tłumaczy reżyser. A „Pantofelki” to swoisty pomnik nieznanej ofierze Holocaustu.
„Kiedy pokazałem film Niemcom, ludzie z departamentu oświaty orzekli, że to fantastyczna płaszczyzna, na której można zacząć budować dialog o Holocauście z młodzieżą, można by ten obraz włączyć do programu szkolnego. Powstał pomysł, aby niemiecka premiera filmu odbyła się na Luitpold Arena w Norymberdze – w miejscu, gdzie Hitler w 1935 roku ogłosił ustawy rasowe” – powiedział Fam w wywiadzie dla „Nowej Gaziety”.
Temat Holocaustu jest bardzo rzadko obecny w rosyjskim filmie. Można nawet powiedzieć, że prawie nieobecny. Dwa lata temu powstał dokumentalny film „Holocaust – klej do tapet?” Mumina Szakirowa – rejestracja wizyty w muzeum w Auschwitz dwóch młodych Rosjanek, które w popularnym teleturnieju na pytanie, czym był Holocaust, udzieliły odpowiedzi: „To klej do tapet”. Zostały po tym programie zaproszone do odwiedzenia muzeum i zapoznania się ze straszną historią, której nie znały. Czy można się dziwić niewiedzy studentek, skoro temat Holocaustu tylko z rzadka przedziera się w mediach czy książkach?
Konstantin Fam uważa, że to temat w Rosji niechciany. „Wydaje mi się, że się boją. Bo to w niezbyt dobrym świetle pokazuje ludzi. Dowłatow zauważył kiedyś: A kto napisał te cztery miliony donosów? Żeby unicestwić kilka milionów Żydów, nie wystarczy gestapo. […] Świetnie jest być wnukiem bohatera, ludzie ze współczuciem odnoszą się do rodzin ofiar, ale jak to jest być potomkiem niegodziwca? Kiedy zrozumiałem, że oprawcy i donosiciele mają dzieci, wnuki, że mieszkają obok mnie, to zrobiło mi się strasznie. […] Nie chodzi o antysemityzm. Antysemityzmu nie ma. Po prostu w Rosji, jak mi się wydaje, w ogóle nie lubi się innych, obcych. Nieważne, czy Żyda czy geja, dysydenta, inteligenta. To się bierze z poczucia mocarstwowości, z chęci dominowania. Ale dopóki nie zrozumiesz, na czym polega twoja słabość, nie jesteś w stanie się wyleczyć. […] Nie wierzę w heroizm narodu, wierzę w heroizm człowieka. Każdy walczy o swoje. Można się o to wiele spierać, ale ja właśnie tak uważam. […] Dość się już nastrzelaliśmy na ekranie, teraz trzeba sięgnąć głębiej”.
Konstantin Fam nosi w sobie temat Holocaustu – to temat rodzinnych opowieści. Jego matka jest Żydówką, ojciec – Wietnamczykiem. Jeden dziadek zginął w Wietnamie, drugi – zaginął bez wieści w czasie wojny. „Mama wspominała, jak [podczas okupacji pod Charkowem] szukali w polu zmarzniętych kartofli, jak puchli z głodu, jak pukali do drzwi domostw i jak ich odpędzano, nazywając żydowskimi wyrodkami. Wojna to rzecz straszna – powszechna tragedia dotycząca wszystkich, ale dla Żydów miała jeszcze dodatkowo takie oblicze”. Inspiracją do napisania scenariusza filmu była wizyta reżysera w muzeum w Auschwitz, gdzie zobaczył wielką gablotę z tysiącami par butów więźniów obozu.
Fam realizował „Pantofelki” za dobrowolne wpłaty osób prywatnych i organizacji, bez państwowych dotacji i wysokiego wsparcia związków twórczych.
Dopełnieniem „Pantofelków” mają być jeszcze dwie nowele poświęcone tematyce Holocaustu: „Brut” i „Skrzypce”.
Nawalny w zawiasach
Sąd wyższej instancji zawiesił wyrok sądu rejonowego w Kirowie wobec Aleksieja Nawalnego, najbardziej obiecującej twarzy pozasystemowej opozycji. Pięć lat w zawieszeniu – tak brzmi sentencja. O wygibasach wymiaru sprawiedliwości przed wrześniowymi wyborami mera Moskwy, w których Nawalny startował, pisałam przy okazji pierwszego procesu (http://labuszewska.blog.onet.pl/2013/07/18/posadzic-nawalnego/ i http://labuszewska.blog.onet.pl/2013/07/22/wypuscic-nawalnego/). Nawalny w wyborach tych zdobył 27 procent głosów – to był świetny rezultat, który uczynił z blogera polityka i pokazał, że już wiele na politycznej niwie potrafi. No i że trzeba się z nim liczyć.
A więc pięć lat w zawieszeniu – czy to wyrok kryminalny za czyny karygodne czy wyrok polityczny (bo eliminujący Nawalnego z udziału w wyborach – do momentu zatarcia wyroku będzie pozbawiony biernego prawa wyborczego)? Sąd nie zdjął z Nawalnego ciążących na nim zarzutów malwersacji, ale też nie wtrącił go do ciemnicy. Internetowa Gazeta.ru donosiła, że taka była wola kancelarii prezydenta – pono Kreml nie chciałby robić z Nawalnego Nelsona Mandeli, potrząsającego kajdanami. Dobre i to. Nawalny zapowiedział, że nie zamierza rezygnować z działalności politycznej. I stwierdził, że nie ma złudzeń, że jeśli wychyli się za bardzo, to władze zrobią użytek z dwóch innych „uszytych” dla niego spraw karnych.
„Sąd to tylko ogniwo w łańcuchu wydarzeń, pokazujących nie tylko degradację prawa w Rosji, ale wyjątkowy cynizm, z którym władze demonstrują wyższość decyzji politycznych nad prawem. Myślę, że wielu biznesmenów, którzy siedzą w więzieniu na podstawie sfabrykowanych dowodów winy, skazani w procesach opłaconych przez ich konkurentów, bacznie przyglądało się procesowi Nawalnego. Teraz zapewne ci ludzie stracili nadzieję: nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z politycznym kasynem. Sprawa Nawalnego rozsypała się już w pierwszej instancji, niemniej orzeczono wyrok skazujący. Teraz bez żadnych dodatkowych wyjaśnień wyrok zmieniono. To nie triumf prawa, a siła politycznego dyktatu. Cała rzecz pozostaje w ramach schematu „przykręcamy śrubę, luzujemy” – napisał w komentarzu w „Forbes” Aleksandr Morozow.
W komentarzach nie brakuje też głosów, że scenariusze sądowe pisane były przez Kreml i Nawalnego pospołu. Proces miałby być sposobem na uwierzytelnienie Nawalnego w oczach tych, którzy „nie lubią Putina” i pomóc mu zająć pozycję lidera opozycji. Trudno zweryfikować podobne teorie. Faktem jest natomiast, że Nawalny był i jest młotem na „zażrawszychsia” członków establishmentu. Wytropił i spektakularnie rozkręcił skandale wokół zagranicznych nieruchomości koryfeuszy rosyjskiej demokracji parlamentarnej czy głównego śledczego.
W przyszłym roku odbędą się wybory do moskiewskiego parlamentu, Mosgordumy. Sam Nawalny nie będzie mógł kandydować, ale już dziś mówi się o tym, że o mandaty zawalczą ludzie z tak zwanej listy Nawalnego. Miałaby to być próba zdyskontowania dobrego wyniku Nawalnego w wyborach mera i wykorzystania potencjału niezadowolenia ujawnionego podczas zeszłorocznych demonstracji ulicznych. Mówi się jeszcze i o tym, że wunderwaffe Nawalnego jest jego żona Julia.
Symetria jajca holenderskiego
Poprzedni swój wpis na temat konfliktu dyplomatycznego na linii Haga-Moskwa zatytułowałam „finale grazioso”. Pomyliłam się i co do „finale”, bo sprawa trwa nadal, i co do „grazioso”, bo elegancji nie ma w tym za grosz (http://labuszewska.blog.onet.pl/2013/10/10/jajco-holenderskie-blues-finale-grazioso/).
Holenderski dyplomata, radca minister Onno Elderenbosch z ambasady Królestwa Niderlandów w Moskwie został wczoraj napadnięty i pobity w swoim mieszkaniu. Wracający z pracy wieczorem Elderenbosch zastał na klatce schodowej, na której nie paliło się światło, dwóch „elektryków”. Ci wyjaśnili, że jest awaria i chcą zajrzeć również do jego mieszkania, by zobaczyć, czy tam wszystko z elektrycznością w porządku. Gdy Holender otworzył drzwi, ciosem w kark obalili go na podłogę, związali, a następnie przewrócili dom do góry nogami (nie stwierdzono, by cokolwiek zginęło), na lustrze pozostawili napis „LGBT” i narysowali serduszko.
Przedstawiciel rosyjskiego MSZ wygłosił dyżurną formułkę o „ubolewaniu z powodu incydentu”. Komitet Śledczy wszczął śledztwo. Sprawcy pozostają nieznani.
Opis wydarzeń na ulicy Powarskiej w Moskwie jest lustrzanym (sic) odbiciem wydarzeń w Hadze w mieszkaniu Dmitrija Borodina, rosyjskiego dyplomaty, również jak Elderenbosch radcy ministra, pracującego w ambasadzie Rosji w Holandii. Choć jest przynajmniej jedna zasadnicza różnica: w mieszkaniu Borodina interweniowała policja, powiadomiona przez sąsiadów, zaniepokojonych zachowaniem pijanego dyplomaty wobec małych dzieci, a pan Elderenbosch nikogo za włosy nie szarpał i nic nie wskazywało, że jest w stanie wskazującym. Po prostu wracał z pracy.
Strona rosyjska wcześniej dawała do zrozumienia, że nie jest usatysfakcjonowana postawą strony holenderskiej po incydencie z Borodinem. Minister spraw zagranicznych Holandii wprawdzie przeprosił za złamanie przez holenderską policję konwencji wiedeńskiej, niemniej jednocześnie wyraził zrozumienie dla policji działającej zgodnie z procedurami. Prezydent Putin domagał się natomiast ukarania winnych incydentu, a na to Holandia nie poszła.
Po incydencie z Elderenboschem minister spraw zagranicznych Holandii wezwał stronę rosyjską do zapewnienia bezpieczeństwa holenderskim dyplomatom pracującym w Moskwie. MSZ zaprosiło rosyjskiego ambasadora w Hadze na dywanik, by udzielił wyjaśnień. Holenderscy parlamentarzyści wzywają do zerwania Roku Rosji w Holandii. Sprawa aresztowanych w Rosji greenpeacowców i holenderskiego statku nadal trwa – holenderski wniosek spoczywa w międzynarodowym arbitrażu morskim. Rolling, rolling, rolling…
Zjednoczone Emiraty Białoprus
Ćwiczenia Zapad-2013 wypadły nad wyraz dobrze. Armia białoruska dowiodła, że jest doskonale kompatybilnym komponentem sił zbrojnych państwa związkowego Białorusi i Rosji. O tym państwie związkowym już nikt dziś wprawdzie nie pamięta – zasypał je grad innych pomysłów integracji postradzieckiej, ale współpraca armii zaprzyjaźnionych ma się świetnie. Ćwiczenia zakończono 26 września, odtrąbiono sukces, pył na poligonach opadł i sztabowcy zaczęli szykować kolejne scenariusze na kolejne manewry. Aż tu nagle wspomnienie ćwiczeń, które rozgrywały się nie tylko na terytorium Białorusi, ale także w obwodzie kaliningradzkim, niespodziewanie powróciło wczoraj w wypowiedziach prezydenta Alaksandra Łukaszenki.
Jak zawsze mocny kandydat do nagrody Srebrnych Ust powiedział, że podczas wspólnej z prezydentem Putinem wizytacji ćwiczeń zaproponował mu, że Białoruś chętnie przejmie obwód kaliningradzki. „Uważam, że to nasza ziemia, w dobrym sensie tego słowa nasza. Nie pretenduję do tego, żeby jutro zabrać Kaliningrad, ale gdyby można było, to z przyjemnością” – przyznał na spotkaniu z rosyjskimi dziennikarzami. Barwnie opisał, że ten pomysł przyszedł mu do głowy, gdy wspólnie z prezydentem Putinem oblatywali śmigłowcem obszar, na którym ćwiczyły wojska w ramach Zapadu-2013. Ziemie niezaorane, zatroskał się były przewodniczący kołchozu. „I mówię Władimirowi Władimirowiczowi: słuchaj, oddaj mi te ziemie. Nie chcemy przekazania praw własności, my je po prostu zaorzemy i będziemy tu robić biznes na rolnictwie”. To uczyniłoby z obwodu kwitnący kraj. Produkcja z Kaliningradu mogłaby być dostarczana na Litwę (swoją drogą – ładny kalambur na tle zakazu wwozu nabiału z Litwy do obwodu kaliningradzkiego oraz zapchanych przejść granicznych w związku ze wzmocnionymi kontrolami wprowadzonymi przez stronę rosyjską). Putin wedle relacji Bat’ki rzekł na to dictum: „Zgoda”.
Ten fragment długaśnej – 5 godzin 23 minuty – konferencji prasowej Bat’ki (dłuższej niż rytualne konferencje prasowe Putina) natychmiast podchwyciła rosyjska blogosfera. Cytaty z Łukaszenki były ozdobą wszystkich portali. Bloger Dmitrij Jewsiutkin ukuł dla ewentualnego tworu terytorialnego przedzielonego Litwą termin „Białoprusy”. Napisał też fantasmagoryczne scenariusze rozwoju sytuacji, zgodnie z jednym z nich nowy twór coraz bardziej żarłocznie miałby odbierać sąsiadom ziemie (m.in. Litwie Kłajpedę, Polsce dawne Prusy Wschodnie) i stale rósł w siłę, stając się realną przeciwwagą dla reszty Europy. „Po aneksji Łotwy, Litwa i Estonia dobrowolnie wejdą w skład państwa białorusko-pruskiego, a Bat’ka otrzyma zasłużony tytuł Wielkiego Magistra” – kpi Jewsiutkin.
Łukaszenka nie tylko bujał śmigłowcem w obłokach, ale skrupulatnie wyliczał, co ma z przyjaźni z Rosją. Oznajmił, że dawno zbudowałby w swoim kraju Emiraty, gdyby nie konieczność odprowadzania do Rosji ceł za produkty naftowe (między Moskwą i Mińskiem obowiązuje porozumienie, zgodnie z którym Białoruś importuje rosyjską ropę bez ceł, jednak zwraca Rosji cła, otrzymywane z eksportu produktów naftowych otrzymanych z rosyjskiej ropy). „Przekazujemy do budżetu Rosji tylko za produkty naftowe wywiezione na Zachód 4 mld dolarów. A gdyby te pieniądze pozostały w kraju?”. Zapowiedział, że jeżeli Putin nie spełni danej obietnicy zniesienia tych opłat od stycznia 2014 r., to Białoruś może wystąpić z Unii Celnej. „Nie pociągniemy Unii, jeśli nie będziemy w niej widzieć rezultatów ekonomicznych”.
Bat’ka wiecznie targuje się z Rosją. I trzeba powiedzieć, że nie bez powodzenia. Gospodarka Białorusi znajduje się w ciężkim położeniu, Łukaszenka robi bokami. Sielankę na linii Moskwa-Mińsk mąci nierozwiązana sprawa konfliktu wokół Urałkalija (pisałam o tym http://labuszewska.blog.onet.pl/2013/09/04/hannibal-ante-potas/). Pieniądze z kredytów szybko się kończą, nieefektywna gospodarka zżera je błyskawicznie. Bat’ka przyciska więc teraz Rosję w kwestii taryf za produkty naftowe, jak zwykle dając do zrozumienia, że jak nie – to zrobi coś nieobliczalnego. Eksperci zwrócili uwagę, że Rosja wpisała te 4 mld do założeń budżetowych do roku 2016, więc kolizja jest nieunikniona. Nie pierwsza w tym duecie i zapewne nie ostatnia.